Poleciał przez przypadek
Zbigniew Wassermann poleciał 10 kwietnia 2010 r. do Smoleńska właściwie przez przypadek. Niemal w ostatniej chwili dostał miejsce w tupolewie od Jarosława Kaczyńskiego, który musiał zostać w Warszawie, by opiekować się chorą matką.
- Była sobota. Wstałam rano. Miałam umówioną lekcję języka niemieckiego. W trakcie szykowania się do wyjścia z domu słuchałam radia. W pewnym momencie, po godz. 9:00, program został przerwany i poinformowano, że samolot, którym mój tata poleciał do Smoleńska, miał kłopoty przy lądowaniu. Po chwili usłyszałam, że się rozbił i prawdopodobnie nikt nie przeżył. Odruchowo zaczęłam szybko chodzić dookoła stołu. Taki odruch - mówi WP Małgorzata Wassermann.
Córka polityka PiS przyznaje, że próbowała potwierdzić, co się stało z jej ojcem u znajomych. - Nie udało się to, ponieważ, wszyscy, do których miałam numery, byli z nim na pokładzie - mówi Małgorzata Wassermann. Zaczęła dzwonić do instytucji publicznych. - Media podawały numer infolinii dla rodzin osób, które leciały tupolewem. Potwierdzili jedynie, że mój tata był na pokładzie samolotu. Chcieli wysłać do mnie psychologa. Ale nikt oficjalnie nie chciał mi powiedzieć, że ojciec nie żyje - wspomina.
Magda Kazikiewicz, Wirtualna Polska