Trwa ładowanie...
Darek i Ewa zrobili to, co tysiące Polaków - przygarnęli pod swój dach ludzi w potrzebie
Darek i Ewa zrobili to, co tysiące Polaków - przygarnęli pod swój dach ludzi w potrzebieŹródło: East News, fot: Polska Press
05-03-2022 13:55

Kiedy wzruszenie odbiera głos

Dariusz Chlebda, emerytowany policjant, lat 48. Nigdy nie dorobił się dzieci, aż tu w sobotę nad ranem ma ich dwoje, w niedzielę czworo, a poniedziałek pięcioro. Takich jak on są tysiące. Świat patrzy i nie może uwierzyć w szczodrość Polaków.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Ośmioletnia Ludmiłka zabrała tylko pluszowego rekina.

Bo kiedy uciekasz przed wojną, chwytasz to, co niezbędne albo co najcenniejsze.

d4gqspm

Dlatego Olga wzięła troje swoich dzieci i psa. I niewiele ponadto: dwa koce, składany dywanik typu puzzle, po jednej zmianie ciuchów dla każdego i dwa chleby tostowe oraz masło orzechowe w słoiku. I nóż do smarowania.

Jeden z chlebów zagubi się później wśród ciał napierających w pociągu, więc na półtorej doby będzie musiał wystarczyć im jeden na cztery osoby.

Ucieczka

W czwartek 24 lutego Olga budzi się o piątej rano. Za wcześnie na wstawanie. Nagle dociera do niej, że to przez wybuchy. Nie widzi ich przez okna swojego mieszkania na piątym piętrze w 16-piętrowym bloku, ale wyraźnie słyszy. Nie rozumie, co się dzieje, nie wie, co robić. Budzić dzieci, uciekać? Dwóch synów i córkę wychowuje sama, były mąż mieszka za granicą.

Z telewizora niczego się nie dowie, bo go nie ma, ale sprawdza w internecie. Wojna! Putin wystrzelił rakiety na Ukrainę!

Mieszka w Kijowie – stolicy i największym mieście w kraju. W napięciu śledzi wiadomości online i z każdą chwilą robi się jaśniej za oknem i jaśniej w umyśle Olgi: Putin nie odpuści. Umieścił na prorosyjskiej Białorusi swoje wojska i wyrzutnie rakietowe, i stamtąd atakuje. A Kijów leży tylko 100 km od granicy z Białorusią. Trzeba uciekać.

Olga drobna i krucha, a musi dźwignąć ciężar odpowiedzialności za życie pięciu istot w czasie wojny
Olga drobna i krucha, a musi dźwignąć ciężar odpowiedzialności za życie pięciu istot w czasie wojnyŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Tylko że ona nie może zabrać dzieci za granicę, bo nie ma pozwolenia od ich ojca. To ją wstrzymuje. Dopiero po kilku godzinach okazuje się, że w tej wyjątkowej sytuacji można jechać bez pozwolenia.

Ale mamy rok 2022. Trudno uwierzyć w wojnę. Niepokojące wieści napływały od wielu tygodni, ale sporo znajomych, w tym szef Olgi przekonywał: "Wojna? W Europie? Niemożliwe!"

Tylko że szef mieszka w Szwajcarii. Bo Olga pracuje w szwajcarskiej sieci drogerii. Online, w obsłudze klienta, więc nieważne skąd.

d4gqspm

Zresztą Olga pamięta to z historii: przed każdą wojną ludzie nie mogą uwierzyć, że wybuchnie.

Ale rzeczywistość za oknem udowadnia co innego.

Dlatego w piątek decydują: uciekamy. Nieważne dokąd, byle było bezpiecznie. Znajdują pociąg z Kijowa do Przemyśla, wyjeżdża w o piątej rano. Ale nie tak łatwo się wydostać, nawet przejechać przez miasto. Ciągłe alarmy bombowe, służby zawracają ludzi na stacje metra, bo te pełnią funkcję schronów. Wiele osób na nich nocuje. Olga ze średnim synem w końcu docierają na dworzec i kupują bilety. Wieczorem biorą najpotrzebniejsze rzeczy i idą spać do metra. Przejmujące zimno, ale Olga jest pod wrażeniem: dobra organizacja, toaleta niegdyś tylko dla personelu teraz służy wszystkim, na peronie zamontowano dodatkowy kran z wodą pitną. Wśród leżących ludzi chodzi ochroniarz i oferuje budzenie tym, którzy o świcie mają wyruszyć w drogę.

Rozkładają na podłodze swoją puzzlo-matę i się moszczą: siedmioletnia Ludmiłka, 15-letni Siergiej, 17-letni Włodimir i trzyletnia suczka Linda. Wszyscy zasypiają, tylko Olga ze wszystkich sił stara się nie odpłynąć. W małym plecaku ma pieniądze, dokumenty swoje i dzieci, telefon i laptop. Nie chce się obudzić bez nich.

