Dr Grabarczyk operował rannych, których na froncie zabezpieczano jedynie w prowizoryczny sposób© Getty Images | Pierre Crom

"Bracie, wracaj tu do nas". Jak polski neurochirurg został w Ukrainie bohaterem

Anna Śmigulec
26 grudnia 2022

Do samochodu wrzucił jedzenie dla niemowlaków i ruszył na granicę z Ukrainą. To, co miało być kilkunastogodzinnym wypadem, zmieniło się w wielomiesięczną walkę o życie. Nie o swoje życie walczył jednak neurochirurg Łukasz Grabarczyk. Wyrwał śmierci dziesiątki rannych ukraińskich żołnierzy.

Anna Śmigulec: Operowałeś rannych żołnierzy w szpitalu wojennym w Ukrainie jako jedyny neurochirurg z zagranicy. Jak to w ogóle możliwe?

Dr Łukasz Grabarczyk: Bali się szpiegów, szpital wojenny zaimprowizowali w jakimś pałacyku we Lwowie, bo wiadomo - gdyby Rosjanie wiedzieli, gdzie zwozi się i leczy żołnierzy, od razu mogliby zbombardować to miejsce.

A że jestem jedynym obcym, zorientowałem się dopiero po pewnym czasie. I dowiedziałem się dlaczego.

Zresztą mój pobyt tam to był zupełny przypadek. I nie było w nim żadnego bohaterstwa.

Siedziałem na oddziale covidowym Szpitala Wojewódzkiego w Olsztynie i w pierwszy dzień wojny wysłałem SMS-a do jedynej osoby w Ukrainie, którą znałem: do Olega. To lekarz, który kilka lat wcześniej był u mnie na stażu na chirurgii, gdy byłem jeszcze dyrektorem Szpitala Uniwersyteckiego w Olsztynie. Wiadomo: gość z Ukrainy, poszliśmy na piwo, na kolację, skumplowaliśmy się. On młodszy ode mnie o kilka lat, super facet. Kiedy wyjeżdżał, powiedziałem: "Kiedyś was odwiedzę", ale straciliśmy kontakt.

Wtedy, 24 lutego napisałem ten SMS: "Oleg, bardzo wam współczuję, że wybuchła wojna. Jak sobie radzicie? Jak pracujecie? Jak tam u was?"

Odpowiedział: "Przyjedź, zobaczysz".

Dr Łukasz Grabarczyk: - Zamurowało mnie kompletnie, gdy 20-latek bez lewej ręki klepnął mnie prawą: "Co się tak martwisz? Ja straciłem rękę, a nie dobry humor!"
Dr Łukasz Grabarczyk: - Zamurowało mnie kompletnie, gdy 20-latek bez lewej ręki klepnął mnie prawą: "Co się tak martwisz? Ja straciłem rękę, a nie dobry humor!" © Archiwum prywatne

Po polsku?

Tak, bo świetnie mówi w naszym języku. Więc to "Przyjedź, zobaczysz" było dla mnie jak strzał między oczy. Oczywiście na początku nie potraktowałem tego poważnie. Odpisałem: "Trzymajcie się tam".

I na tym by się skończyło, gdyby nie Bronek, mój przyjaciel z aeroklubu, szef wyszkolenia samolotów ultra lekkich.

Dzwoni do mnie: "Jedziemy do Ukrainy, wstrząsnęła nami ta wojna. Ludzie uciekają, zabierzemy dla nich jakieś koce. A ty jesteś lekarzem, to może coś byś nam podpowiedział? Może byś załatwił jakieś leki?".

Zadzwoniłem więc do przyjaciela, który ma hurtownię i zapytałem, z czym może pomóc. A on wymyślił, że skoro uciekają matki z dziećmi, to potrzebują słoiczków z jedzeniem dla tych najmłodszych. Bo dzieci w pierwszym roku życia nie jedzą kanapek. Eureka!

I zawiózł tych słoiczków z podgrzewaczami z pięć palet na lotnisko. Rozpakował, odjechał, a tu telefon od Bronka: "Fajnie, że on to przywiózł, ale już skompletowaliśmy busa, nie mamy miejsca, to się zmarnuje".

Myślę: jest czwartek, jutro schodzę po dyżurze, sobota i niedziela wolne. Miałem plany na weekend, ale pal sześć. Wziąłem swój samochód, zapakowaliśmy te słoiczki i pojechaliśmy w dwa auta. Na granicę, na małe przejście 16 km na północ od Hrebennego, dotarliśmy koło 16.00. Zrobiłem zdjęcie i wysłałem do Olega. "Jestem na granicy, wspieram was" - dopisałem.

