Atak Trumpa na syryjski reżim. Co dalej ze stosunkami z Rosją?
Amerykański atak na syryjską bazę lotniczą skomplikuje stosunki nowej administracji z Rosją i może osłabić pozycję Moskwy w Syrii. Ale nie on doprowadzi do otwartego konfliktu między Rosją i USA. Wręcz przeciwnie, Rosja może na amerykańskim uderzeniu skorzystać.
7 kwietnia Donald Trump zrobił to, czego nie zrobił Barack Obama we wrześniu 2013 roku. Choć w przeciwieństwie do Obamy nie wyznaczył syryjskiemu reżimowi "czerwonej linii", to w następstwie chemicznego ataku w Chan Szejchun w prowincji Idlib wysłał mu jasny i czytelny sygnał. Wbrew ówczesnym obawom, uderzenie w bazę lotniczą Szajrat nie sprowokowało III wojny światowej i otwartego konfliktu z Moskwą. Rosja, choć miała możliwość strącenia amerykańskich tomahawków za pomocą systemów obrony przeciwlotniczej, nie zrobiła tego.
- Rosyjskie SAM-y [pociski ziemia-powietrze] miały na celowniku nasze TLAM-y [Tomahawki] przez cały czas ich lotu, ale nie zdecydowano się ich użyć. Rosjanie prawdopodobnie mogli zestrzelić kilka pocisków, ale biorąc pod uwagę niewielkie długoterminowe szkody tego uderzenia, nie było to warte wystrzelenia rosyjskich S400 - mówi WP amerykański analityk z ośrodka współpracującego z Pentagonem.
Co więcej, dotychczasowa reakcja Rosji jest stosunkowo łagodna. Kreml nazwał akt agresją sprzeczną z prawem międzynarodowym i zasugerował, że było to działanie skierowane na odwrócenie uwagi od rosnącej liczby ofiar cywilnych amerykańskich nalotów w Iraku. Co znaczące, nie odwołał jednak planowanej wizyty sekretarza stanu Reksa Tillersona w Moskwie, gdzie polityk miał się spotkać z Putinem.
Utemperować Asada
Być może stało się tak dlatego, że choć ruch Trumpa zadziałał wbrew interesom Rosji w Syrii, jego efekt nie jest dla Moskwy całkowicie negatywny. Jak wynika z doniesień, Rosjanie, zostali poinformowali przez amerykańskie wojsko o zamiarze przeprowadzenia ataku i przekazali tę informację siłom reżimu Asada, co umożliwiło im przynajmniej częściową ewakuację bazy. W efekcie, w porównaniu do użytych sił - 59 rakiet Tomahawk - zniszczenia okazały się stosunkowo niewielkie: zginęło sześciu syryjskich żołnierzy, baza nie została całkowicie zniszczona, zaś szkód uniknęła duża liczba syryjskich samolotów (ostatecznie ucierpiało sześć myśliwców).
- Symbolika i wiadomość przesłana za pomocą tej operacji miała być może równie duże znaczenie, co względy taktyczne - mówi WP były oficjel brytyjskiego minsiterstwa obrony. - To była krótka rozmowa przeprowadzona innymi środkami - dodaje.
Jak zauważają eksperci, treść tej dyscyplinującej "rozmowy" z syryjskim reżimem nie jest dla Rosji niekorzystna. Baszar al-Asad wielokrotnie okazywał się dla Rosjan niewygodnym sojusznikiem, którego samodzielność i metody nie przystawały do jego stopnia zależności od swoich sponsorów w Moskwie. Chodzi o działania sabotujące funkcjonowanie uzgodnionego przez Rosję zawieszenia broni, a także o stosowanie - tak jak w Chan Szejchun - broni masowego rażenia, co nawet przez Kreml zostało przyjęte z niesmakiem. Co symptomatyczne, po incydencie w Idlib rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow ogłosił, że poparcie Rosji dla Asada "nie jest bezwarunkowe". Powiedział też, że Moskwa nie jest w stanie przekonać Asada do robienia tego, czego ona chce.