W dodatku Olga jest wątła, drobna, o posturze dziewczynki. Od swojej siedmioletniej córki wyższa tylko o głowę, za to od synów niższa o głowę. 158 cm wzrostu, 46 kg. Niewiele, jak na kogoś, kto dźwiga ciężar odpowiedzialności za życie pięciu istot w czasie wojny.

Wstają nad ranem, jadą na dworzec, ale zaczynają się bombardowania, policja każe zejść z powrotem do metra.

Ośmioletnia Ludmiłka zabrała w podróż tylko pluszowego rekina. Reszta zabawek została w Kijowie
Ośmioletnia Ludmiłka zabrała w podróż tylko pluszowego rekina. Reszta zabawek została w KijowieŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Nerwy, niepewność, napięcie. W końcu wsiadają do pociągu Kijów–Przemyśl. Intercity, bezprzedziałowy: dwa rzędy po dwa miejsca, jak w samolocie. Ciepło, wygodnie, mało ludzi, Olga może odetchnąć. Ale po ośmiu godzinach niespodzianka: pociąg dalej nie pojedzie, stanął we Lwowie, wysiadka!

d4gqspm

Na dworcu tłumy ludzi i nikt nic nie wie.

- Co za chaos – myśli Olga. – A w nim dzieci, pies i ja. Przecież my się stąd nie wydostaniemy.

Przeszkody

Ale podstawiają pociąg do Przemyśla. Olga ma szczęście. Stoi na peronie w pierwszym rzędzie. Drzwi do wagonów jeszcze zamknięte, a ona czuje na swoich wątłych plecach napierający tłum.

- Żeby tylko nas nie rozdzielił! - myśli gorączkowo. - Żebym nie zgubiła żadnego dziecka!

Obsługa otwiera drzwi – ręcznie, bo pociąg jest stary, wysoki i ma bardzo strome schody. Pierwsza wsiada Ludmiłka, a właściwie wsadza ją policjant pilnujący porządku. Mała patrzy z góry i wyraźnie się boi, bo reszta rodziny wciąż na peronie. Jaką drugą policjant wsadza Lindę. Trzecia wsiada Olga. Jeszcze się niepokoi, bo jej synowie mają 180 cm wzrostu, ktoś może ich uznać za dorosłych i nie wpuścić. W Ukrainie wszyscy mężczyźni między osiemnastym a sześćdziesiątym rokiem życia muszą pozostać w kraju. W każdej chwili mogą zostać wcieleni do armii, żeby bronić ojczyzny.

Chłopcy znikają jej z oczu, ale po chwili... są!

- Takim pociągiem to jeździłam 20 lat temu, jak jeszcze studiowałam – myśli Olga. Bo w środku staro, brudno, a zamiast siedzeń drewniane ławki. Mama i synowie zajmują trzy miejsca, Ludmiłkę biorą na kolana. Na zmianę. Siergiejowi robi się niedobrze i wymiotuje do torebki foliowej. O wyjściu do toalety nie ma co marzyć – tłok taki, że nie da się przejść w żadną stronę. Linda wchodzi pod ławkę i staje się niewidzialna. Nie szczeka, nie zaprząta uwagi – jakby nie istniała.

Żadne z nich nie sika przez następne 20 godzin. Ani pies, ani ludzie.

Polska

Pociąg relacji Lwów – Przemyśl zwykle jedzie dwie godziny, bo to niecałe 100 km.

Ale tym razem staje w polu i stoi tak trzy godziny. Potem rusza, dojeżdża do granicy i stoi 15 godzin. Bo przed nim inne pociągi, a wszystkim trzeba sprawdzić paszporty. Pogranicznicy zbierają je wagonami. Najpierw zabierają wszystkim z pierwszego wagonu, wychodzą i sprawdzają w swoich komputerach, a po godzinie oddają. Później z kolejnych. Olga z rodziną jest w szóstym. Słyszy, że pociąg liczy ich osiem i wiezie dwa tysiące osób.

Ludmiłka z bratem. Pod ławką pociągu schowała się suczka Linda
Ludmiłka z bratem. Pod ławką pociągu schowała się suczka LindaŹródło: Archiwum prywatne

W Przemyślu wypuszczają ich też wagonami. Ale i tak ludzi wokół jest mnóstwo. Pierwsza potrzeba: toaleta! Olga rusza tam z dwójką dzieci, starszy syn zostaje z psem. Kiedy wracają, już je zupę. Oni wciąż na peronie, a Polacy przez siatkę oddzielającą dworzec od miasta podają: ciepłe zupy, kanapki, kawę, herbatę. Za darmo.

d4gqspm

Dalej trzeba wybrać jedną z trzech kolejek: dla dorosłych, dla osób z dziećmi do dwóch lat lub dla osób z dziećmi. Pytają:

- Czego potrzebujecie? Jak możemy wam pomóc?