Po minucie zadzwonił: "Wjeżdżaj!". Ja: "No co ty!". A on: "Jestem we Lwowie. To tylko 40 km od ciebie". Ja: "Chłopie, wojna jest! Nigdzie nie jadę!". Rozłączyliśmy się. Kumple obserwują, napięcie rośnie, w końcu rzucają, oczywiście z troską: "Chyba nie pojedziesz?". A ja kombinuję: tylko 40 km. No i nie chcę wyjść na cieniasa.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Byłeś przygotowany na taką ewentualność? Miałeś ze sobą jakiś bagaż?

Kompletnie nie. Wziąłem tylko szczoteczkę do zębów, bo z Olsztyna jechaliśmy 12 godzin i noc mieliśmy przespać w Zamościu. Ale stwierdziłem: jadę.

Oleg kazał mi tylko wysłać numer rejestracyjny mojego samochodu i zdjęcie paszportu.

Wjechałem, dziwne uczucie.

GPS działał?

Miałem ściągniętą mapę offline. Znów telefon od Olega: "Zatrzymaj się w hotelu Promenada, rano po ciebie przyjadę". Zdziwiłem się: "Co ty gadasz? Wpadam, przywitam się i wracam". Do Lwowa dotarłem o 18.00 i okazało się, że już jest godzina policyjna i nigdzie nie wyjadę.

W nocy wyły dwa alarmy przeciwlotnicze. Byłem przerażony. Zlazłem do schronu. W siłowni, w podziemiach hotelu. Ludzie schodzili z poduszkami. To był czwarty dzień wojny, więc alarmy jeszcze robiły wrażenie.

O szóstej rano dzwoni Oleg: "Odbierze cię moja żona i przywiezie do mnie do szpitala". Ja przestraszony: "Słuchaj, przywitam się i spadam do domu". I żona przyjechała. W ósmym miesiącu ciąży. Wysadziła mnie pod jakimś płotem. Patrzę, wokół pełno wojska z karabinami. W oknach worki z piachem, a ona mówi: "Czekaj tu, Oleg przyjdzie".

Chodzę wzdłuż tego płotu w tę z powrotem, a żołnierze mnie obserwują. Boją się szpiegów, są przeczuleni. Nagle ulga, bo w oddali dostrzegłem Olega. "Cześć generale!" - krzyknąłem. I wtedy facet na bramie przeładował kałasza, wycelował we mnie i rzucił: "U nas mówi się na niego król!".

Byłem zlany potem. Kompletnie. Mokry jak szczur. Nigdy wcześniej nikt nie celował do mnie z broni. A ten odczekał kilka sekund, aż miałem nogi z waty i zrobił: "He,he,he!". Żartowniś.

Z Olegiem się uściskaliśmy, wypalił papierosa i mówi: "To chodź na kawkę". Poszliśmy. Jakiś park, jakiś pałacyk, wchodzę, sprawdzili paszport. Oleg przedstawił mi lekarzy, wypiliśmy tę kawę. Wtedy dał mi fartuch: "To chodź, zobaczysz".

Wszedłem na piętro i pierwsze, co zobaczyłem, to pacjenta z nogą urwaną w udzie, zaledwie pięć centymetrów poniżej pachwiny. Pozwolili mi zrobić zdjęcie.

"Nikt nie przygotuje cię na informację, że zaraz przywiozą 90. chłopaków z urwanymi kończynami"
"Nikt nie przygotuje cię na informację, że zaraz przywiozą 90. chłopaków z urwanymi kończynami"© Archiwum prywatne

Wygląda jak przekrojony owoc granatu...

To jest odcięte udo. Pacjent obok miał urwane ramię. Kości na wierzchu. Inny nadepnął na minę i jego stopa wyglądała jak mop sznurkowy rozpłaszczony o podłogę. I tak pacjenci jeden za drugim, a to był dopiero piąty dzień wojny.

Zamurowało mnie kompletnie, a ten 20-latek bez lewej ręki klepnął mnie prawą: "Co się tak martwisz? Ja straciłem rękę, a nie dobry humor!".

Od 14 lat operuję, ale czegoś takiego nie widziałem. To był szok. Dziesiątki, potem setki dramatycznie rannych, okaleczonych ludzi. Ciężkie inwalidztwo młodych chłopaków, bo oni mieli po 18-19 lat. Oczywiście, byli też żołnierze po czterdziestce. Ale ja widziałem tam przede wszystkim dramat dzieci. Bo to są dzieci. Jak inaczej nazwać 18-letniego chłopaka, który dopiero wchodzi w dorosłe życie, a traci nogę i rękę? Albo ma poparzoną twarz i przebite wnętrzności. Jego życie już nigdy nie będzie takie samo.

Pewnie, u nas też trafiają się pacjenci po wypadkach samochodowych, mają rany zmiażdżeniowe i czasami wykonujemy amputacje. Ale tam widzisz chłopców z rękami urwanymi w ramieniu lub w barku, z nogami urwanymi w udzie, z fragmentami pocisków w ranach. Widzisz jakieś blachy wbite w ciało, ludzi przebitych na wylot osłoną rakiety... I ta skala.

