Aleksandr Łukaszenka musi się odpłacić Putinowi za wsparcie białoruskiej gospodarki dobitej zachodnimi sankcjami. Cena, którą wystawił mu Kreml, jest jednak wysoka. Rosjanie oczekują od niego zaatakowania Ukrainy. Łukaszenka broni się przed tym, jak może, ale sprawy mogą się wyrwać spod kontroli.
25 września Aleksandr Łukaszenka wybrał się na tajemniczą wyprawę do Soczi. To tam Władimir Putin odpoczywał właśnie po wyczerpującym akcie poszerzenia Rosji o część terytorium Ukrainy. Podczas wizyty dyktatorzy mieli omawiać m.in. przyznanie Białorusi kolejnego kredytu - tym razem w wysokości 1,5 mld dolarów - na wsparcie gospodarki dotkniętej zachodnimi sankcjami.
Minął dzień, drugi, trzeci a z kurortu nie dochodziły żadne informacje o wyniku rozmów. Cisza jak makiem zasiał. I nagle Łukaszenka pojawił się w sąsiedniej Abchazji, nieuznawanej w świecie republiki, wspieranej przez Rosję, a będącej de iure częścią Gruzji.
Białorusin, choć nawet jego kraj Abchazji nie uznaje, spotkał się z miejscowymi władzami i dyskutował o perspektywach pomocy wsparcia dla separatystycznego regionu.
Wizyta była całkowicie nieoczekiwana i nijak miała się do właściwego celu jego wyjazdu z Mińska, czyli rozmów z Putinem. Odwiedziny w Abchazji wzburzyły za to Gruzję, która traktuje przyjazd do regionu od strony Rosji jako samowolne naruszenie granicy.
Mógł być to sygnał dla Putina, że białoruski lider żywo interesuje się regionem siłą oderwanym od Gruzji, przy rosyjskim wsparciu. O efektach rozmów Łukaszenki z separatystami jest głucho, ale po powrocie z nich, Putin zdecydował ostatecznie o przyznaniu kredytu.
Przydługawy pobyt w Soczi i zaskakujące wyekspediowanie Łukaszenki do Abchazji może świadczyć o tym, że rosyjski prezydent pokazał, gdzie jest miejsce Białorusina. Zanim zasiadł do rozmów, kazał mu długo czekać w przedsionku swojej willi nad Morzem Czarnym.
"Rosjanie jadą rozwijać zgrupowanie"
Minęło kilka dni i Łukaszenka 7 października znów zameldował się u Putina. Powodem był nieformalny szczyt Wspólnoty Niepodległych Państw w Petersburgu. Tym razem szybko doszło do spotkania w cztery oczy.
Sprawy najwyraźniej przyśpieszyły, bo zaraz potem oświadczył, że jako sojusznik Rosji, Białoruś uczestniczy w "specjalnej operacji wojskowej" w Ukrainie, choć "nikogo nie zabija".
"Niezabijający nikogo" białoruski dyktator w ostatni wtorek, czyli 11 października, poinformował, że od dwóch dni trwa "rozwijanie wspólnego zgrupowania wojskowego Związku Rosji i Białorusi". I że wkrótce w jego kraju pojawi się co najmniej tysiąc rosyjskich żołnierzy.
Jednocześnie ukraiński wywiad zaczął donosić, że z Białorusi do Rosji wyjechało kilkanaście kolejowych transportów amunicji. W sieci pojawiły się też zdjęcia z przygranicznej Orszy, na których widać transport białoruskich czołgów zmierzający do Rosji.
Najwyraźniej efektem rozmów w Soczi i Petersburgu było zintensyfikowanie białoruskiego wsparcia dla wyczerpanych wojną rosyjskich wojsk.
"Ukraińcy znowu chcą nas napaść"
Łukaszenka już wcześniej udzielał Rosji znaczącego wsparcia. To z Białorusi ruszył w lutym rosyjski atak mający na celu uderzenie na Kijów od zachodu. To również z jej terenu na początku października - po kilkumiesięcznej przerwie - w kierunku Ukrainy zaczęły startować znów rosyjskie rakiety i drony.
Łukaszenka zaczął też opowiadać, że nieformalnymi kanałami otrzymał informację, że rzekomo sąsiad z południa szykuje się do napaści na jego kraj. Paradoksalnie w tym samym momencie jego służby graniczne informowały o czymś wręcz przeciwnym - że Ukraińcy wysadzili nadgraniczne mosty i minują drogi. A to świadczy jednoznacznie nie o przygotowaniach do ataku, tylko do obrony.
Dyktatorowi to nie przeszkadza. Wrócił do swojej retoryki z początku inwazji, gdy opowiadał, jakoby to rosyjska napaść na Ukrainę miała uchronić Białoruś od ukraińskiego wtargnięcia.
