To już koniec wolności w internecie - nie mamy szans
ACTA to nie jedyny efekt forsowania własnego prawa przez wielkie koncerny. W ukryciu przed społeczeństwem toczy się walka lobbystów o zmiany w przepisach, na których tracą lub zyskują najbogatsze przedsiębiorstwa. Poszkodowani są prawie zawsze zwykli obywatele. W tajemniczych okolicznościach zmieniono nawet ustawę o dostępie do informacji publicznej, która pozwalała śledzić prace rządu. Pod przykrywką dbania o interes gospodarczy państwa, można teraz w świetle polskiego prawa utajniać prace nad projektami takimi jak ACTA. O podpisaniu kolejnej kontrowersyjnej umowy możemy dowiedzieć się już po fakcie z mediów.
02.02.2012 | aktual.: 25.09.2012 17:53
Przeczytaj też: To oni narzucili nam ACTA, Polski nie pytano o zdanie
Schemat w obu przypadkach był taki sam: powstające w tajemnicy lub w pośpiechu prawo faworyzuje duże zagraniczne koncerny, kosztem mniejszych polskich firm i wprowadza zagrożenie ograniczeniem wolności w internecie, po ujawnieniu sprawy, rząd tłumaczy się zobowiązaniami międzynarodowymi oraz błędami urzędników. Tak właśnie było w przypadku ACTA i ustawy medialnej, którą próbowano przeforsować w ubiegłym roku. Oba przypadki wskazują na działanie silnych lobby, które próbują zmienić prawo na swoją korzyść, kosztem szeroko rozumianej wolności w internecie.
"Niektóre rzeczy uciskaliśmy kolanem"
Podobnie jak w przypadku ACTA, obawy o ograniczenie wolności w internecie pojawiły się również w marcu 2011 roku, gdy parlament zajmował się nowelizacją ustawy medialnej, która miała być implementacją unijnej dyrektywy dotyczącej mediów. Projekt ustawy był rozpatrywany przez parlament w trybie pilnym, ponieważ termin implementacji minął 19 grudnia 2009 roku. Za niedostosowanie prawa do dyrektywy, Polsce groziły wysokie kary finansowe. Mimo licznych zastrzeżeń i bardzo ograniczonych konsultacji społecznych, zarówno rząd, jak i opozycja byli zdeterminowani, aby nowe prawo szybko weszło w życie.
- Wszystkie kluby parlamentarne przyjęły założenie, że musimy wywiązać się ze zobowiązania wobec UE. Jeśli nie wypełnimy dyrektywy, Komisja Europejska może nałożyć na Polskę dotkliwe kary finansowe. Czuliśmy się przymuszeni, dlatego mimo pewnych wątpliwości, ustawa została przyjęta - wyjaśniała w wywiadzie dla Wirtualnej Polski Elżbieta Kruk z PiS, która w czasie procedowania nad ustawą zasiadała w sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Zastrzeżenia miał również inny członek tej samej komisji - poseł SLD Tomasz Kamiński. - Sposób procedowania nad ustawą był skandaliczny. Otrzymałem informacje od rządu, że przeprowadzono konsultacje, ale tylko i wyłącznie z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji! Nie brano pod uwagę głosu pozostałych instytucji i firm, których zmiany będą dotyczyły - mówił w rozmowie z Wirtualną Polską (zobacz cały wywiad).
Prace nad ustawą były prowadzone w takim pośpiechu, że nie tylko nie zdążono przeprowadzić odpowiednich konsultacji społecznych, ale także, jak się później okazało, z wieloma punktami ustawy nie zdążyli zapoznać się posłowie z sejmowej komisji, którzy pracowali nad tym projektem. - Podkomisja i komisja sejmowa miały łącznie dwa tygodnie na pracę nad tą ustawą. W praktyce wyglądało to tak, że w komisji siedzieliśmy nad projektem przez trzy dni, po kilkanaście godzin. Było bardzo mało czasu, z tego powodu niektóre zapisy w ustawie są dosłownym tłumaczeniem z angielskiego, dlatego są niezrozumiałe, również dla członków komisji. Przy implementacji było silne parcie ze strony rządu, dlatego niektóre rzeczy uciskaliśmy kolanem. Sporo czasu spędziliśmy omawiając zagadnienia związane z lokowaniem produktów, skupiliśmy się na telewizji i radiu, nad internetem przeszliśmy bardzo szybko - wyjaśniał Tomasz Kamiński.
Rząd chce wiedzieć, na co klikasz
Projekt ustawy zakładał m.in. wprowadzenie rejestru serwisów internetowych z materiałami filmowymi, każda ze stron musiałaby otrzymać odpowiednią koncesję od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Brak zgłoszenia strony do rejestru wiązałby się z dotkliwymi karami finansowymi. Według pierwszych założeń projektu, KRRiT mogłaby odmówić rejestracji serwisu, co równałoby się z zakazem jej prowadzenia. Każda strona musiałaby zamieszczać 15% materiałów w języku polskim oraz 10% pochodzących od twórców europejskich, w tym 5% całej treści serwisu, bez względu na profil tematyczny, miały stanowić treści tworzone przez "niezależnych twórców europejskich". Administratorzy serwisów musieliby prowadzić dokładny rejestr prezentowanych treści i udostępniać go do kontroli. Te restrykcje miały dotyczyć tylko firm i administratorów stron z Unii Europejskiej. Faworyzowało to duże serwisy z USA, m.in. YouTube.com. - Dotkliwe finansowo będą również ograniczenia w emisji reklam. Większe portale utrzymają się na rynku, jednak
mniejsze serwisy mogą tego nie przetrwać i znikną - twierdził Tomasz Kamiński.
Pytana, czy ustawa stworzy preferencyjne warunki dla serwisów z zagranicy, Elżbieta Kruk mówiła: - To jest oczywiste, jest to podstawowym problemem tych regulacji. Funkcjonowanie na polskim rynku będzie dużo łatwiejsze dla serwisów spoza UE. To najważniejszy powód nie tylko moich wątpliwości. Z pewnością nie będziemy mieli wpływu na takie serwisy jak YouTube, bardzo słusznie, bo nie powinniśmy w nie ingerować. Polskie firmy będą jednak przez to w gorszej sytuacji - wyjaśniała posłanka.
Kontrowersje wywoływały również zapisy dotyczące ochrony nieletnich. Projekt ustawy przewidywał możliwość wprowadzenia "osobistego numeru identyfikacyjnego" lub innych technicznych zabezpieczeń dla internautów, aby dostęp do niektórych treści był zarezerwowany tylko dla pełnoletnich użytkowników. Przeciwnicy tego pomysłu twierdzili, że umożliwi to śledzenie w sieci każdego internauty. Posłowie zajmujący się pracami nad ustawą nie do końca rozumieli, jakie konsekwencje może mieć ten zapis. Szczegóły jego stosowania miały zostać określone w osobnym rozporządzeniu przez KRRiT. - Nie wiem jak ma to wyglądać od strony technicznej, ministerstwo nie odpowiedziało na pytania, które dotyczyły tego zagadnienia. Zapis wynika z implementacji dyrektywy UE. Jej twórcy mieli słuszne i chwalebne założenia, chcieli chronić małoletnich przed szkodliwymi treściami. Niestety, jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach - mówił Tomasz Kamiński.
"Radosna twórczość urzędników"
Odpowiadające za projekt ustawy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego usprawiedliwiało kontrowersyjne zapisy wymogami stawianymi przez dyrektywę Komisji Europejskiej. Sama dyrektywa okazała się jednak mniej restrykcyjna niż ustawa. W dyrektywie zaznaczono, że implementacja nie może powodować ograniczania wolności w internecie.
Gdy zapisami w projekcie ustawy dotyczącymi internetu zainteresowały się media, rząd zaczął się z nich wycofywać. 15 marca 2011 roku premier Donald Tusk zadeklarował: - Poleciłem jeszcze dzisiaj bardzo precyzyjnie sprawdzić, co w tej ustawie jest jednoznaczną implementacją prawa europejskiego, a co jest radosną twórczością urzędników lub parlamentarzystów. Jeśli się okaże, że to, co niepokoi niektórych internautów, bo proszę zauważyć, że ta ustawa jest procedowana od długiego czasu i nie budziła żadnych wątpliwości ani emocji, ani w sejmie, ani wśród środowisk zainteresowanych tą ustawą, ale obiecuję rzetelnie sprawdzić każdy przepis z tych, które budzą wątpliwości. Jeśli żadnej ewidentnej europejskiej, albo publicznej potrzeby, aby przepisy niepokojące obrońców internetu znalazły się w tej ustawie, to będę proponował senatorom, aby je uchylili - deklarował Donald Tusk.
Dwa dni później, 17 marca, 84 senatorów opowiedziało się za wykreśleniem z ustawy zapisów dotyczących internetu. 25 marca przyjął ją sejm, który uwzględnił większość poprawek, a 4 kwietnia została podpisana przez prezydenta. Z dotyczących internetu zapisów z wcześniejszego projektu ustawy pozostawiono tylko obowiązek wpisania internetowej telewizji do rejestru. Gdyby Komisja Europejska oceniła implementację negatywnie, ustawa miała zostać nowelizowana ponownie. Tak się nie stało. Oznacza to, że projekt nowelizacji ustawy medialnej motywowany implementacją prawa europejskiego nie musiał, jak twierdziło wcześniej ministerstwo kultury, wprowadzać ograniczeń dotyczących internetu. Ustawa dla telewizji?
Gdyby ustawa weszła w życie w kształcie proponowanym przez ministerstwo kultury, zyskałyby na tym nie tylko zagraniczne serwisy internetowe. Zdawali sobie z tego sprawę posłowie sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Na zachwianie równowagi między różnymi podmiotami gospodarczymi, 2 lutego 2011 roku zwracał uwagę również Maciej Hoffman, dyrektor generalny Izby Wydawców Prasy, podczas spotkania komisji z częścią przedstawicieli środowisk zainteresowanych zmianami w ustawie (zobacz zapis z prac komisji).
- Projektowana ustawa nie analizuje szczegółowo rynku mediów, gdyż zawarte w niej propozycje dezorganizują rynek mediów w tej chwili, a także w przyszłości. Uzasadnieniem dla tej nowelizacji było hasło: słabnący potencjał rynku reklamy telewizyjnej w związku z rozwojem internetu i zjawiskiem odpływania reklamy do mediów tradycyjnych, w tym do nowych mediów. Było to główne przesłanie, wzmocnienie reklamy telewizyjnej albo także telewizji. Dzisiaj udział telewizji w reklamie, w przychodach z reklamy, wynosi 53%, a więc telewizja ma dominującą rolę w kształtowaniu wpływów finansowych dla mediów, w tym również i dla prasy. Na początku 2005 roku prasa miała udział w granicach 30%, dzisiaj ten udział wynosi w granicach 17%, a więc widać, gdzie te środki przepływają i co dzieje się na tym rynku - z konsekwencją dla kondycji finansowej wszystkich mediów. (…) Korzystając z opracowań ZenithOptimedia, można stwierdzić, że zmiana ustawy wywołała pozytywne skutki dla telewizji - w granicach 3% zwiększenia przychodów, do
56% udziału w rynku, to znaczy, że ta grupa mediów będzie bardzo mocno wpływała na ten rynek. Stanowi to bardzo poważne zagrożenie dla kondycji prasy zarówno drukowanej, jak i jej części elektronicznej - mówił Maciej Hoffman.