A najbardziej zdumiewające: oni w ogóle nie tracili animuszu. Często żartowali: "Dawaj, przyszyj mi jakąś inną nogę! Może być nawet od stołu. Bo muszę wracać, walczyć".

I w ogóle nie wyglądali na zmartwionych.

Więc obserwowałem to wszystko zszokowany. Minęło pół godziny. Podeszli do mnie lekarze: "Słuchaj, mamy chłopaka z 20 odłamkami w kręgosłupie. Nasi neurochirurdzy pojechali na wschód, może go zoperujesz?". "Żarty sobie robicie? W żadnym wypadku". Oni: "To my go zoperujemy, a ty nam będziesz podpowiadał". No i zostałem, operowaliśmy go osiem godzin. To był Denis. 21-latek, którego później zabrałem do Polski.

Tamtego dnia chciałem wyjechać, ale się nie udało, bo znów godzina policyjna. Następnego ranka pakuję się, już mam jechać, a tu telefon od Olega: "Kolejny pacjent". I tak zostałem półtora tygodnia. Dopiero wtedy wróciłem do Polski, ale tylko się przepakować i załatwić aparaty VAC.

Co takiego?

Takie odkurzacze do oczyszczania ran. Przykleja się do rany przyssawkę, a ona odciąga wszystkie brudy: beton, ziemię, trawę, odłamki pocisków.

Byłem w Polsce tylko tydzień, ale udało nam się zorganizować aż 20 tych VAC-ów. Mimo że nie było ich nawet u producenta. Pominę szczegóły. Po prostu dobrzy ludzie sprowadzili VAC-i prezentacyjne z Buenos Aires, Zurichu i Paryża.

To były egzemplarze, które mieli wystawiać na targach medycznych. Supernowoczesne. Małe skrzyneczki, od których odchodzi rura, a do tego wielki plaster przyklejany na ranę. Kosmos! Bo te w szpitalu Olega były stare: bułgarskie czy rosyjskie, wielkości telewizora.

VAC-i przyleciały do Krakowa na lotnisko, tam zapakowałem je do busa, którego pożyczyłem od przyjaciela i ruszyłem do Lwowa.

Znowu zostaliśmy na kilka dni, znowu operacje...

Czemu mówisz "-śmy", skoro pojechałeś sam?

Tak powiedziałem? Pewnie dlatego, że zawsze jak myślę o nich, to jak o rodzinie, tylko że lekarskiej. Od razu mi wjeżdża: byliśmy, operowaliśmy.

Bo to było coś niesamowitego, jak sobie tam radziliśmy. Nie było oddziałów szpitalnych: neurochirurgii, chirurgii ogólnej, itd. To był szpital, w którym wszyscy pracowaliśmy razem. Rannych było tak dużo, że urolog operował rękę, a ortopeda klatkę piersiową. Zaczynał ten, który był pierwszy wolny. Dopiero potem specjalista danej dziedziny przychodził mu pomagać.

Pacjenci przyjeżdżali pociągami medycznymi np. z Donbasu. Ci najciężej ranni, np. w głowę, którzy by nie wytrzymali podróży, byli przekazywani do Dniepru, a cała reszta była pakowana właśnie do tych długich pociągów i jechała do Lwowa.

Też później jechałem takim pociągiem, ze Lwowa do Kijowa. Po mamę Denisa. To ten pierwszy pacjent, którego operowałem, ten z dwudziestoma odłamkami w kręgosłupie. Były powbijane w newralgiczne miejsca i dlatego miał problemy z chodzeniem i niedowład nogi. A został ranny, bo jego towarzysz nadepnął na minę. W miejscowości Wołnowacha, 60 km od Mariupola, który zabezpieczali.

Operowali go tam na wschodzie, ale nie udało im się wyciągnąć tych odłamków, dopiero my we Lwowie mieliśmy czas i warunki, żeby to zrobić. Kilka tygodni później dziwnym trafem Denis dostał rehabilitację akurat w Olsztynie, gdzie mieszkałem i pracowałem.

Panorama Lwowa, na który spadają rakiety
Panorama Lwowa, na który spadają rakiety© Archiwum prywatne | Łukasz Grabarczyk

To nie ty wywalczyłeś dla niego to miejsce?

Nie. Ukraińskie ministerstwo załatwiało z naszym transport i leczenie żołnierzy. Ci najciężej ranni jechali do Polski. To był przypadek, że Denis dostał rehabilitację w Szpitalu Uniwersyteckim w Olsztynie, w którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłem dyrektorem, ale odszedłem. Nawet Oleg, jak się dowiedział, to rzucił: "To chyba ten twój?".