Chcą jechać do Pragi, bo w międzyczasie zaprosił ich do siebie kolega Włodimira. Ale w Przemyślu nie mają nikogo stamtąd.

Olga od prawie 40 godzin nie śpi, nie może się doczekać łóżka i spokoju.

Dom

Dariusz Chlebda, emerytowany policjant, lat 48, nigdy nie dorobił się dzieci, aż tu w sobotę nad ranem ma ich dwoje, w niedzielę czworo, a poniedziałek pięcioro.

Dzień po inwazji Rosji na Ukrainę Darek trafia na Facebooku na filmik, w którym jakiś chłopak na dworcu w Przemyślu przejmująco apeluje o pomoc setkom ludzi uciekających przed wojną.

Darek przeprowadza błyskawiczny wywód w swojej głowie: mieszkam w bloku na 45 m kw, ale mam niewykończony dom 114 m kw. Chciałem go dopieścić w wakacje i wprowadzić się tam na Boże Narodzenie, ale na razie stoi pusty. Może bez wygód, ale ubikacja, prysznic i kuchnia są. Ogrzewanie włączę. Resztę zorganizujemy.

Darek i Ewa przed swoim domem
Darek i Ewa przed swoim domemŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

I zgłasza dom w grupie pomocowej na Facebooku. A wśród swoich znajomych prosi o wsparcie.

Najpierw dywany. Żeby uchodźcom wojennym było ciepło w stopy, bo w domu tylko betonowa wylewka. Ludzie przywożą swoje lub kupują nowe.

Później coś do spania. Znajomi przywożą łóżko, inni materace – nawet nówki, jeszcze w folii.

Pościele też albo nowe, albo świeżo wyprane i pachnące.

Potem już jak lawina. Spływają kosmetyki, środki higieniczne, jedzenie, napoje, ubrania, buty. Wszystkiego dużo. Bo nie wiadomo, kto przyjedzie i kiedy.

Kruchość

Wchodzą. Najpierw pies. Wygląda jak uśmiechnięty.

Za nim drobna kobieta z rudymi falowanymi włosami, rudymi rzęsami i rudymi brwiami.

d4gqspm

- Jaka kruszynka! – myślą.

Na jej twarzy widzą zmęczenie, ból, ale i najwyższą czujność. Błyskawicznie skanuje wszystkich spojrzeniem, jakby chciała zbadać: "Gdzie jestem? Z kim? Czy to bezpieczne miejsce? Czy mogę im zaufać?"

Za nią pojawia się dziewczynka z blond fryzurą na "zaczarowany ołówek", wreszcie dwóch rosłych chłopców. Jeden uporczywie patrzy w sufit.

Jest północ z soboty na niedzielę, ale gospodarz i przyjaciele w pełnej gotowości. Darek, jego partnerka Ewa – też policjantka, i czworo innych. Darek już wcześniej uczulił wszystkich, żeby się uśmiechać, dbać o przyjazny nastrój, ale nie dopytywać, tylko stworzyć zdrowy dystans, który goście sami będą regulować.

Jednak napięcie jest takie, że jedna z kobiet wycofuje się do garów, niby mieszać zupę, a Rafał - emerytowany policjant próbuje ukryć łzy w oczach i wychodzi przed dom.

- Znam go 25 lat i nigdy go nie widziałem płaczącego – powie później Darek.

Sam też nie udaje twardziela. Tego samego dnia, ale o piątej nad ranem zetknął się pierwszymi uchodźcami wojennymi w swoim życiu. Przywieziono mu ich do mieszkania, bo do domu po drugiej stronie Krakowa nie było już czasu jechać.

Zobaczył: młodą Ukrainkę z płaczącym półrocznym dzieckiem na ręku i z reklamówką w drugim. Obok sześcioletnia dziewczynka i starsza niepełnosprawna kobieta. Razem miały dwie reklamówki, w jednej jedzenie typu pokrojony kotlet.

Widok jak uderzenie w splot słoneczny, nie był w stanie mówić.

Niemowlak płakał do godziny dziewiątej, mama próbowała go utulić na balkonie. Może dlatego, że w mieszkaniu było dla nich za ciepło? Koło godz. 14.00 przyjechał po nich Ukrainiec, podziękowali i zniknęli.

Ale teraz stoi przed nimi Olga, Ludmiłka, Siergiej, Włodimir i suczka Linda.

Ledwo stoją.

Gospodarze proponują gorąca zupę, ciepły prysznic, ubrania na zmianę. Ale goście tylko:

- Nie, nic nam nie trzeba.

Trudno wyczuć, czy to z dumy, czy z wyczerpania.

