Burza wokół Szpitala Narodowego. "Jak w Wuhan"
Trwa dyskusja wokół wysokich stawek za pacjenta w szpitalu na Narodowym. Wiadomo, kto ustala takie kwoty. Okazuje się też, że model funkcjonowania szpitala tymczasowego na Narodowym oparto na polowych lecznicach z Wuhanu.
Stadion Narodowy zamienił się w szpital tymczasowy. Jest krytykowany za wysokie stawki za pacjenta. Jak donosi "Rzeczpospolita", koszty szpitala tymczasowego nie są pokrywane ze składek NFZ, ale bezpośrednio z budżetu państwa. Miesięcznie ma to być ponad 21,5 mln zł, czyli 700 tys. zł dziennie. Przypomnijmy, że są to koszty 500-łóżkowego szpitala, w tym 50 łóżek oddziału intensywnej terapii.
Jak czytamy w dzienniku, to Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji opracowała dla rządu zasady funkcjonowania szpitala tymczasowego mieszczącego się na PGE Narodowym. I to ona wyliczyła wysokie stawki za pacjenta.
Wytyczne dla szpitali polowych zawarte są w dokumencie Agencji. Wynika z niego, że przeanalizowano formy funkcjonowania podobnych szpitali na świecie m.in. w Wuhanie, Francji, USA i Włoszech. W Chinach leczono przypadki o łagodnym przebiegu, we Francji do szpitali polowych trafiali ciężko chorzy. Polska wybrała model chiński - pisze "Rz".
Z dokumentu wynika, że na intensywnej terapii łóżko zajęte kosztuje na dobę 4,3 tys. zł, a wolne – 3,7 tys. zł, pobyt na oddziale to 1 tys. zł w stosunku do 822 zł w szpitalu stacjonarnym, a stawki personelu to 200 proc. stawek normalnych.
Wokół szpitala narosło sporo kontrowersji. Oliwy do ognia dolała rozmowa z pracującym w Szpitalu Narodowym "doktorem M.", którą przeprowadził dziennikarz tygodnika "Polityka" Paweł Reszka. M. uważa, że warunki pracy w szpitalu są wręcz za dobre. Zgłaszając się na ochotnika, myślał, że będzie musiał ratować ludzkie życie. Tymczasem na Narodowy trafiają pacjenci, chorzy na COVID-19, których życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Świetny sprzęt stoi nieużywany, a łóżka pozostają puste. Sami lekarze zostali zaś zakwaterowani w bardzo dobrym pięciogwiazdkowym hotelu.
Z kolei dr Justyna Leszczuk, anestezjolog ze Szpitala Narodowego tak mówiła w rozmowie z WP: "Ostatnio miałam nieco luźniejsze dwa dni po trzech tygodniach intensywnej pracy w szpitalu. Mogłam na dłużej zajrzeć do internetu. I zrobiło mi się po prostu przykro. Medycy sami udostępniają w mediach społecznościowych posty, w których ludzie piszą, że Szpital Narodowy to jest jakaś "nadmuchana bańka", a my, lekarze, którzy tam pracują, nikogo nie leczymy. To jest absurdalne i nieprawdziwe.