Martwił się tylko, że nie mamy z kim wysłać Denisa, więc zaproponowałem: "To ja go zawiozę, tylko gacie sobie przepiorę". I ukraińską karetką z rozbitą szybą pojechaliśmy do samego Olsztyna. Zostałem tam tydzień: przepierka, porządkowanie spraw. Zaglądałem też do Denisa. Chciałem wiedzieć, jak się odnajduje, jak go tam traktują. Wiadomo: żołnierz z Ukrainy, nigdy nie był za granicą, nie mówił po polsku. Chciałem, żeby dobrze się u nas czuł i żeby miał wszystko, czego potrzebuje.

Wyszedłeś poza rolę lekarza.

No, czułem się za niego trochę odpowiedzialny. Przed wyjazdem do Lwowa znów zajrzałem do niego. Zwykle był pozytywny i dziarski, a tym razem zgaszony i nieswój. Pytam, co się dzieje, a on, że nie ma o czym mówić. W końcu wyrzucił z siebie, że Rosjanie zabili mu ojca, a matkę ranili. W Czernichowie, bo stamtąd pochodzi. I że mama została tam zupełnie sama, bo on jest jedynakiem.

Dowiedział się, bo niedawno się do niego odezwała, ale kontakt się urwał.

A mi tak weszło do głowy, że trzeba ją stamtąd ściągnąć, że nie mogłem przestać o tym myśleć. Przyjechałem do Lwowa, znów operowaliśmy. Ale ciągle marudziłem: "Oleg, jak pojechać po tę matkę Denisa?". A on: "Co ty, jak pojedziesz? Ja nie mogę z tobą jechać, bo jestem wojskowym. Nie mam teraz urlopu ani wolnych dni".

Ja, że nie odpuszczę, że pojadę samochodem. On, że zwariowałem, bo dookoła Kijowa pełno Ruskich: "Człowieku, zabiją cię. Co z tego, że ja będę dzwonił i cię pilnował, skoro ty jesteś obcokrajowcem, drogi nieprzejezdne, zagrodzone blokpostami, do tego kontrole, złapie cię godzina policyjna i cię zaciukają".

W końcu skapitulował: "Jedzie pociąg medyczny do Dniepru i zabierze cię do Kijowa".

Rzeczywiście, pojechał dłuższą trasą przez Kijów i wysiadłem.

Specjalnie dla ciebie? Brzmi niewiarygodnie.

A, bo jednej rzeczy nie powiedziałem. Oleg był dla mnie serdeczny i nawet się troszczył: "Chodź, zjemy kanapki, napijemy się kawy", operowaliśmy razem, ale też ciągle wisiał na telefonie i wydawał jakieś dyspozycje.

I jakoś po pięciu dniach zapytałem ortopedę: "Kim właściwie jest tu Oleg?" A on: "To ty nie wiesz? Przecież on mówi, że jesteście przyjaciółmi od lat". Ja, że głupio mi pytać. No i wtedy się wyjaśniło, dlaczego mówi się na niego "król". Oleg był głównodowodzącym wojskowych służb medycznych Ukrainy. To on koordynował te pociągi, ewakuację, lekarzy, przebazowywanie, itd.

Ale męczyło mnie jeszcze jedno pytanie. Wreszcie zadałem je któregoś dnia, jak poszliśmy na kebab:

- Oleg, co ja tu robię?

- No co? Siedzimy tu, jemy, w szpitalu operujemy.

- No dobra, a ilu macie takich lekarzy jak ja?

- Jesteś jedyny.

- Ale przecież są jacyś lekarze z zagranicy...

- Tylko w szpitalach ogólnych, dla cywilów.

- Dlaczego?

- Bo boimy się szpiegów.

- To co ja tu robię?

- Ciebie znam.

Wtedy zrozumiałem, że tylko dlatego się tam znalazłem.

A co dalej z Tatianą, mamą Denisa?

Dojechałem do Kijowa 15 kwietnia z samego rana. Dzień wcześniej Ukraińcy zatopili krążownik "Moskwa", więc Ruscy rąbali w stolicę jak szaleni. Niebo huczało, cały czas wyły alarmy.

Poszedłem pieszo z dworca na Majdan. Kijów wyglądał jak miasto-widmo. Przeszedłem przez park, wypiłem kawę na ławce. Tam bombardowania, tu budka z napojami – kompletny surrealizm. Co chwilę były kontrole, więc dzwoniłem do Olega, a on potwierdzał: "To nasz".

Spacerowałem po Majdanie i myślałem, że zaraz wyruszę do Czernichowa. W tym czasie nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest Tatiana, ale ponieważ pochodziła z Czernichowa, kierunek wydawał się oczywisty. I wtedy stał się cud. Oleg wysłał mi adres. Okazało się, że Tatiana była pod Kijowem, przy moście na wjeździe do Buczy.

Jak do niej trafiłem? Wziąłem Ubera.

