Michał Marusik, europoseł partii Korwin-Mikkego: syn był mi wdzięczny za klapsy
Traktat filozoficzny, pouczanie, często nie są zrozumiałe dla dziecka. I potem rośnie człowiek źle ukształtowany. Klapsy nie są niczym złym. Najlepiej widać to podczas zabaw dzieci. Jeśli jedno dziecko zabierze rówieśnikowi jego zabawkę, dostaje od niego po łapach i już drugi raz po cudzą własność nie sięgnie. W ten sposób rodzą się poprawne odruchy. Gdybym traktował syna nazbyt pobłażliwie, pozwalałby sobie na dziwactwa i wybryki w przyszłości. A tak, wystarczył drobny klaps, by potem już nie trzeba było temperować rozwydrzenia - mówi Michał Marusik. Deputowany do Parlamentu Europejskiego z ramienia Nowej Prawicy dodaje, że "kiedyś ciułał, by wesprzeć biednych, Kościół teraz zamierza odebrać trochę brukselskim pasożytom".
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Być praktycznie nieznanym nikomu kandydatem z Kaszub, wystartować z list w Warszawie i podwoić wynik Jacka Kurskiego w wyborach do Parlamentu Europejskiego - bezcenne. Jak to w ogóle możliwe?
Michał Marusik: Zachowania wyborców są nieprzewidywalne, nagle zaczęli identyfikować się z programem naszej partii. A w przeszłości było znacznie więcej rozpoznawalnych polityków, którzy osiągnęli jeszcze gorszy wynik od Jacka Kurskiego.
WP: Nadal nie rozumiem, jeden z bardziej medialnych posłów, który zaplakatował swoją podobizną połowę Warszawy, otrzymuje niewiele ponad 9 tys., pan – ponad 20. Łącznie, Nowa Prawica zyskała większe poparcie niż ludzie Palikota, Gowina, Ziobry.
- Bo ludzie zaczynają rozumieć, że samym PR-em nikt się nie naje. Jeśli pan Kurski, i inni w jego stylu, chcą zarobić na chleb, muszą przestać gonić za tanim lansem, muszą pokazać wyborcom jak Polska powinna być urządzona, przedstawić logiczny program. Oby wszystkich innych, którzy niczego sensownego nie są w stanie zaproponować, spotkało to samo.
WP: Ma pan o sobie wysokie mniemanie. Wzmocniły tak pana porażki ostatnich 20 lat? Niepowodzenia w wyborach krajowych i europejskich?
- Wysokiego mniemania o sobie nie mam. Wygrana jest zwycięstwem wyborców, nie moim. Nasz sukces jest pierwszym triumfem zdrowego rozsądku w społeczeństwie, które przez lata nie było zdolne do racjonalnego myślenia; straciło elity w wyniku wojen światowych i komuny.
WP: Mówił pan ostatnio, że wiódł dotąd spokojne życie. Potrzebna była ta Bruksela?
- Od dwóch lat jestem na emeryturze, i myślałem, że sielanka potrwa do grobowej deski. Wyszło inaczej, ale nie narzekam. Trzeba coś zrobić, by ukręcić łeb tej unijnej biurokracji.
WP: Nie będą pana męczyć wieczne dojazdy?
- Podróże były męczące, gdy jeździło się po Europie furmankami. Poradzę sobie. Przejechać przez Polskę jest znacznie trudniej. Szybciej leci się z Gdańska do Nowego Jorku niż jedzie do Katowic. Bardziej martwi mnie papierologia, biurokracja, skomplikowane procedury. Masa różnych bezsensownych ustaleń. Nie można niczego napisać odręcznie, wszystko musi być na blankiecie.
WP: Z drugiej strony - gigantyczna pensja, diety, zwrot kosztów za podróże.
- To pokazuje, po co wymyślono Brukselę, która działa niczym Imperium Rzymskie. Twór dla grupki zarządców, którzy przejedzą wszystko. Dlatego jesteśmy za tym, by Unię jak najszybciej skasować.