Bo wyczerpanie aż rzuca się w oczy. Pokoje znajdują się na górze, a im trudno wejść po schodach. Dzieci kładą się spać od razu, bez mycia, w brudnych ciuchach. Olga idzie się wykąpać.

Bez karabinu

W drzwiach staje wysoka dziewczyna i dołącza do nas długim dziarskim krokiem. Wygląda jak modelka: 178 cm wzrostu, bardzo szczupła, brązowe włosy do pasa z przedziałkiem na środku, regularne rysy twarzy.

Mówi szybko i konkretnie:

- Gdyby nie mój siedmioletni synek Bogdan, nie byłoby mnie dziś tutaj. Zostałabym w Ukrainie i chwyciła za karabin!

Valentina. Bagaż na nowe życie zmieściła w dwóch reklamówkach
Valentina. Bagaż na nowe życie zmieściła w dwóch reklamówkachŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Dziewczyna ma 26 lat, na imię Valentina i mówi to z taką mocą i naturalnością, że natychmiast widzę ją z tą bronią na ukraińskiej ulicy.

Tymczasem siedmioletni Bogdanek, który wbiegł tuż przed nią, wtula się w naszą tłumaczkę Olę, jakby byli rodziną, a nie przypadkowymi ludźmi, którzy znają się zaledwie od trzech dni. Wkleja się i nie może się odkleić.

Valentina zrobiłaby dla niego wszystko. Po godzinie rozmowy staje się jasne dlaczego.

- Ja sierota – mówi po ukraińsku.

Taty nie pamięta, nie było go w jej życiu, rodzeństwa nie ma, dziadkowie zmarli już dawno, a mama odeszła, jak Valentina miała 18 lat.

Choć już wcześniej nie mogła na nią liczyć. Mama bardziej niż jedyną córkę kochała alkohol, więc opieka społeczna zabrała małą Valę do ośrodka z internatem. Od siódmego roku życia przyjeżdżała do mamy tylko na weekendy.

W któryś z nich, kiedy miała 13 lat, mama akurat pracowała na czarno, sprzątając pociągi osobowe, zanim wyruszą w kolejną trasę. Nie miała z kim zostawić Vali, więc zabrała ją ze sobą.

Valentina pamięta ten moment: rozległ się sygnał odjazdu pociągu i obie gorączkowo ruszyły do wyjścia. Pierwsza wysiadła Vala, mama za nią. Tylko że mama się potknęła na schodach wagonu. Jej nogi ześlizgnęły się na tory, a korpus spadł na plecy Valentiny. Dziewczynka uderzyła głową o peron i straciła przytomność. Mama poczuła przejeżdżający pociąg i straciła jedną nogę.

Tamten moment Valentina też wyraźnie pamięta: stoi przy łóżku mamy w szpitalu i słucha jej narzekań, jak bardzo boli ją noga, stopa, palce. Odchylają kołdrę, żeby obejrzeć, w jakim jest stanie i wtedy mama widzi, że nie ma tej nogi.

- Wpadła w histerię. Potwornie płakała i krzyczała. A ja miałam 13 lat i czułam się bezsilna. Od tamtej chwili zamknęłam się w sobie i nie umiem okazywać emocji.

- Nawet przy pożegnaniu z chłopakiem? - pytam.

Bo Valentina nie ma na świecie nikogo prócz Bogdanka, ale z małym wyjątkiem. Dwa lata temu wszedł w jej życie Wasyl i został. Nie tylko jej partnerem, ale też tatą dla jej synka. To on namawiał Valentinę:

- Wyjedźcie. Wrócicie, jak tylko znów zrobi się bezpiecznie.

Namawiała też jego siostra, która dowiedziała się od znajomych ze służb bezpieczeństwa, że tym razem sprawa jest poważna jak nigdy i zdecydowała, że sama wyjeżdża. I to dzisiaj.

Pierścionki

Bagaż na nowe życie Valentina zmieściła w dwóch reklamówkach. Jakieś ubranka, kosmetyk, zabawka dla Bogdanka – co było pod ręką. Dla siebie nic. Nawet majtek na zmianę. "Dotrę na miejsce, to kupię" - pomyślała. I wyszła tak, jak stała: jeansy, zimowe sznurowane buty, fioletowa bluza z kapturem, czarna kurtka do kolan, kolczyki kółka w uszach.

Nie przewidziała, że sama droga do granicy zajmie 15 godzin.

Wyruszyli w dwa samochody. W jednym siostra narzeczonego, bo ona docelowo do Włoch, do swojego chłopaka. W drugim Valentina, Bogdanek i Wasyl. Ale Wasyl miał ich tylko dowieźć do granicy i wrócić.

Jechali bezdrożami przez pola, bo na głównej drodze do przejścia w Medyce wielokilometrowy korek, a siostra zdobyła informacje o skrótach.