Dojechaliśmy na miejsce przez Buczę i Irpień. Przygnębiające blokowisko, 5-piętrowe klocki. Na drzwiach tego, w którym mieszkała, był napis: "Szabrowników zabijamy na miejscu". Zadzwoniłem przez domofon. Na korytarzu nagrałem jeszcze filmik dla Denisa: "Znalazłem twoją mamę". Otworzył jakiś facet, pokazałem zdjęcie Denisa i zapytałem, czy jest Tatiana. I oto wyszła. Spojrzała na zdjęcie syna i się wzruszyła: "Mój chłopczyk".

Zabrała, co miała: kosmetyczkę i cieplejszy sweter. Wszystko zmieściło się w torebce foliowej.

Oleg powiedział, że pociąg odjedzie koło północy, ale na dworzec pojechaliśmy wcześniej, żeby zdążyć przed godziną policyjną.

W pociągu zasłonięte okna. Nie wolno pod żadnym pozorem ich odsłaniać ani wyglądać na zewnątrz. Światła wygaszone. Chodziło o to, żeby nie dało się nas namierzyć.

To była trasa: Dniepr – Lwów, którą wożono rannych żołnierzy ze wschodu, prawie tysiąc km. Nasz też był ich pełen. Leżeli na piętrowych łóżkach w otwartych wagonach typu płackarta: pośrodku korytarz, a te kuszetki po obu stronach pod ścianami. Głównie żołnierze z urwanymi kończynami.

Jeden jak kichnął, to mu jelita wyszły na wierzch. Wezwali mnie, żebym pomógł, bo w pociągu nie było lekarzy, tylko pielęgniarki i służby paramedyczne – nieumundurowana obsługa do tego, żeby podać im jakieś leki, wodę i jedzenie. Na szczęście udało mi się włożyć te jelita do środka, żeby doszło do martwicy.

Ale ranni musieli naprawdę cierpieć. Pociąg był mocno sfatygowany, a tory tak nierówne, że ciągle telepało.

My z Tatianą dostaliśmy przedział dla dowództwa: po dwóch stronach kuszetki, pośrodku stolik. Żadne luksusy, ale można było odpocząć. Chociaż i tak co chwilę wychodziłem do żołnierzy, sprawdzić, jak się czują.

Raz wracam, a tu Tatiana zrobiła nam kanapki. Jedną ręką, bo druga wisiała na chuście. Chleb, ser i kiełbasa. Dostała na drogę od ludzi, u których mieszkała. Ja nie miałem ze sobą nic, bo włączył mi się tryb zadaniowy: jadę, zabieram ją, uciekamy. Przez trzy dni nie musiałem jeść, pić ani sikać. Więc jak zobaczyłem te kanapki, to się wzruszyłem.

Próbowałem rozmawiać z nią o tym, co się stało, ale od razu zaczynała płakać. Dopiero później dowiedziałem się, co przeżyła. Że były naloty na Czernichów, potem wojska rosyjskie udały, że się wycofują, a jak ludzie wyszli z kryjówek, to zaczęli do nich strzelać.

I że wtedy jej mąż...to była wstrząsająca historia. Przeżyła tylko dlatego, że on osłonił ją własnym ciałem. I zginął na jej oczach. A ona była ranna w rękę i w nogę. Leżała w szpitalu w Czernichowie, ale ich ewakuowano, bo zaczął się ostrzał. Próbowali ich wywieźć busikami, ale tam też strzelali, więc rannym kazano uciekać w las. Był zaminowany. Pacjenci się pogubili, a ona kuśtykała drogą na południe z Czernichowa do Kijowa. A to 80 km. Jacyś ludzie jechali samochodem i ją zabrali. Ci sami, u których potem ją znalazłem.

Mieliśmy jechać jedenaście godzin, ale po szesnastu mój zegarek z GPS-em pokazał, że jesteśmy dopiero w Berdyczowie, 400 km od Lwowa. Pociąg krążył, bo Rosjanie bombardowali też linie kolejowe. Więc jeździł naokoło, po trasach zmienianych na bieżąco, w zależności od informacji, jakie napływały o niebezpieczeństwie.

"Raz wracam, a tu Tatiana zrobiła nam kanapki. Jedną ręką, bo druga wisiała na chuście. Wzruszyłem się"
"Raz wracam, a tu Tatiana zrobiła nam kanapki. Jedną ręką, bo druga wisiała na chuście. Wzruszyłem się"© Archiwum prywatne | Łukasz Grabarczyk

Ile osób wiózł ten pociąg?

Setki. Ostatecznie jechaliśmy grubo ponad 20 godzin. W barze na dworcu we Lwowie wypiliśmy z Tatianą tylko kawę, herbatę i ruszyliśmy do Polski.

Nieoceniony Oleg podstawił mój samochód, i to umyty, pod sam dworzec. Stał w niedozwolonym miejscu, bo wojskowi zaparkowali go, gdzie im pasowało.

Już otwierałem drzwi, kiedy podeszła do nas młoda kobieta. Zapytała, czy ją zawiozę na lotnisko w Warszawie. Czemu nie, skoro i tak jechaliśmy przez Warszawę. A ona wesoła, gadatliwa, przeciwieństwo Tatiany. Lilianie - bo tak miała na imię - całą drogę buzia się nie zamykała.