WP: Brzmi przewrotnie. Lepiej zniszczyć niż mieć 36 tysięcy miesięcznie na koncie? Nie cieszy pana nowa perspektywa?
- Oczywiście, że cieszy. Kiedyś ledwo mi starczało na życie. Ciułałem, by wesprzeć biednych, Kościół, sąsiadów, zorganizować działalność polityczną. Przez ostatnie miesiące dokładałem na kampanię z własnej emerytury. Chcemy zagrać o polski parlament, dlatego potrzebne są pieniądze z Unii. Za dwa złote się tego nie zrobi. Jeśli troszeczkę odbierzemy brukselskim pasożytom, sfinansujemy polityczną wojnę na naszym podwórku. Drzwi się wreszcie otworzyły.
WP: Przeznaczy pan wszystkie pieniądze na partie?
- Nie potrzeba mi wiele, mam warzywa z grządki i mleko od okolicznych krów. Emerytura wystarczy mi w zupełności. Cała reszta pójdzie na naprawę Polski, bo przecież wszystkiego nie przejem.
WP: Czym będzie się pan zajmował w PE? Jakie są priorytety?
- Jeszcze nie ustalaliśmy szczegółów. Wiele zależy od frakcji, w której się znajdziemy, porozumień międzynarodowych. Wydaje mi się, że głównym obszarem naszego zainteresowania będzie unijny budżet, dążenie do tego, by jak największa jego część była racjonalnie wykorzystywana.
WP: W jednym z wywiadów mówił pan, że zajmie się „legislacyjnym chłamem”. To znaczy?
- Cała Europa została zarzucona setkami tysięcy idiotycznych norm prawnych. Należy je skasować. Im szybciej, tym lepiej. Nie będziemy w stanie wiele wycofać, natomiast możemy zablokować dalszą produkcję tego chłamu. Mało kto wie, że każdy z deputowanych zatrudnia w swoim biurze po czterech, pięciu prawników, by móc zapoznać się ze wszystkimi powstającymi „produktami” legislacyjnymi.
WP: W nowej kadencji Parlamentu Europejskiego silną reprezentację stanowią eurosceptycy i narodowcy. Co więcej aż 63 mandaty w nowym PE (8,4 proc. głosów) przypadną nowo wybranym europosłom z partii, które dotąd, tak jak Nowa Prawica, nie należały do żadnej z grup politycznych istniejących w ustępującym PE. Z kim chcecie współpracować w Parlamencie?
- Po pierwsze, nie jesteśmy eurosceptykami ale radykalnymi przeciwnikami Unii. Ci, którzy kochają Europę, po prostu nie cierpią UE, bo jest ona katastrofalnym rakiem na dorobku i kulturze Starego Kontynentu. Po drugie, chcemy współpracować z największymi frakcjami. Ideologicznie najbliżej nam do brytyjskich liberałów. Trudno przewidzieć, czy uda się wypracowywać porozumienie z francuskim Frontem Narodowym. Le Pen ma inne cele, chce walczyć o własne interesy, chronić się przed napływem imigrantów z Algierii, Maroka. Niby, tak jak my, widzi w UE wroga, ale z innych powodów. Francuzi bronią się przed standardami, które otwierają Unię na islam, nam nie podoba się ta instytucja z zasady.
WP: Pierwsze posiedzenie w lipcu. Szykuje się pan na jakiś pojedynek? Janusz Korwin-Mikke przyznał w rozmowie z „Do Rzeczy”, że na korytarzu parlamentarnym „dałby w mordę” Michałowi Boniemu.
- Nie wnikam w ich prywatne relacje. Ja żadnej bójki nie planuję, ponieważ niewykluczone, że razem z innymi polskimi posłami będziemy wspólnie głosować, szukać kompromisu. Polityka powinna być racjonalna, należy oddzielić ją od osobistych urazów. Dlatego będę rozmawiał z każdym.
WP: Nawet, jak ich kiedyś określił przewodniczący Nowej Prawicy, z „faszystami” z PiS i PO?