- Takie utemperowanie Asada i jego zwolenników może być dla Rosji korzystne, szczególnie jeśli odpowiedź Rosji na amerykański atak nie będzie radykalna i widoczna. Będzie to wówczas sygnał dla Asada, ze należy wykazać większe umiarkowanie. Problem w tym, że oprócz Rosji ogromną rolę odgrywa też Iran, którego interesy co do deeskalacji niekoniecznie są zgodne z interesami Kremla - mówi WP dr Łukasz Fyderek, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak jednak dodaje, Kreml w dużej mierze jest skazany na syryjskiego dyktatora i stąd ma ograniczone pole działania, jeśli chodzi o wpływ na jego zachowanie. - Problem Rosjan polega na tym, że owszem, Asad jest niewygodnym klientem Moskwy i wykazuje zbyt dużą samodzielność, ale struktura władzy reżimu jest tak słaba i tak bardzo oparta o kult jednostki, że usunięcie Asada byłoby bardzo niekorzystne. Rosjanie obawiają się, że bez niego cała ta struktura się rozpadnie - wyjaśnia.
Zdaniem eksperta, skutek wysłanego prze Trumpa sygnału może być dwojaki. Jak tłumaczy, uderzenie ma szanse skłonić syryjski reżim do "większej elastyczności" i umiarkowania w traktowaniu opozycji. Świadczyć o tym może ich reakcja w 2013 roku, kiedy zapowiadane przez Obamę (lecz ostatecznie nie zrealizowane) uderzenie wywołało popłoch w szeregach reżimu, a wielu czołowych jego członków zaczęło ewakuację. Kiedy atak został odwołany, utwierdziło ich to w przekonaniu o bezkarności.
- Ale możliwy też jest drugi scenariusz, w którym reżim wraz z Moskwą i Teheranem uzna, że atak to jednorazowe uderzenie, które nie wiąże się ze zmianą szerszej polityki wobec Syrii, co administracja USA sama zresztą zasygnalizowała. W takiej sytuacji, zdając sobie sprawę, że USA nie są w stanie kontynuować takich uderzeń na dłuższą metę, podbiją stawkę, doprowadzając do kolejnych ataków chemicznych czy zmasowanych bombardowań - analizuje Fyderek.
USA wracają do gry w Syrii
Jednak według dr. Macieja Milczanowskiego, eksperta ds. bezpieczeństwa międzynarodowego z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, atak USA jest częścią szerszego planu administracji Trumpa, którego celem jest ponowne wejście do gry w Syrii.
- Amerykanie chcą wrócić na Bliski Wschód, a szczególnie do Syrii, z której zostali za rządów Obamy wypchnięci. To uderzenie jest sygnałem, że znów chcą odgrywać czołową rolę - mówi były wojskowy. - Rosja chce trzymać łapę na Syrii i mówi do USA: wy macie Irak i tym się zadowolcie. To jest gra zerojedynkowa, bo żaden z tych aktorów nie chce się zgodzić na podzielenie się wpływami - dodaje.
Zdaniem eksperta, amerykański atak był mocnym ciosem w interesy Kremla, któremu najbardziej zależy na wizerunku mocarstwa, którego wpływom nie może nic zagrozić.
- Z punktu widzenia Moskwy to katastrofa wizerunkowa i na pewno pociągnie za sobą reakcję: można się spodziewać ponownego sprowadzenia Iskanderów-M do Kaliningradu, lotów bombowców strategicznych nad przestrzenią powietrzną NATO, wynurzenie okrętów podwodnych z głowicami nuklearnymi gdzieś na Bałtyku, no i przede wszystkim uderzenie w rebeliantów w Syrii - mówi Milczanowski.
W istocie, zaledwie godziny po ataku USA, rosyjskie lotnictwo przeprowadziło serię intensywnych nalotów na pozycję rebelii w prowincji Idlib. Być może jednak najbardziej wyraźną odpowiedzią Rosji na uderzenie w syryjską bazę jest zawieszenie współpracy z siłami USA na rzecz koordynacji operacji lotniczych w celu uniknięcia przypadkowych incydentów między siłami lotniczymi obu krajów. Jak oceniają eksperci, wzmaga to ryzyko eskalacji i jest szkodliwe dla obu stron. I być może dlatego krok ten nie zostanie zrealizowany.
- Takie porozumienie musi istnieć, jeśli nie oficjalnie, to zakulisowo. Chodzi w nim o to, by nie rozpocząć bezpośredniej eskalacji między USA i Rosją. A tego przecież nie chce nikt - wyjaśnia dr Milczanowski.