Na granicy poszła na bezcłówkę, żeby kupić whisky, bo chciała się odwdzięczyć za podwózkę. Wraca, a ja pod budką pograniczników morduję się z Ukraińcem, żeby przepuścił Tatianę przez granicę. Bo ona nie miała żadnych dokumentów. I jak nigdy nie było problemu, tak tym razem ukraińscy pogranicznicy się napięli: nie wypuszczą jej i koniec!

Liliana się przyglądała i nagle wyjęła z torebki jakąś legitymację. Machnęła gościowi przed nosem, a ten stuknął obcasami, stanął na baczność, mało krzesła nie połamał. W minutę nas puścił.

Okazało się, że Liliana jest sekretarką ministra spraw zagranicznych. Kiedy wybuchła wojna, dzieci wysokich rangą urzędników oraz wojskowych ewakuowano do Portugalii. I ona dostała właśnie 10 dni urlopu i leciała do córki do Lizbony.

To wszystko brzmi niewiarygodnie, ale tylko dzięki Lilianie udało nam się przekroczyć z Tatianą granicę.

Takich zbiegów okoliczności czy przypadkowych spotkań miałem mnóstwo. Warunki były ciężkie, ale jak pojawiał się problem, to nagle znajdowało się też rozwiązanie. Jak spod ziemi materializowała jakaś Liliana czy inna osoba i pomagała.

Dokąd właściwie wiozłeś Tatianę? Też do szpitala?

Zacząłem się zastanawiać dopiero w drodze, jak już byliśmy w Polsce, gdzie można ją ulokować i jak się nią zaopiekować. Wiedziałem, że za kilka dni będę wracał do Ukrainy. I znów: z pomocą dobrych ludzi znaleźliśmy Tatianie pokój w hotelu udostępnionym uchodźcom. I to dosłownie sto metrów od szpitala, w którym leżał Denis. Miała fajne warunki, wyżywienie, wszystko opłacone do końca września. I mogła mieszkać z Ukraińcami, co było ważne, bo ona nigdy nie była za granicą.

Widziałeś pierwsze spotkanie Denisa z mamą?

No pewnie! Pojechaliśmy do niego prosto z drogi. Rzucili się sobie w ramiona. Płakali. Ale byli też bardzo zestresowani. Bo w obcym kraju, w dodatku w szpitalu, wokół dużo ludzi. I wiadomo: ona ostatni raz widziała syna sprawnego, w świetnej formie, bo przed wstąpieniem do wojska był bokserem. A teraz zobaczyła go o kulach. A on zobaczył mamę z przestrzeloną ręką i nogą.

Potrzebowali czasu i intymności, żeby to oswoić. Fajnie, że Tatiana dostała ten hotel przy szpitalu, bo później Denis wymykał się do niej, jak już zaczął chodzić. Bo jak przywieźli go do Lwowa, to w ogóle nie ruszał nogami.

A Tatiana bardzo cierpiała. Jak się później okazało, miała w ręce dziesiątki odłamków kości. Widać to na rentgenie, który zrobiliśmy już w Polsce. Jak ją znalazłem pod Kijowem, to ta ręka wisiała prowizorycznie zabezpieczona tylko ręcznikiem.

W Polsce od razu zacząłem ją konsultować ze znajomymi ortopedami, a każdy powtarzał: "Tak pogruchotanego łokcia to nigdy nie widzieliśmy. Tu może pomóc jedynie prof. Stanisław Pomianowski z Otwocka. Ale do niego bardzo trudno się dostać". Więc napisałem mail. Odpowiedział po 20 minutach: "Doktorze, w takim razie jutro o 9.00 proszę być z pacjentką u mnie w szpitalu". No to zapakowałem Tatianę do samochodu i pojechaliśmy.

Prof. Pomianowski wspaniale się nią zajął i już wygoiła te rany. Teraz mieszka w Warszawie, właśnie skończyła kolejną rehabilitację. Jeszcze nie udało nam się załatwić jej paszportu, ale będę próbował w przyszłym tygodniu. Bo chciałbym ją zabrać do Denisa, żeby się znowu spotkali.

Tatiana, mama Denisa z dr Grabarczykiem
Tatiana, mama Denisa z dr Grabarczykiem© Archiwum prywatne

Jak to "znów się spotkali"? To gdzie jest Denis?

W Norwegii. Kiedy jego rehabilitacja zbliżała się do końca, Norwegia zaproponowała mu miejsce u siebie i Denis skorzystał. Mieszka w okolicach Oslo. Odnalazł się w Europie. Przyjaźnimy się. Gadamy na kamerce, wysyła mi zdjęcia. Stąd wiem, jak teraz wygląda: zadbany, dobrze ubrany facet. Twardziel. Wrócił do formy, spaceruje wokół jeziora.

Tatiana nie chciała wcześniej jechać do niego do Norwegii, żeby nie pokazywać synowi swojej słabości. Poza tym ona nigdy nie podróżowała, nie leciała samolotem. Polska to było dla niej wyzwanie, a co dopiero Norwegia. Więc wyrobimy jej ten paszport i chociaż na parę dni pojedziemy.

Właściwie jak długo operowałeś w Ukrainie?

Od początku wojny do końca kwietnia praktycznie byłem tam cały czas. Z kilkoma krótkimi przerwami.

Czego się tam nauczyłeś?

Że na wojnę nie da się przygotować. Że rany wojenne to nie są rany, jakie potrafimy sobie wyobrazić. Tego nie da się porównać do niczego. Skala i rozmiar są takie, że i tak wszyscy się pogubimy. Że wojna jest kompletnym dramatem.

Tu nikt nie poszpanuje, że się zna na medycynie taktycznej. Bo taki człowiek jest wyszkolony co najwyżej do tego, żeby nie zginąć jako pierwszy na polu walki.

Owszem, tego się uczy na szkoleniach: jak triażować [sortować pacjentów w zależności od tego, jak długo mogą czekać na pomoc – red.], jak się poruszać w obszarze działań wojennych, jak mają działać ratownicy: kto, gdzie, kiedy?

Tak samo, jak w medycynie katastrof: kiedy rozbija się duży samolot, to procedury zabraniają lekarzom wchodzić do pewnej strefy, bo jest zastrzeżona tylko dla strażaków.

Są nawet do tego jakieś książki i periodyki, dlatego niektórzy twierdzą, że są przygotowani. Ale ja nie wierzę, żeby można było się do tego przygotować. Ani emocjonalnie, ani sprzętowo, ani umiejętnościowo.

Bo jak można się przygotować na to, że przywiozą 90 chłopaków z urwanymi kończynami?

W szpitalu w warunkach pokoju pacjenci są przyjmowani sukcesywnie, nie ma jakiejś fali. A tam?

Do naszego szpitala trafiali najciężej ranni. Mniej więcej co dwa dni. Czasem przyjeżdżały dwa pociągi dziennie, a zdarzało się też, że przez trzy dni nie przyjeżdżał żaden.

Ranni często byli już wstępnie zabezpieczeni w szpitalu tam na miejscu, np. w Dnieprze. Ale to była tylko prowizorka, np. opaska czy nawet worek foliowy na urwanym udzie. Chodziło przede wszystkim o to, żeby ranni nie wykrwawili się po drodze.

W chirurgii jest tak, że brudnej rany nie można zaszyć. Jeżeli się ją zaszyje np. z ziemią, to ona po prostu zgnije w środku i spowoduje gangrenę. Więc ranni, z takimi otwartymi ranami, celowo zostawionymi w tym stanie, musieli przejechać prawie tysiąc kilometrów. Ich cierpienie musiało być potworne.

Nadążaliście ich operować? Czy czasem czułeś bezsilność?

Chirurdzy, neurochirurdzy i inni specjaliści wyjechali na wschód, żeby pomagać na froncie. W szpitalach ogólnych na pewno byli, ale lekarze cywilni nie mogli operować w wojskowym.

Ale nie miałem poczucia, że nas jest za mało. Bo lekarze w naszym szpitalu świetnie sobie radzili. Wydawało się, że się w ogóle nie męczą, choć przecież nie spali po 24, a nawet 48 godzin. Nie wychodzili przez 36 dni ze szpitala. Ewentualnie po oranżadę i z powrotem.

A jak było ze sprzętem? Ty pewnie w klinice uniwersyteckiej byłeś przyzwyczajony do nowoczesnej aparatury...

Pamiętajmy, że to był szpital prowizoryczny. W takim szpitalu wojennym człowiek się nie zastanawia, tylko operuje tym, co ma. I nawet czuje wdzięczność, że ktoś przywiózł jakiś implant czy lampę z darów. Bo tam nie było niczego.

Pierwszą operację neurochirurgiczną na kręgosłupie, Denisa zresztą, zrobiłem bez mikroskopu, i to był dla mnie wyczyn. Ale szybko stał się normą.

Nagle odkryłem, że jesteśmy w stanie operować zupełnie podstawowym sprzętem. Choćby zwykła wiertarka była przystosowana do tego, żeby wkręcać stabilizatory zewnętrzne kości.

Denis z Łukaszem Grabarczykiem. To polski neurochirurg operował go w Ukrainie
Denis z Łukaszem Grabarczykiem. To polski neurochirurg operował go w Ukrainie© Archiwum prywatne

Taka wiertarka z marketu budowlanego?

Tak, mam zdjęcia, jak wkręcali druty Kirschnera, bo innego sprzętu nie było. To, co mieli, Ukraińcy potrafili wykorzystać w mistrzowski sposób.