To dopiero początek walki o internet
W tle projektów takich, jak ubiegłoroczna nowelizacja ustawy medialnej lub traktat ACTA, trwa walka lobbingowa wielkich koncernów, które tracą lub zyskują w zależności od zdobycia przychylności rządzących. Prawie zawsze tracą na tym internauci i odbiorcy mediów, których szeroko rozumiana wolność korzystania z sieci może być ograniczana celowo lub być może skutkiem ubocznym niektórych ustaw.
Lobbing pojawiał się nawet w przypadku ustawy o dostępie do informacji publicznej, która jest jednym z narzędzi obrony obywateli przed tworzeniem niekorzystnego dla nich prawa będącego efektem działania lobbystów. Jak zauważa prof. Krzysztof Jasiecki, socjolog z Polskiej Akademii Nauk, specjalizujący się m.in. w tematyce lobbingu, w przypadku tej ustawy dokonano prawdopodobnie tzw. "wrzutki", tzn. zmiany w projekcie ustawy tuż pod koniec procesu legislacyjnego. - Od razu pojawiają się podejrzenia działania lobbingu ad hoc, który chce łamaniem pewnych procedur rozstrzygnąć sprawę na swoją korzyść. Odbywa się jakaś debata, coś się ustala i nagle, korzystając na przykład z przerwy wakacyjnej, ktoś składa propozycję, która zupełnie zmienia logikę tego rodzaju procedur. Jako badacz tej problematyki dopatrywałbym się sygnałów, że dzieje się coś nie tak, że to nie jest zupełny przypadek, ale że to różne grupy interesu, korzystając z takich szczególnych okoliczności i okazji, chcą działać nieuczciwie - wyjaśniał
prof. Jasiecki w wywiadzie dla Wirtualnej Polski (zobacz cały wywiad), komentując zmiany w ustawie o dostępie do informacji publicznej.
Po nowelizacji ustawy, instytucje publiczne mogą odmówić udzielenia informacji m.in. "ze względu na ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa". Ustawa przewiduje taką możliwość w dwóch przypadkach: gdy "udostępnienie informacji osłabiłoby zdolność negocjacyjną Skarbu Państwa w procesie gospodarowania jego mieniem, albo zdolność negocjacyjną Rzeczpospolitej Polskiej w procesie zawierania umowy międzynarodowej lub podejmowania decyzji przez Radę Europejską lub Radę Unii Europejskiej" lub gdy udzielenie informacji "utrudniłoby ochronę interesów majątkowych Rzeczpospolitej Polskiej lub Skarbu Państwa w postępowaniu przed sądem, trybunałem lub innym organem orzekającym".
Ten właśnie zapis pojawił się w ustawie jako poprawka senatu, w efekcie ustawa zamiast rozszerzyć dostęp do informacji publicznej, ograniczyła go. Być może powołując się na te zapisy, instytucje publiczne będą miały w przyszłości możliwość odmowy udzielenia informacji m.in. na temat prac nad projektami, które będą wiązały się jednocześnie z "ważnym interesem gospodarczym" i ograniczeniem swobody korzystania z internetu. W konsekwencji o projektach takich, jak ACTA będziemy dowiadywali się gdy już zostaną podpisane.
Może się okazać, że ACTA i kontrowersyjne zapisy w ustawie medialnej to dopiero początek batalii o ograniczenie wolności w internecie. Lobbyści, którzy forsują podobne projekty, będą prawdopodobnie próbowali wprowadzić korzystne dla siebie zmiany w prawie przy okazji uchwalania innych ustaw lub umów międzynarodowych. Dzięki zwróceniu uwagi społeczeństwa na ten problem i dobrej organizacji internautów, spośród których tysiące pierwszy raz w życiu wyszło na ulice, aby protestować, zadanie lobbystów będzie nieco trudniejsze.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska