"Byli nadzy, bez świadomości, bez dokumentów"
"Trzeciego dnia, gdy zaczął się szturm, zbiegli się wszyscy. Z kocami, ręcznikami, prześcieradłami. Co kto miał. Dzieci uciekały ze szkoły, biegły ku najbliższym drzewom, kryły się przed kulami zamachowców. Dorośli chwytali je, osłaniali własnymi ciałami, odciągali w bezpieczne miejsce.
- Szłam tędy - opowiadała mi potem przypadkowo spotkana kobieta, wskazując skrzyżowanie. - I zobaczyłam uciekające ulicą dzieci. Były jak ociemniałe. Po prostu biegły przed siebie. Kiedy usłyszałam strzały, krzyknęłam, żeby podbiegły. Dziewięcioro, może dziesięcioro mnie usłyszało. Ukryłam je za samochodami. Potem zaprowadziłam za tamtą ścianę. W gazecie napisali, że uratowałam im życie. Brakowało noszy, brakowało transportu. Ludzie rozwozili rannych prywatnymi samochodami do najbliższych szpitali, do klinik, do przychodni. Potem coraz dalej i dalej, bo już wszędzie brakowało miejsc, brakowało lekarzy, brakowało opatrunków. Czterdzieści dni później na słupach, płotach i drzewach wciąż wisiały listy zaginionych i listy ocalonych z adresami szpitali. Nadzy, nieprzytomni ludzie nie mają nazwisk. Nagie ciała są bezimienne. Niektórzy wciąż jeszcze żyją nadzieją. Na tynku jakaś niewprawna ręka napisała: "Mamo, nie mogę żyć bez ciebie, odnajdź się, proszę".
Identyfikacja ciał trwała tygodniami. "Dziesiątki rannych wywieziono do daleko położonych szpitali. Byli nadzy, bez świadomości, bez dokumentów. Na drzewach, na parkanach wisiały listy z nazwiskami, powielane na tanich kserokopiarkach zdjęcia dorosłych i dzieci, których nikt nie odnalazł. Ich też trzeba było pożegnać, kiedy umarła ta ostatnia nadzieja.
Niektórzy przegrali wewnętrzną walkę, odbierając sobie życie. Bo trudno rozstać się z dzieckiem. Bóg dobrze to wymyślił. Najpierw powinni odchodzić rodzice (...) W innych domach powoli zdejmowano firanki, zabierano zabawki, którymi nikt już nie będzie się bawił, wynoszono książeczki, których nikt już nie przeczyta, układano na łóżeczku poduszki" - opowiada Zbigniew Pawlak.