Pytałem ich: "Czego potrzebujecie?". Odpowiadali: "Niczego. Wszystko mamy". Ale to fakt: szpital wojenny to nie placówka, w której możemy wstawić sobie mikroskop operacyjny czy robota Da Vinci. Tutaj człowiek się cieszy, jak światło nad stołem operacyjnym nie miga w czasie bombardowań, jak nie przygasa, tylko świeci cały czas równo. No i jak stół się nie buja. Alarm przeciwlotniczy cię rozprasza podczas pierwszych operacji, potem się do niego przyzwyczajasz. Wyłączasz telefon komórkowy, żeby nie wyła "Trwoga" – ta aplikacja ostrzegająca przed nalotami.

A naloty były takie, że myśleliśmy, że budynek się wali. Jak Joe Biden przemawiał w marcu w Rzeszowie, to niedaleko naszego szpitala spadło 11 rakiet.

Cały się trząsł, poprzewracały się szafki na bloku operacyjnym, wszystko się bujało, zgasło światło. Myśleliśmy, że to koniec. Ale nagle z powrotem się zapaliło i patrzymy: wszystko działa. No to prujemy dalej! Nikt nie zszedł. Robiliśmy akurat amputację nogi, ja asystowałem. Trzeba było dociąć udo, żeby nie wdała się gangrena i żeby pacjent przeżył.

A gdybyś operował Denisa w Polsce?

Na pewno miałbym lepsze światło. Miałbym ramię C albo O-arm, i mikroskop operacyjny. Na pewno byłaby to wielozespołowa operacja, z udziałem chirurga naczyniowego i asystującego drugiego neurochirurga. A ja jego operację zrobiłem z urologiem. Który nigdy nie operował kręgosłupa.

W tym szpitalu wojennym było po jednym lekarzu z każdej specjalności. Był urolog, ortopeda, chirurg, ale każdy operował wszystko. I każdy się błyskawicznie uczył od lekarzy innych specjalizacji. Trzeba było przeprowadzić amputację, to robił ją chirurg. Przychodził, pokazywał raz, i na przyszłość pozostali wiedzieli już, jak to robić.

Na wojnie szybko i mocno wychodzi się poza swoją specjalizację.

Co teraz wiesz o życiu, czego nie wiedziałeś wcześniej?

Ostatnio wstrząsnęła mną wypowiedź w telewizji na temat jakiegoś muzeum. Że został pominięty uszlachetniający aspekt wojny. Wkurzyłem się do imentu. Bo wojna to inwalidzi, cierpiący ludzie, zgwałcone kobiety, zmarznięte i głodne dzieci, ludzie porzucający dorobek życia i uciekający z kraju, opuszczone babcie w domach bez wody i prądu, zasrana łazienka.

Co do mojego zawodu, utwierdziłem się w przekonaniu, że jest fajny. Choć może trudno używać tego określenia, kiedy leczy się rannych żołnierzy. A jednak to w Ukrainie odnalazłem znów jego piękno.

I nie jest najważniejsze to, żeby szpital był nowoczesny. Tylko to, żeby była empatia i że mogłem bezinteresownie pomóc. Bo przecież ja operowałem tych żołnierzy przez parę miesięcy za darmo. Po prostu z nimi byłem. To jest najważniejsze. I zespół, który leczy i któremu się chce. Nie podziały na oddziały, nie rywalizacja: ja jestem lepszy, ktoś jest gorszy.

Brzmi jak poczucie wspólnoty.

To było wręcz... braterstwo. Oni nawet mówili do mnie "bracie". Wytworzyła się między nami więź. Czuliśmy, że jesteśmy zespołem i razem ratujemy tych ludzi. U nas w Polsce widywałem podejście typu: "jestem najlepszym chirurgiem na bloku". Durna rywalizacja. A tam każdy potrzebował każdego.

Operowaliśmy razem, ale też spaliśmy razem, gotowaliśmy razem, jedliśmy razem. Każdy wiedział, co u drugiego się dzieje i wspieraliśmy się nawzajem. Ale każdy też rozumiał swoją rolę i mógł liczyć na pozostałych. Byliśmy zespołem.

Nawet jak wróciłem do Polski, to dzwonili na kamerce: "Zobacz, mamy takiego pacjenta. Co tu jeszcze możemy zrobić, jak myślisz?". Przez WhatsApp pokazywali rentgeny, bo nie mieli tomografii, i pytali: "Czy ty myślisz, że to jest w okolicach nerwu kulszowego? Zrobić to w ten sposób czy w ten?". Regularnie tak się konsultowaliśmy. Właściwie do tej pory to robimy.

I do tej pory mówią: "Bracie, wracaj tu do nas".

***

Imię ukraińskiego lekarza zmieniliśmy dla jego bezpieczeństwa.

Rozmawiała Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
wojna w Ukrainiewładimir putinatak na kijów