Andrzej Poczobut - osobisty wróg Łukaszenki. Reżim chce go zniszczyć
Zamknięto go na więziennym oddziale przy celach śmierci. Obok czołowych opozycjonistów został wpisany przez KGB na listę terrorystów. W poniedziałek w Grodnie rozpocznie się proces Andrzeja Poczobuta.
Reżim Łukaszenki oskarżył go o "podżeganie do nienawiści na tle etnicznym", "rehabilitację nazizmu" oraz "wzywanie do działań na szkodę bezpieczeństwa Białorusi". Grozi za to do 12 lat więzienia. Polsko-białoruski dziennikarz, choć miał szansę na opuszczenie aresztu i wyjazdu z kraju, postanowił podzielić los prawie 1,5 tysiąca więźniów politycznych Łukaszenki.
"Nie my wybieramy czasy, w których nam przychodzi żyć, ale to my wybieramy, jak mamy żyć w tych czasach. Ja oczywiście nigdy nie wyobrażałem sobie, że historia stanie się taką niebezpieczną sprawą, ale rzeczywistość zawsze zadziwia" – pisał z więzienia do żony Andrzej Poczobut.
Jest w tym dużo skromności, bo Poczobut jak mało kto wie, że historia może być niebezpieczna. Wiedział, z kim i z czym ma do czynienia na Białorusi. Miał świadomość, na co stać Łukaszenkę. Jednak nie zdecydował się na wyjazd z kraju nawet w obliczu narastających represji, które zmiatały wszystko, co mogło stanąć na drodze białoruskiemu dyktatorowi. A polsko-białoruski dziennikarz, członek władz Związku Polaków na Białorusi był solą w oku Łukaszenki.
Dlatego znalazł się wśród 1,5 tysiąca więźniów politycznych reżimu.
Cel: podporządkować sobie Polaków
Związek Polaków na Białorusi to najważniejsza organizacja polskiej mniejszości. Alaksandr Łukaszenka gnębił jego działaczy od kilkunastu lat, bo związek nie jest zwykłą organizacją mniejszości narodowej.
Z racji tego, że nie chciał podporządkować się władzom, stał się przeciwnikiem politycznym. I do 2020 r. był praktycznie jedną z największych zorganizowanych grup, które miały odwagę postawić się reżimowi publicznie.
Białoruski autokrata od zawsze działał zgodnie z logiką, według której wszystko, co niezależne od jego władzy, stanowi zagrożenie. I postanowił przy pomocy swoich służb przejąć związek.
Tej próby dokonano w 2005 r. Władze nie uznały wyboru Andżeliki Borys na przewodniczącą ZPB. Wtedy grupa prorządowych działaczy błyskawicznie zorganizowała nowy zjazd i wybrała władze, które natychmiast zaakceptowano w Mińsku.
Potem nastąpiły kolejne ciosy. W ramach swoiście pojmowanego legalizmu rozłamowcy przejęli kilkanaście Domów Polskich. To placówki wybudowane na początku lat 90. XX wieku za pieniądze pochodzące z Polski. Działalność domów została praktycznie wstrzymana. W wielu miejscach dziś są po prostu zamknięte.
Nauką języka polskiego, działalnością kulturalną, upamiętnieniami zajął się "podziemny" związek, na który przez 18 lat od "rozłamu" władze wywierały nieustanną presję. Na porządku dziennym były grzywny, choćby za organizowanie "nielegalnych" imprez.
Polacy na Białorusi - nawet wtedy, gdy narastały represje - nie bali się prezentować publicznie swojego stanowiska.
Wśród działaczy związku był ktoś, kto w szczególny sposób nadepnął na odcisk Łukaszence. To Andrzej Poczobut. Nie tylko był działaczem polskiej mniejszości, ale też weteranem dziennikarstwa piszącym do kilku najważniejszych białoruskich tytułów takich jak "Pahonia" czy "Narodna Wola". Został także korespondentem "Gazety Wyborczej".
