Bruksela uzależni pieniądze od praworządności. To może Polaków zaboleć
Komisja Europejska przedstawiła proponowany budżet na kolejne lata. Polska znajdzie w nim marchewkę, ale i potężny kij. Bruksela chce karać finansowo za łamanie zasad praworządności. Wszystko teraz w rękach rządu Mateusza Morawieckiego.
Nie jest żadnym zaskoczeniem, że budżet UE na lata 2021-2027 będzie mniejszy od poprzedniego, a Polska nie uzyska już tak wielkich pieniędzy, jakie wynegocjował Donald Tusk. Przy tym nie jest to wina rządu PiS, tylko skutek Brexitu i następstwo sukcesu gospodarczego naszego kraju. Nadal mamy jednak szansę być największym beneficjentem wspólnotowych pieniędzy.
Wyjście Wielkiej Brytanii z UE oznacza, że zabraknie trzeciego, po Niemczech i Francji, płatnika netto do kasy Wspólnoty. Ponadto fundusze spójności, z których czerpiemy pełnymi garściami, zależą od poziomu rozwoju poszczególnych regionów. Środki te mają zasypywać przepaści dzielące biedniejsze regiony od bogatszych, a pieniędzy ubywa w miarę zmniejszania różnic.
Mniej pieniędzy dla "zielonej wyspy"
Przez 14 lat członkostwa w UE Polska świetnie sobie radziła z wydawaniem tych środków i znacznie zmniejszyła dystans do średniej europejskiej. Co więcej, kryzys finansowy na południu Europy spowodował, że Mazowsze, z Warszawą, ma lepsze wskaźniki niż część regionów południowych Włoch, Grecji czy Portugalii, nie mówiąc już o Rumunii i Bułgarii.
To nie są jednak wiadomości dramatycznie złe. Fundusze spójności zostaną zmniejszone o 7 proc., ale nakłady na rolnictwo stanowiące aż 40 proc. całego budżetu, tylko o 5 proc. Jest więc o co walczyć. Stosunkowo niewielka redukcja wydatków na rolnictwo pokazała, że Polska może znaleźć chwilowych sojuszników nawet wśród gorących krytyków. W tym wypadku pomógł rząd francuski, który wie, że znaczące obcięcie dopłat dla rolników skończyłoby się demonstracjami, a może i zamieszkami w Paryżu.
Tak w praktyce funkcjonuje UE. Każdy kraj dba o własne interesy i buduje koalicje, aby je osiągnąć. Sojusznicy są dobierani spośród krajów, które myślą tak samo, albo gotowe są udzielić poparcia w zamian za pomoc w zrealizowaniu celów istotnych dla nich. To mechanizm wiecznych negocjacji i mediacji.
Groźba kary finansowej za brak praworządności
Nad Polską, ale także Węgrami czy Rumunami, zawisł jednak potężny bat polegający na powiązaniu wypłat z praworządnością. "Nowe rozwiązanie pozwoli Wspólnocie zawiesić, zredukować lub ograniczyć dostęp do funduszy UE w sposób proporcjonalny do charakteru, powagi i zakresu naruszeń zasad praworządności" – stwierdzono w dokumencie przedstawionym w Brukseli.Co więcej, decyzja byłaby podejmowana większością głosów, a nie jednomyślnie.
Żeby było ciekawiej, nie ma tu prostego odniesienia do czegoś tak ulotnego, jak wspólne wartości. Komisja Europejska podkreśla jedynie, że bez praworządności nie można dobrze zarządzać finansami. Z formalnego punktu widzenia chodzi tu więc o demokrację, tylko o przejrzystą księgowość.
Politycy PiS wielokrotnie podkreślali, że Wiktor Orban zawetuje wszelkie działania zmierzające do ukarania Polski za naruszenie zasad praworządności. Najwyraźniej brukselscy politycy uznali, że droga wywierania presji na kraje naruszające reguły demokracji w oparciu o słynny już art. 7 Traktatu o UE, jest nieskuteczna i znaleźli inne rozwiązanie. Zamiast zamiast trudnych do sprecyzowania i praktycznie niemożliwych do wprowadzenia sankcji politycznych, grozić teraz będą łatwiejsze do przegłosowania i bardziej bolesne ciosy finansowe.
Nowy system trudno będzie obejść
Do tej pory wystarczyło dobrze wynegocjować podział pieniędzy, aby później mieć spokój aż do końca perspektywy finansowej. W ten sposób, pomimo krytyki Komisji weneckiej, Brukseli i wielu europejskich stolic, rządy PiS korzystają z dobrych warunków uzyskanych przez poprzedników. To się jednak zmieni. Komisja Europejska w dowolnej chwili będzie mogła przedstawić swoje wątpliwości krajowi podejrzewanemu o naruszenie zasad Wspólnoty, a jeżeli odpowiedź nie będzie zadowalająca, to Rada Europejska podejmie decyzję odpowiednią dla powagi naruszeń.
Zobacz także: Michał Kamiński nie ma wątpliwości. "Czego Morawiecki się nie dotknie to zaczyna się sypać"
Bruksela wymyśliła nową wersję metody kija i marchewki. Nagrodą są gigantyczne pieniądze, które rząd Mateusza Morawieckiego ma szansę wynegocjować, choć konkurencja nie śpi. Od sprawności naszych dyplomatów i umiejętności budowania koalicji zależeć będzie, czy zapewnimy sobie dobre warunki początkowe.
Groźba użycia kija nie jest skuteczna, jeżeli najpierw nie pokaże się marchewki. Dlatego zasada powiązania funduszy z praworządnością nie obowiązuje podczas negocjacji nad podziałem pieniędzy. Finansowa kara za złamanie reguł obowiązujących we Wspólnocie pojawi się później. Trudno będzie też uniknąć stawiając zasłony dymne w postaci białych ksiąg i niejasnych odpowiedzi na pytania zadawane przez KE. Nie będzie też szlachetnego jeźdźca na białym koniu, wybawiciela z Budapesztu, który ochroni nas przed gniewem Brukseli. To rząd Mateusza Morawieckiego najpierw musi wynegocjować dobre warunki na następnie zapewnić, aby obiecane pieniądze do Polski trafiły. Z tego będzie rozliczany.
Jarosław Kociszewski dla Opinii WP