Valentina z Bogdankiem, swoim synkiem
Valentina z Bogdankiem, swoim synkiemŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Przed samą granicą atmosfera w samochodzie napięta, bo zaraz trzeba będzie się rozstać.

- Bogdanek strasznie płakał, więc Wasyl wziął go na ręce i objął – mówi Valentina. - A ja chwyciłam nasze torby.

- Ale przytuliliście się z Wasylem? Pocałowaliście się chociaż?

- Nie. On nie jest wylewnym człowiekiem, nie okazuje uczuć.

Valentinie szklą się oczy, a palce dotykają pierścionka. Delikatny, złoty, z przezroczystym oczkiem w kwadratowym koszyczku. Zaręczynowy.

To na prawej dłoni. Bo na lewej masywny srebrny, bardziej jak obrączka, ze skaczącymi delfinami. Ten nosiła jej mama i podarowała, kiedy Vala miała 14 lat.

Obydwa Valentina nosi na środkowym palcu, bo ma tak szczupłe dłonie, że z serdecznego by spadały.

- Zdążyłaś wziąć coś jeszcze, co jest dla ciebie ważne? - pytam.

- Zdjęcie mamy – tym razem Valentina nie powstrzymuje płaczu. - Ale zostało w samochodzie Wasyla, w torbie z jedzeniem. Zapomniałam wziąć w tym napięciu.

Pierścionki Valentyny. Delikatny, złoty, z przezroczystym oczkiem w kwadratowym koszyczku. Zaręczynowy. To na prawej dłoni. Na lewej masywny srebrny, bardziej jak obrączka, ze skaczącymi delfinami. Ten nosiła jej mama
Pierścionki Valentyny. Delikatny, złoty, z przezroczystym oczkiem w kwadratowym koszyczku. Zaręczynowy. To na prawej dłoni. Na lewej masywny srebrny, bardziej jak obrączka, ze skaczącymi delfinami. Ten nosiła jej mamaŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Po polskiej stronie Valentina ląduje w środku nocy. Niby wszystko podobne, nawet ludzie, ale jednak obce. Ukraiński telefon ani internet nie działa, Valentina wie tylko, że ma dojechać do Krakowa, tam czeka na nią Włodimir – kolega z ośrodka z internatem, też sierota.

W nocy nie ma wyboru, jedzie do Lublina, stamtąd do Warszawy i dopiero w dzień dociera do Krakowa. Włodimir zabiera ją do mieszkania swojego polskiego kumpla Darka.

Garbus

Aleksandra ma 52 lata, mieszka w 16-piętrowym bloku we Lwowie z trójką dorosłych dzieci i właśnie gości swojego chłopaka z Niemiec.

Poznali się 20 sierpnia 2020 r. na Facebooku. Wyświetliła mu się jako proponowana znajoma. Zagaił po niemiecku, a ona foch, że nie lubi Niemców. Ale po polsku już mogą rozmawiać, bo ona pół-Polka, w paszporcie Weseliwska. Okazało się, że on też pół-Polak! Mama jest Polką.

Na początku żarty i przekomarzanie, ale już na listopad Robert szykuje niespodziankę: przyleci do Aleksandry. Ale ona nie wierzy. Robert wyrabia sobie paszport (w ramach UE wystarcza dowód) i jej pokazuje. Aleksandra nie wierzy. Robert drukuje bilet na samolot. Aleksandra nie wierzy. Robert dzwoni do niej na połączeniu video z lotniska, Aleksandra się śmieje: "No wariat!"

W sumie niemiecki chłopak przylatuje do niej 17 razy. Ona też go odwiedza.

Poprzedni miesiąc spędzili we dwoje u niego niedaleko Kolonii, a na ostatnie dni lutego specjalnie przyjechali do Lwowa. Świętować z całą rodziną urodziny Roberta.

O piątej rano budzą ich syreny. Robert sprawdza niemieckie strony internetowe, a tam: "Krieg in der Ukraine!" (Wojna w Ukrainie!).

Niby Rosja atakuje inne rejony, ale we Lwowie jest lotnisko i fabryka czołgów. Łakomy kąsek dla Putina.

Robert natychmiast decyduje:

- Zabieram cię do mnie, do Niemiec.

Ale Aleksandra ma dwie córki i dwóch synów.

Mężczyzn nie wypuszczą z Ukrainy, ale córki i wnuka chce zabrać.

- Bez nich nie pojadę! – oświadcza.

Robert najpierw przekonuje racjonalnymi argumentami, a później już eksploduje:

- Kobieto, to nie są żarty, to nie jest gra na komputerze! Jak tu wybuchnie granat, to nic ci nie pomoże! Jedziesz ze mną, ja cię zabieram!

Aleksandra i Robert. Kiedyś mówiła, że nie lubi Niemców, nie wiedziała, że pokocha jednego z nich
Aleksandra i Robert. Kiedyś mówiła, że nie lubi Niemców, nie wiedziała, że pokocha jednego z nichŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Ale córka, 32-letnia Sandra nie chce zostawić męża, a 21-letnia Elwira jest zakochana i nie chce nawet słyszeć o wyjeździe bez swojego chłopaka.

Aleksandra płacze i błaga. Wreszcie stawia na swoim.

Koniec gadania, w ciągu godziny Sandra pakuje rzeczy, głównie dla siedmioletniego Natanka.

Każde z nich bierze niewiele, bo w garbusie Volkswagen Beetle Roberta niewiele się zmieści. Nawet pasażerów: tylko czworo. W dodatku drzwi tylko z przodu.

Na szczęście chłopak Elwiry też pojedzie i to swoim Deawoo Lanos. Ma zaświadczenie o niezdolności do służby wojskowej.

Wyruszając w piątek koło 11.00 mijają puste sklepy oraz długie kolejki do bankomatów i do aptek, i utwierdzają się w swojej decyzji.

Koło 13.00 docierają na koniec kolejki samochodów jadących do granicy. Ciągnie się na jakieś 25 km. Sznur samochodów niemal się nie przesuwa, wyprzedzają ich piesi idący z walizkami na kółkach lub reklamówkami w dłoniach.

Mija jeden dzień, drugi, trzeci...

A oni nadal w samochodach. Właściwie w nich zamieszkali. Nie mają gdzie umyć, część stacji pozamykana z braku benzyny. Sikają w polu.

Po drodze coraz więcej porzuconych aut, z kluczykiem w stacyjce, otwartych. Bo na pieszo szybciej. Coraz więcej walizek na poboczu. Z połamanymi kółkami, pełnych. Bo nie ma jak zabrać.

Do samej granicy docierają w poniedziałek koło 10.00 rano. I kiedy myślą, że gorzej już być nie może, pogranicznicy każą zawracać chłopakowi Elwiry. Bo zaświadczenie, owszem, ma, ale bez aktualizacji.

Elwira, 21-letnia córka Aleksandry
Elwira, 21-letnia córka AleksandryŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Rozpacz.

Elwiry, bo bez chłopaka nie chce jechać.

Aleksandry, bo nie pojedzie bez córki.

Płaczą, negocjują, chłopak zawraca. Ale teraz Elwira musi się przesiąść do garbusa. I tak jadą następne setki kilometrów: w piątkę w samochodzie czteroosobowym. Ale tak wyczerpani, że do Kolonii nie dojadą. Muszą się wykąpać i przespać gdzieś po drodze.

Pełna mobilizacja

Dni mijają, a Darek się uczy.

Że nie musi wszystkiego wiedzieć z góry i kontrolować. Bo na początku jest przerażony: ledwo przyjąłem jednych, już przyjeżdżają następni, a za nimi kolejni! Czy ja wszystkiego dopilnuję na czas?

Ale zanim Darek zderzy się z prawdziwą przeszkodą, trybiki maszyny, którą wprawił w ruch, już działają, a problemy rozwiązują się same.

Potrzeba jedzenia?

Eldorado zapewni wszystko, co trzeba, a nawet zbytki.

Rysunek, który u Darka zrobił 7-letni Natanek
Rysunek, który u Darka zrobił 7-letni NatanekŹródło: Archiwum prywatne

Bo Eldorado to wspólnota mieszkańców z osiedla, na którym Darek mieszka od 14 lat i gdzie wszyscy się znają. Błyskawicznie organizują nie tylko zgrzewki mleka, soków, wody, ryż, makaron, konserwy, pieczywo, wędliny, warzywa i owoce, ale też czekolady, cukierki i ciastka – żeby osłodzić ostatnie gorzkie dni uciekinierom.

Potrzeba wyposażenia domu?

Wzgórza Witkowickie odpowiadają, bo mają bliżej. To osiedle, na którym stoi nieukończony dom Darka. Zamknięte, monitorowane, wjazd tylko na pilota lub kod dla mieszkańców. Dlatego kiedy zaczyna się zamieszanie i pod jego dom podjeżdża nawet 7-8 samochodów z pakunkami dla uchodźców, Darek na osiedlowym forum przeprasza za niedogodności, tłumaczy sytuację i prosi o wyrozumiałość.

Niepotrzebnie. Mieszkańcy nie tylko nie mają do niego pretensji, ale sami przychodzą z pomocą. Dosłownie. Przychodzą z ciepłym obiadem dla uchodźców, ze świeżymi bułkami na śniadanie.

Raz w środku nocy Darek doznaje olśnienia: "W lodówce zostawiliśmy im mnóstwo jajek, ale w tym domu nie ma żadnej patelni!" Sam jest po drugiej stronie miasta, więc dzwoni do sąsiada ze Wzgórz. Ten o pierwszej w nocy zanosi dwie patelnie i goście rano znajdują je pod drzwiami.

Potrzeba ubrań, świeżej pościeli, kosmetyków, środków czystości?

Do wykonania zadania meldują się policjanci – koledzy i koleżanki Darka i Ewy.

I znajomi z innych branż. Choćby Barbara Palenik-Bernady, właścicielka salonu fryzjerskiego. Dekadę temu Darek tylko się u niej strzygł, potem się zaprzyjaźnili, wraz z rodzinami.

Valentina i Barbara, właścicielka salonu fryzjerskiego
Valentina i Barbara, właścicielka salonu fryzjerskiegoŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Cokolwiek trzeba załatwić na cito, Basia ma własną sieć wsparcia: ogłasza wśród swoich klientek i już tego samego dnia napływają szampony, żele pod prysznic, ubranka w poszukiwanym rozmiarze. A to dla dziewczynki 134 cm wzrostu, a to buty lżejsze niż kozaki dla mamy, rozmiar 39.

Rzeczy gromadzi się tak dużo, że Basia aż wstrzymuje klientki:

- Zaczekajmy. Oni będą potrzebowali pomocy i za tydzień, i za miesiąc. Zachowajmy siły i rzeczy także na dłuższą metę.

Tymczasem w domu Darka jak w drogerii. W pomieszczeniu obok łazienki regał, a na nim: 10 zapakowanych szczoteczek do zębów, pasty, szampony, żele pod prysznic, podpaski, tampony, zgrzewki papieru toaletowego.

Wiele osób pomaga też niematerialnie: przywożą, odwożą, dostarczają, skręcają, montują, dzwonią, piszą, organizują, a nawet sprzątają. Kiedy jedni wyjechali, a kolejni już są w drodze.

Razem

We wtorek 1 marca w domu Darka gwar i luźna atmosfera. Przez wielkie okna do samej ziemi wpada słońce. Przy biurku ośmioletnia Ludmiłka z Kijowa rysuje z siedmioletnim Natankiem ze Lwowa. Przy kuchennym stole Olga z laptopem. Ktoś schodzi do toalety, ktoś skubnąć winogrona albo ciastko. W garnkach grzeje się pomidorowa i rosół, ryż i chili con carne.

Między trzema rodzinami uchodźców wojennych z Ukrainy krząta się Olga, też Ukrainka, ale w Polsce od dwóch lat. Od roku szkoli się w sztuce fryzjerskiej. Właścicielka salonu Basia uważa, że Olga ma talent, nikt tak jak ona nie upina koków.

A w Ukrainie była kierowniczką działu w Urzędzie Miasta.

Przyjechała do córki, która skończyła studia w Krakowie, później dołączył mąż. Ma 49 lat i serce na dłoni, dlatego dla wszystkich jest już swoją Olą, a nie Olgą z Ukrainy.

Brązowe włosy błyszczą od słońca, a brązowe oczy od łez, kiedy Ola tłumaczy relacje rodaków.

Kiedy Aleksandra ze Lwowa mówi: "Nie mogę patrzeć, jak nasze miasto kultury: Charków, leży w gruzach. Zniszczone teatry, muzea, domy..."

Kiedy Olga z Kijowa mówi: "Nasz pies nie wychodził spod fotela w pociągu przez 20 godzin".

Kiedy niemiecki chłopak Aleksandry wykrzykuje: "Ale ja nie przyjechałem jej ratować przed wojną, chcieliśmy tylko razem z całą rodziną spędzić moje urodziny!"

Ale najbardziej się wzrusza, kiedy Valentina ze Lwowa pokazuje pierścionek z delfinami i wyjaśnia: "Ja nigdy nie płaczę. Tylko, kiedy mówię o mamie".

Bo mama Oli została w Ukrainie, w miasteczku Aleksandria, 400 km na południowy wschód od Kijowa i Ola bardzo się o nią boi.

Właściwie, już powinna być w drodze. Ola próbuje się do niej dodzwonić.

- Znów nie odbiera. Pewnie jest w schronie.

W rejonie spadają pociski, co chwilę wyją syreny alarmowe. Zaprzyjaźniona para sąsiadów z bloku mamy niemal nie wychodzi z pracy. Bo sąsiadka jest pielęgniarką w szpitalu, a jej mąż policjantem.

I odkąd wybuchła wojna, ich 10-letnia córka Arina ciągle przesiaduje u mamy Oli.

- Przyjedźcie do mnie obie! – wpada na pomysł Ola. - Dojedźcie tylko do granicy, a my was już odbierzemy.

Sąsiadom trudno rozstać się z córką, ale jej bezpieczeństwo ważniejsze. Więc wyprawiają w podróż dziesięciolatkę pod opieką 71-latki.

Co kilka godzin pielęgniarka Alona relacjonuje:

Już wsiadły do pociągu. Ale cudem, bo taki tłum.

Pociąg jedzie zaciemniony. Wyłączyli wszystkie światła i zasłonili okna.

Kazali bezwzględnie wyłączyć telefony, żeby nie można ich było namierzyć.

Wysiadły we Lwowie. Dopiero po 14 godzinach. Bo pociąg nie jechał normalną trasą, tylko na bieżąco był monitorowany z powietrza i kierowany tam, gdzie bezpieczniej.

Mama siedziała z innymi kobietami na dolnych kuszetkach, dzieci tłoczyły się na górnych.

W całkowitej ciemności trudno było trafić do muszli.

Do bezpłatnego pociągu Lwów – Przemyśl nie udało im się wsiąść. Za dużo ludzi.

Poszły na dworzec autobusowy i wsiadły do rejsowego autobusu Melitopol – Szczecin. W środę o 4.00 rano powinny być w Krakowie.

I tak przez wiele godzin Ola jest rozdarta między cudzym bólem a własnym.

- Wszystko się ułoży, zobaczysz – mówi wątła Olga z Kijowa i przytula Olę.

W objęciach

Ludzie chętnie pomagają, ale niektórzy też podpytują Darka:

- Nie boisz się, że oni u ciebie zostaną?

- No to zostaną.

- A jeśli na rok?

- Jeśli wojna potrwa rok, to znajdziemy sposób, żeby im pomóc przez rok. Postaramy się znaleźć im pracę, pomożemy opłacić wynajem mieszkania. W końcu jest nas dużo.

Valentina ze Lwowa, wątła Olga z Kijowa i tłumaczka Ola
Valentina ze Lwowa, Olga z Kijowa i tłumaczka OlaŹródło: WP, fot: Anna Śmigulec

Na przykład kumpel Jarek ma drukarnię w Polsce, ale drukuje głównie na rynek szwajcarski i niemiecki. Natychmiast organizuje zbiórkę leków i pieniędzy wśród zagranicznych kontrahentów. W drodze do klienta za granicą, zatrzymując się na parkingach. Niemiec Joachim wpłaca od razu tysiąc euro. We wtorek 1 marca Jarek wpada do domu Darka pełnego ludzi i rzuca rozpromieniony:

- Mamy już cztery tysiące euro!

Dobra lekcja dla nastoletniego syna, który stoi tuż za nim i patrzy po twarzach uchodźców wojennych, których akurat jest w domu dziewięcioro.

Robert i Aleksandra z rodziną następnego dnia ruszają do Kolonii. Darek z pomocą dobrych ludzi, których nie widział na oczy, załatwił im transport. Żeby nie tłoczyli się w za małym garbusie i żeby niemiecka policja nie wlepiła mu mandatu i punktów karnych.

Drobna Olga z trójką dzieci i psem jutro wyjeżdża do Pragi, do kolegi syna. Zawiezie ich kumpel Darka.

- A jak tam wam nie wyjdzie? - pytam.

- Mój szef cały czas zaprasza do siebie do Szwajcarii – śmieje się Olga. - Ale wiesz: troje dzieci, pies i ja w jego domu? To najprostsza droga, żebym straciła pracę.

Przed wyjściem wszyscy ściskają się, jakby byli rodziną albo przyjaciółmi od lat. Żadnego sztucznego poklepywania, tylko tulenie od serca. Łzy w oczach i dobre słowo:

- Dbajcie o siebie.

Basia: - Jeszcze nigdy nie byłam tak dumna z Polaków. Chwała Ukrainie, ale chwała też naszemu narodowi!

Darek: - Przez te kilka ostatnich dni świat bardzo się zmienił. W tym tygodniu to już powszechne, że pomagamy Ukraińcom. Ale w pierwszy piątek i sobotę po wybuchu wojny to nie było jeszcze oczywiste. Ale poczułem: tak trzeba, po ludzku podzielić się tym, co mam. Bo gdyby to spotkało nas? A poza tym każdy zasługuje na dach głową, ciepło, spokój, jedzenie.

To jest naprawdę wojna. Dotarło to do mnie, jak stanęła pod moim mieszkaniem ta młoda Ukrainka z niemowlakiem na ręku i z reklamówką w drugim. Ci ludzie wiedza, o co walczą. Jak to pójdzie w złym kierunku, to już nigdy nie wrócą do domu. Mogą nawet nie mieć do czego wracać. Nie bójmy się pomagać.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wyłączono komentarze

Elementem współczesnej wojny jest wojna informacyjna, a sekcje komentarzy stają się celem działań farm trolli. Dlatego zdecydowaliśmy się wyłączyć komentarze pod tym artykułem.

Paweł Kapusta - Redaktor naczelny WP
Paweł KapustaRedaktor Naczelny WP

Podziel się opinią

Więcej tematów