Być albo nie być? Brytyjskie pytanie o Brexit
• Ważą się losy pozostania bądź wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej
• Na finiszu przedreferendalnej kampanii zwolennicy obu rozwiązań szli łeb w łeb w sondażach
• Niekorzystny trend dla przeciwników Brexitu odwrócił się po śmierci posłanki Jo Cox
• Polityk została zaatakowana przez, najprawdopodobniej, zwolennika skrajnej prawicy
• Obie strony debaty wyciągały ostatnie asy z rękawa, licząc na głosy, które przechylą szalę na ich korzyść
• Wynik glosowania będzie miał duże znaczenie dla całej Europy
Telewizyjne debaty, apele znanych osób, listy rozsyłane po domach i zakładach pracy, spotkania z wyborcami... Finisz przedreferendalnej kampanii nabrał przyspieszenia, na ostatniej prostej obie strony wyciągnęły asy z rękawa. Obok znanych uczestników wyborczej gry, pojawiają się też nowe twarze - pisze z Londynu dla WP Piotr Gulbicki.
Trzy dni żałoby
W ubiegłym tygodniu sytuacja wydawała się w miarę stabilna. Wszystkie sondaże wskazywały, że zwolenników Brexitu jest więcej niż tych, którzy chcą pozostać we Wspólnocie. W zależności od badań ta różnica wynosiła od 2 do 6 punktów procentowych, jednak wszystko zmieniło się w czwartek, po ataku na posłankę Jo Cox. 41-latka została kilkakrotnie dźgnięta nożem i postrzelona w pobliżu swojego biura wyborczego w Birstall w pobliżu Leeds, a kilka godzin po przewiezieniu do szpitala zmarła.
Jej śmierć wstrząsnęła Wielką Brytanią, media na okrągło informowały o zdarzeniu przypominając, że proeuropejska Cox broniła praw kobiet i uchodźców. Sprawcą zabójstwa okazał się 52-letni Thomas Mair, który podczas ataku miał krzyczeć "Britain First" ("Brytania na pierwszym miejscu", to jednocześnie nazwa skrajnie prawicowej partii w UK - przyp. red.). Po tym tragicznym zdarzeniu kampania została zawieszona na trzy dni, a opublikowane w niedzielę badania opinii publicznej wykazały, że przewagę w sondażach mają przeciwnicy Brexitu. Co prawda niewielką, w granicach błędu statystycznego, ale wcześniejszy niekorzystny trend został odwrócony.
Skok do nieznanej wody
Renegocjacja umów z Unią Europejską i referendum. To były główne punkty programu wyborczego Partii Konserwatywnej podczas ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych. Nieprzypadkowo, w ten sposób torysi chcieli odebrać głosy wyborcze szybującej w górę, odwołującej się do antyimigranckiej retoryki Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). I udało się. Formacja Davida Camerona wygrała w cuglach, utworzyła własny rząd i przystąpiła do realizacji swoich obietnic.
W lutym bieżącego roku premier Cameron wynegocjował z Brukselą względny kompromis, przewidujący m.in. prawo do ograniczenia zasiłków dla przybyszów z krajów Unii przez siedem lat. A zaraz potem ogłosił datę referendum - zaznaczając jednocześnie, że będzie namawiał swoich rodaków do pozostania we Wspólnocie. Brytyjskie społeczeństwo od początku było w tej sprawie mocno podzielone, podobnie jak politycy. Eurosceptycy rozpoczęli kampanię "Vote Leave" ("Głosuj za wyjściem"), nawołując do Brexitu, a w tej grupie znalazło się wielu partyjnych kolegów Camerona, wśród nich m.in. obecny minister sprawiedliwości Michael Gove oraz niedawny burmistrz Londynu Boris Johnson. Z drugiej strony powstała inicjatywa "Britain Stronger in Europe" ("Brytania silniejsza w Europie").
I zaczęło się żonglowanie - argumentami, oskarżeniami, prognozami. Zwolennicy pozostania w Unii głoszą, że w przypadku Brexitu wielkie zagraniczne koncerny przeniosą swoje fabryki na kontynent, na czym straci brytyjska gospodarka. Mark Carney, prezes Banku Anglii, ostrzegł nawet, że może to doprowadzić do recesji.
- Będzie mniej inwestycji, a kosztowniejszy handel spowoduje cięcia w zatrudnianiu pracowników oraz podwyżki cen. Mamy wybór - albo silniejsza przyszłość w Unii, albo skok do nieznanej wody, ryzyko dla ekonomii, bezpieczeństwa i znaczenia naszego kraju w świecie - twierdzi biznesmen i doradca polityczny sir Alan Sugar.
Stop unijnym biurokratom
To jedna strona medalu, ale i zwolennicy Brexitu mają swoje racje. Podkreślają, że obecnie Wielka Brytania płaci do Brukseli 350 milionów funtów tygodniowo, podczas gdy sama ma poważne problemy ekonomiczne. Brakuje pieniędzy na szkolnictwo, służbę zdrowia, wojsko, ale starcza na unijnych biurokratów zarabiających wielkie pieniądze. Co więcej, ci ludzie wtrącają się w wewnętrzne sprawy Zjednoczonego Królestwa, narzucając różne, często bezsensowne rozwiązania - argumentują przeciwnicy UE.
Odrębna kwestia to imigranci. Ich niekontrolowany napływ na Wyspy skutkuje tym, że wielu Brytyjczyków traci pracę, a jeśli nawet ją mają, nadmiar taniej siły roboczej powoduje, że stawki są zaniżane. Masowa imigracja stwarza też problemy mieszkaniowe, bo nie ma gdzie tych ludzi pomieścić, a ceny lokali skaczą w górę.
Mający polskie korzenie poseł Partii Konserwatywnej Daniel Kawczyński mówi wprost: - Brexit, wbrew różnym prognozom, nie odbije się niekorzystnie na brytyjskiej gospodarce. A wręcz przeciwnie, przedsiębiorcy nadal będą chcieli tu inwestować i prowadzić wymianę handlową. Poza tym pamiętajmy, że UK ma bardzo dobre kontakty z całym światem. Przyszłość to nie Europa, tylko Chiny, Brazylia czy Indie... Gospodarki tych krajów pną się w górę i w ich kierunku powinniśmy patrzeć.
Kryzys na kontynencie
Gra idzie o dużą stawkę, sondaże prognozują wyrównaną walkę oraz wysoką frekwencję wyborczą. I trudno się dziwić, gdyż wynik referendum zadecyduje nie tylko o przyszłości Wielkiej Brytanii, ale też całej Europy. Bo jeśli nastąpi Brexit, może to oznaczać początek końca Unii w jej obecnym kształcie. Dlatego obie strony wyciągają ostatnie asy z rękawa licząc na głosy, które przechylą szalę na ich korzyść.
W ostatnich dniach za pozostaniem we Wspólnocie opowiedzieli się m.in. miliarder i twórca obejmującej ponad 400 firm Virgin Group Richard Branson, prezes Premier League Richard Scudamore, piłkarz David Beckham oraz przedstawiciele wielkich sieci handlowych. Z kolei Ivan Menezes, szef produkującej alkohole kompanii Diageo oraz Vincent de Rivaz, prezes energetycznego giganta EDF, skierowali do swoich pracowników list, zachęcając ich do głosowania przeciwko Brexitowi. W podobnym tonie wypowiedział się też George Soros, strasząc, że w innym przypadku funt może bardzo stracić na wartości. Słynny miliarder doczekał się jednak szybkiej riposty.
- Unia to kosztowna, biurokratyczna i ślepa machina. To ona winduje ceny - powiedział szef komitetu Vote Leave Matthew Elliott, a Michael Gove dodał, że Soros był wielkim zwolennikiem integracji ekonomicznej i wprowadzenia wspólnej waluty w Unii. A to okazało się dużym błędem, doprowadzając do poważnego kryzysu na kontynencie.
O krok za daleko
Podczas gdy jedni niewzruszenie stoją przy swoich stanowiskach, poglądy innych ewoluują. Były szef sztabu brytyjskich sił zbrojnych marszałek Charles Guthrie oświadczył, że jest zmartwiony perspektywą powstania armii europejskiej. W lutym Guthrie podpisał list sygnowany przez Downing Street popierający pozostanie Wielkiej Brytanii w Unii, ale teraz stwierdził, że to była pomyłka i głosowanie za opuszczeniem Wspólnoty będzie lepszym rozwiązaniem dla obronności kraju.
- Utworzenie europejskiej armii byłoby katastrofą. To może zniszczyć NATO, jest bardzo kosztowne i zupełnie niepotrzebne. Za tym pomysłem stoją względy polityczne, a nie militarne - powiedział Guthrie.
Dokładnie w odwrotnym kierunku podążyła dożywotnia członkini Izby Lordów, toryska i była minister bez teki Sayeeda Warsi, wcześniej opowiadająca się za Brexitem. Jednak na trzy dni przed referendum zmieniła zdanie, jak podkreśla, pod wpływem ksenofobii i kłamstw, jakie padały w kampanii.
- To poszło o krok za daleko. Kiedy zobaczyłam antyeuropejski plakat UKIP zdałam sobie sprawę, że nie mogę w tym uczestniczyć. To nie jest łatwa decyzja, zanim ją podjęłam przebyłam długą osobistą podróż - oświadczyła Warsi.
Dodajmy, że plakat przedstawia tłum imigrantów z podpisem: "Unia zawiodła nas wszystkich". Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że przedstawiciele "Vote Leave" oświadczyli, iż nawet nie wiedzieli, że Warsi byłą częścią ich kampanii...