PolitykaBater pierwszy poinformował o katastrofie smoleńskiej. "Usłyszałem: Wiktor, nie ma co zbierać"

Bater pierwszy poinformował o katastrofie smoleńskiej. "Usłyszałem: Wiktor, nie ma co zbierać"

Reporter Wiktor Bater jako pierwszy poinformował świat o tym, że doszło do katastrofy samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Wirtualnej Polsce opowiada o pierwszych chwilach po katastrofie i o tym, co zobaczył na miejscu, gdzie rozbiła się maszyna.

Bater pierwszy poinformował o katastrofie smoleńskiej. "Usłyszałem: Wiktor, nie ma co zbierać"
Źródło zdjęć: © PAP | Grzegorz Michałowski
Magda Mieśnik

10 kwietnia 2010 roku to miał być kolejny zwykły dzień w pracy?

- Najzwyklejszy. Trzy dni wcześniej był wizyta premiera Donalda Tuska, która przebiegła bez żadnych problemów. 10 kwietnia czekaliśmy na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Od rana byłem z operatorem na cmentarzu w Katyniu, gdzie miał się pojawić Lech Kaczyński. Staliśmy w kolejce po herbatę, którą rozdawali harcerze. Trwały przygotowania do rozpoczęcia uroczystości i powitania prezydenta. Wszyscy na niego czekali. O 8:45 zadzwonił do mnie jeden z dyplomatów z polskiego MSZ, który był w delegacji oczekującej na naszą delegację na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Powiedział tylko: "Wiktor, jeżeli czekasz na prezydenta, to się nie doczekasz. Samolot miał jakąś awarię, coś się stało, ale o nic mnie nie pytaj. Oddzwonię". Rozłączył się.

Zaniepokoiło to pana?

- Zdębiałem, ponieważ ton miał bardzo poważny. Pomyślałem, że pewnie doszło do awarii na warszawskim Okęciu, ponieważ już wcześniej zdarzały się takie incydenty. Jednak przez myśl mi nie przeszło, że stało się coś w Smoleńsku. Ale cały czas miałem w głowie dramatyczny głos mojego przyjaciela, który zawsze jest bardzo stonowany. Stała obok mnie dziennikarka Reutersa. Powiedziałem jej o tym dziwnym telefonie i razem zaczęliśmy sprawdzać, o co chodzi.

Było widać na cmentarzu, że dzieje się coś złego?

- Wszystko było normalnie. Nikt jeszcze nic nie wiedział. Podszedłem do pani konsul z ambasady w Moskwie. Była zszokowana moimi informacjami. Poleciła, bym zadzwonił do jednego z dyplomatów, którzy są w Smoleńsku na lotnisku. Zrobiłem to przy niej. Gdy odebrał, usłyszałem tylko krzyki, przekleństwa. Ten mężczyzna biegł i krzyczał: nie dzwoń do mnie! Wtedy byłem już pewien, że stało się coś nieodwracalnego. Tak wytrawny dyplomata nie zachowywałby się w ten sposób, gdyby chodziło o zwykłą awarię. W tym czasie moja koleżanka rozmawiała z funkcjonariuszami BOR. Nagle jeden z nich odebrał telefon, odsunął ja na bok. Wszyscy oficerowie się zebrali i pobiegli do samochodu. Jeden z nich pokazał dziennikarce Reutersa kciuk skierowany w dół.

Ruszyliście za nimi?

- Natychmiast. Wsiedliśmy do samochodu. Wiedzieliśmy, że jadą na lotnisko. Zadzwoniłem do redakcji Polsat News w Warszawie. Przekazałem relację przez telefon, że doszło do bliżej nieokreślonej awarii i będziemy zbierać informacje. Po chwili oddzwonił mój przyjaciel z lotniska, z którym rozmawiałem na samym początku. Powiedział jedno zdanie: "Wiktor, nie ma co zbierać. Samolot się rozbił". Prowadziłem samochód i nie mogłem z nim rozmawiać, przekazałem telefon koleżance. Dyplomata powiedział jej, że samolot jest kompletnie roztrzaskany, wokół są porozwalane szczątki. Chwilę później z taką relacją na żywo wszedłem na antenę telewizji.

Jak pan zareagował na słowa przyjaciela?