Właśnie tego, że informacje i opinie o białoruskiej rzeczywistości wydostają się poza granice Białorusi, reżim nie mógł Poczobutowi wybaczyć.
Dziennikarz był wielokrotnie zatrzymywany, a w roku 2011 został aresztowany pod zarzutem obrazy prezydenta. W areszcie przesiedział wtedy trzy miesiące – ostatecznie skazano go na trzy lata więzienia w zawieszeniu za nazwanie Łukaszenki dyktatorem.
Gdzie ta antybiałoruskość?
Choć reżim bardzo się starał, to nie był w stanie udowodnić działaczom Związku antybiałoruskości. A to mogłoby wbić klin pomiędzy Polaków i Białorusinów. Najpełniej współdziałanie polskiej mniejszości w ramach białoruskiego społeczeństwa było widać po wyborach w 2020 roku. Wtedy ZPB jednoznacznie wsparł białoruski ruch demokratyczny oraz protesty przeciwko fałszowaniu wyborów i brutalności milicji.
Szefowa Związku Andżelika Borys wystąpiła na jednej z demonstracji w Grodnie z hasłem "Za naszą i waszą wolność". Związek również zorganizował swoją demonstrację przeciwko milicyjnemu bezprawiu, a jego członkowie organizowali pod kościołami modlitwy "za Białoruś".
Polacy na Białorusi, choć za ojczyznę uważają Polskę, deklarują też oddanie krajowi, w którym mieszkają. Kierownictwo organizacji oraz sam Andrzej Poczobut w wywiadach z białoruskimi mediami posługiwał się piękną białoruszczyzną. A tego nie potrafi wielu zrusyfikowanych mieszkańców kraju.
Jedna flaga na całe Grodno
Łukaszenka mógł jedynie zmyślać, że białoruscy Polacy to wrogowie Białorusi. Co zresztą czynił. Po wybuchu protestów po sfałszowanych wyborach w 2020 r. najpierw opowiadał o "polskich flagach", jakie rzekomo miały powiewać na ulicach Grodna. Według niego było to wstępem do aneksji tego regionu przez Polskę.
By "zapobiec" temu urojonemu "zagrożeniu", Łukaszenka wysłał do Grodna wojsko. Poczobut, by wyśmiać wymysły Łukaszenki, przeprowadził nawet małe śledztwo. Jego ustalenia: w Grodnie można znaleźć jedną polską flagę - tę wiszącą nad siedzibą ZPB.
Łukaszenka, widząc nieskuteczność służb wobec "naszych Polaków" - jak protekcjonalnie określa polską mniejszość - postanowił zmienić taktykę. Ucichły oskarżenia ZPB o "opozycyjność". Wymyślono za to absurdalne zarzuty "rehabilitacji nazizmu i usprawiedliwiania ludobójstwa narodu białoruskiego".
Gdyby nie było to przerażające, mogłoby być śmieszne. Zrobił to przecież reżim stosujący prawdziwie faszystowskie metody wobec swoich oponentów politycznych. Reżim, którego funkcjonariusze skatowali tysiące osób w czasie protestów, zabili kilkanaście, a kolejne tysiące wtrącili do więzień lub zmusili do ucieczki z kraju.
Do aresztu oprócz Andrzeja Poczobuta trafiła szefowa Związku Andżelika Borys i trzy inne działaczki, które w miarę szybko zostały deportowane do Polski.
Z kolei Andżelikę Borys po roku za kratami Łukaszenka w swojej "łaskawości" polecił przenieść do aresztu domowego, gdzie czeka na proces. W areszcie pozostał Andrzej Poczobut.
W marcu minie druga rocznica jego uwięzienia. Warunkiem wypuszczenia z więzienia miał być podobno wyjazd z kraju. Na to Poczobut się nie zgodził. Odmówił, choć - jak sam przekazał - był pewien, że trafi do kolonii karnej. Spadkobierczyni sowieckiego gułagu, gdzie zwykłych przestępców i wrogów Łukaszenki do dziś "reedukuje się pracą".