Ukryta mobilizacja
Gdy Łukaszenka zaczął mówić o wojnie, białoruskie media niezależne zaczęły szacować zdolność bojową białoruskiej armii.
Okazało się, że oprócz 6 tys. żołnierzy elitarnych Sił Operacji Specjalnych, Łukaszenka może rzucić na front jeszcze trzy tysięcy milicjantów z sił OMON i ewentualnie nieco ponad 10 tys. żołnierzy wojsk wewnętrznych. Tylko tyle wojskowych utrzymywanych jest w pogotowiu, a ich jednostki, w których służą, są uzupełnione ludźmi i sprzętem.
Rozpaczliwie mało, ale trzeba pamiętać, że większość sił zbrojnych Białorusi stanowią jednostki kadrowe, które w czasie pokoju mają jedynie minimalną liczbę żołnierzy i oficerów, potrzebną do obsługi sprzętu. Dopiero w razie wojny takie jednostki są zasilane zmobilizowanymi, na których w magazynach czeka umundurowanie, wyposażenie i uzbrojenie.
Wiedząc o tym, szef białoruskiego państwa - według nieoficjalnych informacji - miał polecić przeprowadzenie tajnej mobilizacji, robionej pod przykrywką kontroli zdolności bojowych jednostek wojskowych. Nie dość, że ma być ona utrzymywana w tajemnicy, to białoruski lider miał polecić, by w pierwszym rzędzie mobilizacja - podobnie było w Rosji - dotyczyła mieszkańców wsi.
Świadczyć to ma o "rozsądku i praktyczności" dyktatora - okres żniw się skończył, a wiejscy rezerwiści są mniej skłonni do buntu.
Białoruska gazeta "Nasza Niwa" od jednego ze swoich informatorów dowiedziała się, że do wojska mają w pierwszym rzędzie być wzięci rezerwiści o specjalnościach kucharz i kierowca, potrzebni do obsługi... rosyjskich poborowych, którzy mają przyjechać na szkolenia na białoruskie poligony.
A więc na pytanie, czy białoruska armia włączy się do wojny, będzie można odpowiedzieć, obserwując, jaki rodzaj wojska trafi do naszego sąsiada z Rosji. Jeżeli będą to "ofiary" tzw. częściowej mobilizacji, zebrane naprędce tzw. mobiki – będzie to raczej oznaczać, że ataku nie będzie.
Nie chce go na pewno Łukaszenka, dla którego wysłanie swoich żołnierzy na cudzą wojnę, byłoby przekroczeniem czerwonej linii. Wszak podstawą jego ideologii było zawsze – "może i biednie, ale spokojne niebo nad głową".
Inaczej sprawa przedstawia się, jeżeli chodzi o białoruską generalicję i oficerów. To w większości wychowankowie sowieckich akademii, wielu pochodzi z Rosji. Im jest dokładnie wszystko jedno, komu służą, byleby pensja była jak najwyższa. A Rosja wojskowym płaci lepiej. Wizja, że białoruska armia zostaje po prostu przejęta przez Kreml, nie jest wcale pozbawiona podstaw.
Szukanie casus belli
Niemniej obecne zachowanie białoruskich władz jest dla nich typowe i polega na pozorowaniu, że robi się dużo, by przy tym robić jak najmniej.
Dlatego wróciły do mantrowania, że bronią Rosji, już nie tylko przed Ukrainą, ale przed Zachodem i NATO, nie pozwalając im na "wbicie noża w plecy". Łukaszenka opowiada np., że Polska może i na 100 km wycofała swoje wojsko spod granicy, ale to działanie tylko pozorowane, bo i tak mogą one w kilka godzin wrócić.
Białoruski dyktator zapewne modli się, żeby nie doszło do incydentu na granicy z Ukrainą, który zmusiłby go do wciągnięcia kraju w pełnoskalową wojnę. Gdyby zależało mu na tym - a jak to się robi, pokazał choćby w czasie kryzysu uchodźczego na granicy z Polską - to jakiś incydent już by się zdarzył i był pokazywany w białoruskiej TV.
I tu ściągniecie na granicę Rosjan, może być prawdziwym zagrożeniem, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę ich umiejętności do wymyślania sobie casus belli (pretekstu do wypowiedzenia wojny - przyp. red.). Białoruskie władze czekają więc na rozwój sytuacji.
Szef KGB Iwan Tertel ocenił, że przełomowy dla Rosji moment w wojnie może nastąpić w okresie od listopada do lutego, jeżeli Rosja przeprowadzi "efektywną mobilizację".
Patrząc, jak jej idzie, mogą być to nadzieje płonne. I dlatego największym wyzwaniem Łukaszenki będzie odnalezienie się w nowej układance, gdy Rosja jednak wojnę przegra, a on w nowym otwarciu przestanie być jej potrzebny.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Biernat*
*Jakub Biernat - dziennikarz TV Biełsat od lat zajmujący się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.