Życie zaczyna się po dymisji
Znacznie mniej wygód i honorów, znacznie więcej pieniędzy - tak wygląda życie byłych głów państw i szefów rządów. Bo prawdziwa kariera zaczyna się dopiero po dymisji.
18.01.2007 06:00
Gerharda Schrödera łatwiej dziś spotkać w Szwajcarii niż w Niemczech. W Zugu zbiera się rada akcjonariuszy konsorcjum Gazociągu Północnego, w której Schröder jest nie tylko przewodniczącym, ale także jednym z czterech przedstawicieli Gazpromu. W nieodległym Zurychu mieści się z kolei siedziba koncernu wydawniczego Ringier, któremu Schröder doradza "w kwestiach polityki międzynarodowej". Na mapie podróży byłego kanclerza jest jeszcze Londyn, a ściślej europejska centrala banku Rothschild, gdzie polityk jest zatrudniony jako doradca. Ale jego najważniejszym pracodawcą pozostaje rosyjski koncern gazowy. "Gazprom-Gerd", jak ochrzciła Schrödera niemiecka prasa, zarobił w ubiegłym roku u Rosjan 250 tysięcy euro.
Jedynym wspomnieniem poprzedniej pracy są płatne przemówienia - prestiżowa nowojorska agencja pośrednictwa mówców Harry Walker zaaranżowała ich aż 30, a słuchacze musieli być oczarowani Schröderem, bo jego kalendarz występów na ten rok jest już niemal zamknięty. Kanclerz oferuje trzy tematy, każdy po 70 tysięcy euro: "Multilateralizm w nowym tysiącleciu", "Klucz do przywództwa" i 'Jak pokonać globalne nierówności".
W ojczyźnie przemówił dopiero po rocznym milczeniu, promując minionej jesieni swoją autobiografię. Choć praca w Gazpromie zaszkodziła wizerunkowi Schrödera, książka z miejsca stała się hitem - z pięcioma dodrukami w ciągu zaledwie trzech miesięcy bije wspomnienia wszystkich wcześniejszych kanclerzy.
Przypadek 62-letniego Niemca jest szczególny: mało któremu europejskiemu politykowi bez stażu w biznesie udało się zamienić gabinet premiera czy prezydenta na fotel wziętego menedżera. Niewielu potrafi ot, tak porzucić polityczne ambicje i żaden nie miał tyle tupetu, by jak kanclerz Schröder podpisać umowę, która po odejściu z urzędu zapewniałaby mu zatrudnienie. Mimo to dla większości premierów i prezydentów polityczna emerytura to czas odcinania kuponów - łatwych pieniędzy i beztroskiego brylowania w świetle jupiterów.
Znaleźć pracę, spłacić kredyt
Łowców głów państw czeka tłusty rok - w 2007 urzędy złoży co najmniej dwóch czołowych europejskich polityków. Tony Blair ma się podać do dymisji w 10. rocznicę urzędowania, na początku maja. Pod koniec tego samego miesiąca Pałac Elizejski opuści Jacques Chirac. O ile ten ostatni ku radości Francuzów pójdzie na emeryturę, to przed 54-letnim brytyjskim premierem otwiera się cały wachlarz możliwości: od posad w instytucjach międzynarodowych, poprzez biznes, aż po ewentualny powrót do polityki.
Według londyńskiego "Timesa" premier założył już po cichu własną fundację, która ma promować w świecie jego polityczne dziedzictwo i zapewnić mu wystarczająco dużo wysokopłatnych zaproszeń na wykłady, by pokryć comiesięczną ratę kredytu za dom w Londynie, wynoszącą równowartość ponad stu tysięcy złotych. Według dziennika Blair, najbardziej znany w USA zagraniczny polityk, może liczyć na honoraria rzędu 250 tysięcy dolarów i miliony z praw autorskich do wspomnień, które z pewnością wyda. Poza tym, jak zdradził w niedawnym wywiadzie, szuka pracy ,z prawdziwym powołaniem".
Poprzednik Blaira John Major znalazł je w przemyśle zbrojeniowym. Przez trzy lata był prezesem europejskiego oddziału Carlyle Group, amerykańskiego funduszu inwestującego głównie w firmy zbrojeniowe i słynącego z zatrudniania byłych premierów i prezydentów. Prócz Majora dla Carlyle pracowali między innymi były sekretarz stanu USA James Baker, były prezydent George Bush, a także ekspremier Tajlandii, prezydent Filipin oraz były szef nadzoru giełdowego Chin. Związki między firmą a polityką oddaje nawet lokalizacja siedziby - mieści się przy Pennsylvania Avenue, tej samej, przy której stoi Biały Dom. Berlusconi chce wrócić
Duże firmy chętnie obsadzają też byłych polityków w swoich władzach. Nie chodzi tylko o prestiż - przydają się jako lobbyści, bo ze względu na dawne stanowisko żadne drzwi nie są przed nimi zamknięte. W 1992 roku koncern tytoniowy Philip Morris zaproponował Margaret Thatcher stanowisko konsultanta geopolitycznego z pensją 250 tysięcy dolarów rocznie i dodatkowymi 250 tysiącami na jej fundację.
Były hiszpański premier José María Aznar jest dziś członkiem rady nadzorczej koncernu Ruperta Murdocha. Są tacy, którzy pracy szukać nie muszą. Były premier Włoch Silvio Berlusconi natychmiast po przegranej w niedawnych wyborach wrócił do szefowania głównemu koncernowi medialnemu Włoch. I jak przystało na człowieka lubiącego rozgłos, w kilka tygodni później dokupił sobie niemiecki koncern telewizyjny ProsiebenSat1, czyniąc z Mediasetu największe imperium medialne w Europie. Jeśli fuzja zostanie zatwierdzona, roczne obroty grupy mają sięgać nawet pięciu miliardów euro. Berlusconi odgraża się, że wróci do polityki i nie jest to wcale mało prawdopodobne - już raz mu się to udało, poza tym wobec nowych oskarżeń o korupcję immunitet szefa rządu mógłby być dla niego nader przydatny.
Ci, którzy nie dorobili się fortuny przed wkroczeniem na polityczne salony, próbują spieniężyć umiejętności i kontakty po ich opuszczeniu. Henry Kissinger, sekretarz stanu w administracjach Nixona i Forda, od 20 lat żyje z doradztwa strategicznego. Jego klientami są w równej mierze zarządy korporacji, co rządy państw - wśród znanych polityków, którzy słuchali rad Kissingera, jest także George W. Bush, który korzystał z jego doradztwa w sprawie Iraku przez ostatnich sześć lat.
Unia, przechowalnia dla byłych
Powroty z emerytur zdarzają się rzadko. Premier Portugalii Anibal Cavaco Silva po dymisji przez rok przygotowywał się do startu w wyborach prezydenckich w 1996, po czym poniósł porażkę. Nie dał jednak za wygraną. 10 lat później wystartował ponownie i obecnie jest prezydentem Portugalii. Polityczny comeback przeżyła też Litwa: obecny prezydent Valdas Adamkus po pierwszej kadencji nieoczekiwanie przegrał z populistą Rolandasem Paksasem. Ale gdy rok później tego ostatniego usunięto z urzędu za korupcję i udostępnianie nieupoważnionym tajemnic państwowych, Adamkus wrócił z posady ambasadora UNESCO i ponownie został wybrany na prezydenta.
Francja jest bodaj jedynym krajem Europy, gdzie nie istnieje polityczna emerytura. Jeszcze do niedawna tamtejsza klasa polityczna przypominała garaż pełen old-timerów, z którego co wybory wytaczano wysłużoną limuzynę w postaci byłego premiera lub kilkakrotnego ministra. W zamkniętej kaście rządzących wielokrotne starty w wyborach prezydenckich i powroty do władzy były czymś normalnym. Żeby wypaść z obiegu, trzeba było zaliczyć prawomocny wyrok (jak niegdysiejszy premier i była nadzieja prawicy Alain Juppé) albo dobić sędziwego wieku, jak Franuois Mitterrand, który zakończył urzędowanie na pół roku przed śmiercią, mając 78 lat.
Dziś jest inaczej. Oboje kandydaci na fotel prezydenta to partyjni renegaci, którzy zbudowali swoją pozycję na sprzeciwie wobec "starych" i "zasłużonych". Na prawicy Nicolas Sarkozy wyeliminował zauszników Jacques'a Chiraca, na lewicy Ségolène Royal pokonała całe stado "słoni" Partii Socjalistycznej, w tym byłego premiera Lionela Jospina, który rozpłakał się, rezygnując z ponownego startu w wyborach prezydenckich. Szanse na powrót do czynnej polityki są więc w dzisiejszej Francji bez porównania mniejsze niż kiedyś, ale polityczni "emeryci" pozostają wciąż wpływowi w swoich partiach. Zarówno Sarkozy, jak i Royal muszą się z nimi liczyć.
Dla sfrustrowanych krajową polityką najpewniejszą odskocznią są instytucje międzynarodowe - Unia, NATO i ONZ dosłownie roją się od byłych premierów i prezydentów. Są wśród nich politycy, na których krajanie nie mogą już patrzeć (były prezydent Francji Valéry Giscard d'Estaing), tacy, którym nie wyszło (była kandydatka na prezydenta Austrii Benita Ferrero Waldner, obecnie komisarz do spraw polityki zagranicznej), oraz tacy, którzy na międzynarodowej posadzie czekają na okazję do powrotu do polityki (były szef Komisji Europejskiej Romano Prodi). Jak wykorzystać prezydenta
Coraz więcej byłych premierów i prezydentów znajduje powołanie w działalności pozarządowej. Tradycja wywodzi się z Ameryki, gdzie oprócz prezydenckich bibliotek dobrą tradycją staje się zakładanie fundacji z konkretną misją. Bill Clinton doskonale odnalazł się w roli pozarządowca - walcząc z HIV, nie tylko odkupił swoje grzechy z Monicą Lewinsky, ale także stworzył nowy wzór polityka zaangażowanego społecznie, wykorzystującego popularność do skupiania uwagi na zaniedbywanych problemach. Z kolei Al Gore, przegrany w walce o fotel prezydencki w wyborach roku 2000, stał się niedawno twarzą globalnego ruchu na rzecz walki z efektem cieplarnianym.
USA są też krajem, który najlepiej wykorzystuje byłych prezydentów. Specjalnymi wysłannikami Amerykanów do zniszczonej tsunami Tajlandii byli Bill Clinton i George Bush senior, którzy na prośbę władz zaangażowali się też w zbiórkę pieniędzy dla ofiar huraganu "Katrina". Jimmy Carter, po zakończeniu kadencji dał się poznać jako wybitny dyplomata i negocjator porozumień pokojowych, za co otrzymał nawet Nagrodę Nobla. Od chwili ustąpienia z urzędu aktywnie zajmuje się też działalnością humanitarną, między innymi buduje domy dla najbiedniejszych mieszkańców planety. Z pracowitości czy z potrzeby pozostania w centrum uwagi - mało który prezydent lub premier wybiera prawdziwą emeryturę czy pracę z dala od mediów. Na to ostatnie zdecydował się były wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Niemiec Joschka Fischer, demonstracyjnie rozstając się półtora roku temu z polityką, by objąć profesurę w Princeton. Wygnanie wybrał też wspomniany już Alain Juppé - pozbawiony na pięć lat funkcji publicznych za nadużycia
finansowe kształci dziś studentów Narodowej Szkoły Administracji Publicznej w Montrealu.
Ale są i tacy, których do zejścia ze sceny zmusiła historia, jak choćby Michaił Gorbaczow. Po ustąpieniu z urzędu udał się w turystyczną podróż dookoła świata, po której był tak przemęczony, że zaalarmowało to lekarzy. Ostatni sekretarz KPZR przerzucił się niedawno na publicystykę - pod koniec stycznia ukaże się jego pierwszy tekst w "New York Timesie".
Bodaj jedynym, który po ustąpieniu z urzędu postanowił porządnie się zabawić, jest Borys Jelcyn. Miał za co, bo Władimira Putina namaścił na swojego następcę w zamian za nietykalność dla siebie i rodzinnej fortuny zbitej na ciemnych interesach rosyjskich lat 90. Kupił dwa jachty i willę we Francji, a w ubiegłym roku świętował na Kremlu swoje 75. urodziny, na których bawił się w towarzystwie Billa Clintona, Helmuta Kohla i Władimira Putina.
W 80. urodziny zaszalał też George Bush senior, który z tej okazji skoczył na spadochronie. Może dlatego, że poza tym życie byłego prezydenta nie obfituje w emocjonujące wydarzenia. Od wyprowadzki z Białego Domu żyje spokojnie w Houston, wypuszczając się od czasu do czasu z wędką na prywatne łowisko.
Agnieszka Chądzyńska