Poczobut miał kilkakrotnie odmówić napisania do Łukaszenki prośby o ułaskawienie.
Zemsta na poległych
Zarzuty reżimu Łukaszenki wobec ZPB dotyczą stosunku związku do Armii Krajowej i antykomunistycznego polskiego podziemia na terenach, które pod II wojnie światowej przyłączono do ZSRR.
Białoruskie władze, przepisując słowo w słowo sowiecką propagandę, oskarżyły polskie podziemie o eksterminację narodu białoruskiego. Tymczasem działacze ZPB latami upamiętniali poległych żołnierzy AK, pielęgnowali ich mogiły i organizowali poświęcone im uroczystości.
To według białoruskich śledczych i prokuratorów było właśnie tą "rehabilitacją nazizmu", o którą oskarżono Poczobuta. Białoruskie władze postanowiły też zemścić się nie tylko na żywych, ale też na zmarłych: w kraju ruszyła akcja niszczenia cmentarzy wojennych, które równano ziemią buldożerami.
Poczobutowi zarzucono także "rozpalanie wrogości na tle narodowościowym". Powód: radziecką inwazję 17 września 1939 roku nazwał agresją na Polskę.
Dołożono mu też zarzut "wzywania do działań na szkodę bezpieczeństwa Białorusi". Odpowiedzialność karna za ten ostatni czyn została wprowadzona jesienią 2021 roku, gdy Poczobut był już w areszcie. Będzie on więc odpowiadał za coś, co w momencie "popełnienia" nie było przestępstwem.
W październiku 2022 roku dziennikarz został wpisany przez KGB na listę terrorystów. Tak postawiono go na równi z czołowymi postaciami białoruskiej opozycji, jak Swiatłana Cichanouskaja i były minister kultury Paweł Łatuszka.
Ta dwójka wybrała inną drogę niż Poczobut. Zdecydowali się opuścić kraj i działać na rzecz wolnej Białorusi poza jej granicami. Ich zaoczny proces ruszy dzień po pierwszej rozprawie Andrzeja Poczobuta. Zarzuty równie absurdalne: od zdrady stanu po branie łapówek.
Człowiek "skrwawionych ziem"
W ciągu blisko dwóch lat Andrzej Poczobut był już w areszcie śledczym w Żodzinie pod Mińskiem. Potem przeniesiono go do Śledczego Aresztu nr 1 w Mińsku. W tym starym, bo XIX-wiecznym więzieniu, przetrzymywani byli powstańcy listopadowi i styczniowi. Tam też rozstrzeliwano w czasach stalinowskich białoruską inteligencję. Kary śmierci wykonuje się tam zresztą do dziś. Poczobuta umieszczono na oddziale, w którym znajdują się cele śmierci.
We wrześniu ub. roku trafił do swojego Grodna - do kolejnego aresztu, gdzie karę odbywają najgroźniejsi przestępcy. Ten dawny kompleks klasztoru jezuitów w centrum miasta przerobiono na więzienie w czasach carskich. Typowy obiekt "skrwawionych ziem". Katowano w nim ludzi i w czasie sowieckiej, i niemieckiej okupacji.
Czym są "skrwawione ziemie"? Tak amerykański historyk Timothy Snyder nazwał w swojej książce obszar obejmujący Polskę, Ukrainę, Białoruś, kraje bałtyckie i zachodnią część Rosji, który stał się teatrem działań dwóch najbardziej zbrodniczych reżimów Europy.
Kresy Wschodnie II RP, z których pochodzi Andrzej Poczobut, można nazwać jądrem tego obszaru. To tu oba reżimy najdłużej prowadziły swoją ludobójczą politykę.
Andrzej Poczobut jest nieodrodnym synem tej ziemi. Jego przodkowie nie wyjechali stąd mimo zmieniających się reżimów. On też nie zdecydował się na to nawet za cenę wolności.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Biernat
Autor jest dziennikarzem TV Biełsat, od lat zajmującym się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.