- Nie było czasu na emocjonalne reakcje. To była zawodowa adrenalina. Przede wszystkim musiałem przekazać dalej informacje o tym, co się wydarzyło. W warszawskiej redakcji szef informacji zdecydował, że skoro ufam mojemu źródłu, to przekazujemy widzom wiadomość o katastrofie. Tak się stało. Podałem to jako pierwszy.

W tym czasie był pan w drodze na miejsce katastrofy?

- Podjechaliśmy do bramy lotniska. To obiekt wojskowy i nie można wjechać bez zezwolenia. Akurat od strony pasa startowego nadjeżdżał sznur karetek pogotowia. Poczekaliśmy aż wyjadą i szybko przejechałem przez otwarty szlaban. Mój operator wtedy powiedział: "Jadą bez sygnałów, to oznacza, że nie ma akcji ratunkowej, że wszyscy zginęli". Wjechaliśmy na wojskowy teren i dojechaliśmy do miejsca, gdzie kończy się droga, a 50 metrów dalej jest pas startowy.

Co pan tam zobaczył?

- Mgłę. Była taka mgła, że nie widziałem pasa startowego, który był kilkadziesiąt metrów od nas. Tam był totalny chaos. Biegający w panice, amoku polscy dyplomaci i funkcjonariusze rosyjskiej służby bezpieczeństwa. Rosjanie z ogromną agresją zaczęli przeganiać nas z lotniska. Jeden z naszych konsuli poprosił, bym nie zaogniał sytuacji, żebyśmy odjechali, bo nie wiadomo, co się będzie działo, mogą nas aresztować. Wtedy podeszło dwóch funkcjonariuszy FSB. Kazali natychmiast odjechać. Jeden z nich poprosił mnie o papierosa. Poczęstowałem go, emocje trochę opadły i przyznał, że doszło do katastrofy. Wyjaśnił mi też, jak objechać lotnisko i dojechać tam, gdzie rozbił się samolot.

Udało wam się dotrzeć na miejsce?

- Gdy tam dojechaliśmy, teren był już obstawiony przez policję i FSB. Nie mogliśmy dojść do samego wraku, ale przez suche konary drzew widzieliśmy w oddali szczątki samolotu i unoszący się z nad nich dym. Płomieni nie było. Relacjonowaliśmy to, co działo się wokół.

Po kilku godzinach przyleciał z Polski Jarosław Kaczyński. Mogliście to obserwować?

- Tak, ale z dystansu. Polscy politycy byli w ogromnym szoku. Nie dawało się z nikim normalnie porozmawiać. Poruszali się jak zombie. Widać było, że prezes Kaczyński jest w fatalnym stanie i najprawdopodobniej na silnych lekach, co w tej sytuacji było naturalne. Po tym jak zidentyfikował ciało brata, przyszedł do pobliskiego hotelu na herbatę. Poproszono nas, żebyśmy nie zadawali żadnych pytań i by nie robić zbliżeń twarzy Jarosława Kaczyńskiego. Wszyscy dziennikarze posłuchali.

Co się działo na miejscu katastrofy?

- Nie mogliśmy tego obserwować, cały teren był obstawiony. Panował chaos. Widzieliśmy tylko okolicznych mieszkańców, którzy zapalali znicze, przynosili kwiaty. Oferowali pomoc i noclegi dla Polaków.

Gdy doszło do katastrofy, w Katyniu była duża polska delegacja. Miał pan później z nimi kontakt?

- Wiem z relacji polskich dyplomatów, którzy opiekowali się polskimi politykami, że Antoni Macierewicz spanikowany krzyczał, że Rosjanie ich wszystkich wymordują. Chciał natychmiast wracać do Polski. Delegacja zjadła jednak obiad i dopiero odjechała specjalnym pociągiem do Warszawy. Jedna z osób opowiadała mi później, że minister Macierewicz w pociągu kazał zablokować wszystkie drzwi, pozamykać okna i zaciągnąć zasłony, by uniknąć strzałów snajperów.

To był najtrudniejszy dzień w pana pracy?

- Na pewno jeden z najtrudniejszych. Wiele miałem takich trudnych dni.

Czy tego dnia był pan tylko dziennikarzem, czy była chwila na refleksję, łzy?

- Na emocje przyszedł czas po północy, gdy wyłączyliśmy sprzęt. Po wielu godzinach od katastrofy. Wtedy dopiero, tak po ludzku, odczułem, co tak naprawdę się stało.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
lech kaczyńskikatastrofa smoleńska10 kwietnia 2010
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (656)