- Jakoś trzeba żyć w tym świecie. Zresztą urodziłem się w czasach PRL-u, otaczali mnie ludzie znacznie gorsi niż ci z PO i PiS. Ileż razy grałem w piłkę, czy w szachy z największymi komunistami, którym życzyłem nagłej, politycznej śmierci. Muszę przyznać, że prywatnie byli to bardzo mili ludzie. Oddzielałem relacje osobiste od politycznych. Analogicznie będzie teraz w europarlamencie. Możemy wyjść na murawę, zagrać mecz, ale zrobię wszystko, by w zbliżających się wyborach krajowych odsunąć ich od władzy. Później możemy grać dalej.
WP: Czy podczas uroczystych posiedzeń parlamentu będzie pan bojkotował unijne symbole, siadał ostentacyjnie na parapecie, jak zrobił to Janusz Korwin-Mikke w dniu odebrania zaświadczenia o wyborze do PE?
- Traktat Lizboński mówi wyraźnie: Unia nie ma hymnu ani flagi.
WP: W lutym 2008 roku, europosłowie wyrazili żal z powodu nie uznania w Traktacie hymnu i flagi, jako symboli wyrażających poczucie wspólnoty obywateli UE. W efekcie, wymaganą większością głosów, przyjęto rezolucję dotyczącą używania symboli Unii przez Parlament Europejski. Zmiany zostały wprowadzone do regulaminu instytucji.
- To nonsens, Unia wprawdzie państwem jest, ale nie ma ani hymnu, ani flagi. A to, że podczas wręczania zaświadczeń w Łazienkach Królewskich jakąś melodię nazwano hymnem, jest przejawem głupoty i niekompetencji urzędników z Państwowej Komisji Wyborczej. Żenada.
WP: To dlaczego stał na baczność?
- Bo parapet był jeden, i tylko prezes się na nim zmieścił. Nie wypadało mi siadać mu na kolanach. WP: Prezydent Bronisław Komorowski powiedział, że wejście Nowej Prawicy do PE to „bolesny problem nie tylko dla niego, ale całej Polski”. Jak pan odebrał te słowa?
- Pewnie uważa, że cała Polska należy do totalitarystów, że są równi i równiejsi. To nam uwłacza, ponieważ nie jesteśmy gorszymi obywatelami od niego czy przedstawicieli innych partii.
WP: Ale Janusz Korwin-Mikke zadeklarował, że wchodzi do UE, by trochę w tym bagnie pomieszać. Wielu obawia się, że zamiast pracy będzie nieustanny happening.
- Ja żadnych występów nie planuję, nastawiam się na pracę w ciszy i spokoju. Co nie znaczy, że nie będziemy punktować unijnej głupoty. Nie będziemy owijać w bawełnę ani chować głowy w piasek. Nawet, jeśli nasze oceny będą szokujące.
WP: W kampanii brał pan udział w manifestacjach m.in. przed Pałacem Prezydenckim, pod tęczą na Placu Zbawiciela. Odnajduje się pan w takiej formule?
- Niedobrze. Nie jestem mocny w publicznych przemówieniach, całym tym demokratycznym ceremoniale, błazenadzie. Wystarczy choć raz startować w gminnych wyborach, by wiedzieć czym jest ludowa demokracja.
WP: Czym?
- Nieprzyjemną próbą podlizywania się ludowi. Ale inaczej się nie da. Trzeba się promować i w zależności od środowisk, do których chce się dotrzeć, stosować odpowiednie formy przekazu.
WP: Wasz elektorat jest typowo miejski. Trzon stanowią młodzi mężczyźni w przedziale wiekowym 18-24 lata. Do nich też trudno przemawiać?
- Do młodzieży łatwiej dociera się poprzez widowisko. Co nie zmienia faktu, że nie należy to do przyjemności.
WP: Ale opłaciło się.
- Według mnie socjologowie zaniżają wiek naszych wyborców. W rzeczywistości, to ludzie w przedziale 25-40 lat. Zapewne część z nich nigdy nie interesowała się polityką, ale zagłosowali, bo widzą, że jest źle i trzeba szukać alternatywy. Znacznie bardziej zależy nam jednak na świadomym, znającym nasz program, elektoracie. Nie jest to pokaźna grupa, ale racjonalna i wierna nam od lat.
WP: Udało się zdobyć cztery mandaty w Brukseli, kolejnym celem jest Wiejska. Co dalej? Chcecie dokonać w Polsce rewolucji? Wprowadzić monarchię?
- W pierwszej kolejności doprowadzić do zmian gospodarczych. Później, jeśli będzie zapotrzebowanie społeczne i pojawią się możliwości – również ustrojowych.
WP: Trudno liczyć na gremialne poparcie inicjatywy zmierzającej do pozbawienia praw wyborczych wszystkich obywateli.
- W polityce wiele jest możliwe. Kiedyś nikt nie wierzył w upadek komunizmu, a „wybitni” profesorowie wieścili, że Związek Radziecki podbije nieuchronnie i nieodwracalnie cały świat. Pukałem w czoło i mówiłem, że to idioci nie naukowcy. Wyszło na moje. Idiota z dyplomem jest nadal idiotą, tyle że dyplomowanym. Zapewniam, że nie tylko w Polsce dojdzie kiedyś do wprowadzenia monarchii. Na razie taki temat nie istnieje.
WP: Skąd to przekonanie?
- Świat ludowo-demokratyczny będzie kiedyś pośmiewiskiem. Historycy będą ze wstydem pisać, że taki twór jak demokracja w ogóle kiedyś istniał. Zachowają się wyłącznie klasyczne republiki i nastąpi naturalny powrót do monarchii. Ludzie zapragną, by państwem rządziła osoba, która w swoich decyzjach kieruje się moralnością i logiką, nie jest człowiekiem z przypadku i nie przedkłada „woli większości” ponad logikę i etykę. Poza tym, jest to znacznie tańszy i zapewniający większą produktywność, nieparaliżujący tak gospodarki, ustrój.
WP: W jaki sposób będziecie przekonywać ludzi do zmian ustrojowych?
- Na prostym przykładzie. W demokracji rządzi większość. Jeśli ta większość zadecyduje, że można kraść, to kradzież się upowszechnia i uznaje się ją za dopuszczalną. Wybory demokratyczne są zatem przyzwoleniem na zło. Proceder może powstrzymać jedynie ten, który nie liczy ile jest głosów „za” i „przeciw”, tylko powie, że kraść nie wolno, bo etyka nie pozwala. Jeśli nie wprowadzimy monarchii, będziemy żyć w warunkach demokratycznego gwałtu. Człowiek – jednostka - jest gwałcony przez większość.
WP: Jeśli mowa o gwałtach, podpisałby się pan pod słowami prezesa o gwałtach? O tym, że „kobiety zawsze udają, że pewien opór stawiają i to jest normalne. Trzeba wiedzieć, kiedy można, a kiedy nie”.
- Nie chcę się wypowiadać na ten temat. Mogę jedynie podkreślić, że w programie naszej partii, niczego o gwałtach nie ma. Zresztą to media wszystko rozdmuchały, podobnie jak było z wypowiedzią innego kolegi z partii (Roberta Iwaszkiewicza - przyp. red.). Jeśli ktoś użyje staropolskiego żartu, że "jak się kobiety nie bije, to jej wątroba gnije", od razu jest szum, media z połowy Europy szaleją, chcą się przyczepić. Wszystko brane jest na poważnie.
WP: Dla pana to był żart?
- Tak mi się wydaje. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł na poważnie powiedzieć, że można uderzyć kobietę. Poza tym znam Roberta Iwaszkiewicza. To człowiek, który nawet muchy by nie skrzywdził. Jest okazem nieprawdopodobnej łagodności. Podobnie z panem Januszem. Wszyscy, którzy z nim współpracują, wiedzą doskonale, że panie do niego lgną. Darzy je ogromnym szacunkiem.
WP: A jednocześnie mówi, że kobiety są mniej inteligentne od mężczyzn.
- Bo tak jest, wystarczy zapoznać się z wynikami testów mierzących iloraz inteligencji. Statystycznie, mężczyźni wychodzą w nich lepiej. Z drugiej strony, prezes zawsze podkreśla, że przebijają nas mężczyzn w uczuciowości, mają zdecydowanie lepszą intuicję. I to jest ich walorem. W świecie bardzo potrzebna jest uczuciowość. Dziecko musi czuć, że jest kochane, a mężczyźni, nawet jeśli kochają swoje dzieci, nie potrafią tak umiejętnie im tego okazać jak kobiety.
WP: Rola kobiety sprowadza się do wychowania dzieci? Nie ma miejsca na pracę zawodową?
- Niezupełnie. Problem w tym, że dzisiejsze realia zmuszają kobiety do tego, by wyszły z domu, by dorobić, bo mężczyzna nie jest w stanie zarobić na utrzymanie rodziny. A to przecież panowie powinni utrzymać dom, dzieci a czasem nawet służbę. Żona powinna pracować tylko wtedy, jeśli sama tego chce, nie pod przymusem.
WP: Problem w tym, że kobiety, choć pracują równie ciężko, co mężczyźni, czują się niedoceniane, a nawet dyskryminowane, mniej zarabiają niż mężczyzna na tym samym stanowisku, czują się niedoreprezentowane.
- Najgłośniej mówią o tym kobiety zaangażowane w działalność polityczną. Jednak niewiele pań chce pracować w miejscach nieprzyjemnych. Dlatego w polityce zostają na ogół panie z męskim charakterem, które lubią i znoszą walkę, dobrze się w tym czują. Większość kobiet jest delikatna i chce być łagodnie traktowana, odnajduje się w spokojnych zawodach.
WP: To dlaczego to głównie one domagają się parytetów?
- To jakieś inne kobiety, większość, które znam, stroni od polityki, chcą być noszone na rękach, wygodnie leżeć i pięknie pachnieć.
WP: Wywołany do tablicy poseł Iwaszkiewicz, stwierdził, że bycie ostrzejszym ojcem, karcenie dzieci, choć sam swoich dzieci nie uderzył, wzmacnia ich charakter. Pan jest zwolennikiem takiej metody wychowawczej?
- Dzieci czasami aż się proszą, by przekroczyć granicę wyznaczaną przez dorosłych. Jeśli nikt ich nie nauczył, czego nie wolno, dzieci stają się rozwydrzone i rozbrykane. Dziecko czasem trzeba skarcić w sposób przez nie zrozumiały.
WP: Co ma pan na myśli? Jak pan dobrze wie, od wprowadzona cztery lata temu ustawa wprowadza zakaz stosowania kar cielesnych.
- Ustawa ustawą, życie - życiem. Traktat filozoficzny, pouczanie często nie są zrozumiałe dla dziecka. I potem rośnie człowiek źle ukształtowany. Klapsy nie są niczym złym. Najlepiej widać to podczas zabaw dzieci. Jeśli jedno dziecko zabierze rówieśnikowi jego zabawkę, dostaje od niego po łapach i już drugi raz po cudzą własność nie sięgnie. W ten sposób rodzą się poprawne odruchy, a na nich wyrasta sensowna kultura.
WP: Pan też w ten sposób kształtował odruchy syna?
- Czasami trzeba było dać mu klapsa, ale był mi, już jako dziecko, za to wdzięczny. Oczywiście klaps musiał być tylko klapsem i bezwzględnie musiał być sprawiedliwy. Ja też byłem w ten sposób wychowany i bardzo się z tego cieszę. Gdybym traktował syna nazbyt pobłażliwie, pozwalałby sobie na dziwactwa i wybryki w przyszłości. A tak, w dzieciństwie wystarczył drobny klaps, by potem już nie trzeba było temperować rozwydrzenia. Wystarczyło pogrozić palcem i wiedział, że robi coś czego mu robić nie wolno.
Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska