Życie w mieście, które się wali: "Tutaj kiedyś stał mój dom"
Odczuwalne na powierzchni wstrząsy to nie są trzęsienia ziemi. Pęknie ściana w dużym pokoju, czasem coś się stłucze w kredensie, ale przecież nikt nie ginie. Oprócz miasta.
Pośród pozbawionych życia ulic i smutnych, pokrytych wulgarnymi napisami kamienic, leży niewielki ogródek. W smolistym, klejącym się do wszystkiego błocie zalegają sfatygowane zabawki - połączone sznurkiem sanki, dziecięcy rowerek, dmuchana piłka z uśmiechniętą syrenką.
Podwórkiem należącym do pana Michała zawładnęła czwórka umorusanych dzieci. Jeżdżą na kucyku. Wydeptana w czarnej mazi trasa prowadzi obok łysej jabłonki, wzdłuż zbitej ze śmieci altany, aż do wysokiego na dwa metry, zmurszałego płotu. Potem konik mija przyczepkę z obierkami po ziemniakach i zmierza w kierunku rozpadającej się zagrody. Tutaj, przy pomocy krzesła z odciśniętymi śladami bucików, następuje zmiana. Rozpoczyna się nowa wyprawa.
Trudno o bardziej przejmujący obraz biedy, ale dla okolicznych dzieci jazda na ubłoconych kucykach to jedna z nielicznych rozrywek. Od ponad stu lat stara część Karbia była sypialnią robotników huty żelaza oraz leżącej nieopodal kopalni.
Gdy górnictwo podupadło, wraz z nim przeminęła świetność dzielnicy. Karb stał się jedną z czarnych plam na mapie Górnego Śląska, miejscem o złej sławie, którego unikają sami bytomianie. Nawet lokalny proboszcz na intruza z zewnątrz reaguje agresją. Zapytany o parafię, nie chce rozmawiać. Naciskany, podnosi głos. Na pożegnanie syczy "Z Panem Bogiem", ale w pozdrowieniu trudno znaleźć choćby najmniejszy ślad serdeczności.
To nie upadek górnictwa był jednak głównym powodem systematycznego staczania się starego Karbia. Wszechobecne błoto i opustoszałe kamienice mogą przytłaczać, ale problem tkwi znacznie głębiej – kilkaset metrów pod ziemią. Jeszcze "za Niemca‘" zdecydowano o prowadzeniu korytarzy i tworzeniu wyrobisk bezpośrednio pod domami.
Została nam "Alina" i "Koza"
Na pierwszy rzut oka budynki nie wyróżniają się niczym szczególnym. Tylko mieszkańcy wiedzą, że dachy, które układają się teraz w schodki, kiedyś leżały w prostej linii, a inny kolor elewacji oznacza głębokość, na jaką zapadła się w ziemię. Dopiero po wejściu do skromnie urządzonych mieszkań lub podczas spacerów korytarzami szkoły błędnik zaczyna wariować. Przez krzywe podłogi człowiek czuje się, jakby trafił na pokład statku niesionego na falach. Ciało ściąga w stronę ścian, a przyzwyczajony do wypoziomowanych podłóg umysł reaguje chorobą morską.
Pierwsze kamienice w Karbiu zaczęły się walić w wyniku szkód górniczych na przełomie roku 2011 i 2012. Aby uniknąć tragedii, władze Bytomia zdecydowały o ewakuacji wszystkich rodzin mieszkających przy ulicach Technicznej i Pocztowej. Ponad pięćset osób przeniesiono do innych lokali, a po budynkach w ciągu kilku miesięcy nie został nawet ślad. Akcję okrzyknięto sukcesem. W końcu odczuwalne na powierzchni wstrząsy to nie są trzęsienia ziemi. Mimo że wszystko drga, pękają ściany, czasem coś się stłucze w kredensie, ostatecznie nikt nie ginie. Oprócz miasta.
Niedaleko trawnika, na który można wskazać palcem i stwierdzić "tutaj kiedyś stał mój dom", zebrała się grupa mężczyzn. Na pytanie o życie w Karbiu patrzą po sobie nieco bezradnie, jakby nie byli pewni, czy zostało zadane na poważnie.
- Każdy, kto mógł, dawno już uciekł. Zostali tylko ci, których na przeprowadzkę nie stać. Nie ma tutaj żadnych perspektyw… - Rafał zawiesza na chwilę ochrypnięty głos i gapi się w przestrzeń, jakby szukał w niej ratunku. Jego dłonie pokrywają niedbale wykonane wzory kropeczek, pajęczynek i inicjałów. Przez lata mieszkał w budynkach, które niedawno wyburzono. Nie wyjechał z Karbia. Przeniósł się do lokalu stojącego kilkaset metrów od poprzedniego domu.
Urwaną myśl podejmuje młodszy o kilkanaście lat Andrzej. - Wcześniej było inaczej. Mieszkałem na Technicznej, u dziewczyny - uśmiecha się na to wspomnienie. - Ludzie się tam znali, kamienice stały tuż obok siebie. Wieczorami wychodziło się przed klatkę, wszyscy się schodzili, byli koledzy. No, a potem pojawiły się pęknięcia. Schodzę do piwnicy, a tam rozpadlina w ścianie na kilkanaście centymetrów.
Andrzej opowiada, że niektóre budynki próbowano naprawiać.
- Było trochę straszno, trochę śmiesznie. W jednym domu ktoś położył wylewkę, żeby wyrównać podłogę. Budynek podnieśli i podłoga znowu była krzywa - opisuje. - W innym prostowano okna i znów to samo: budynek w górę, okna krzywe. Później nas przenieśli, a kamienice wyburzyli - rozgląda się po ulicy i upija łyk z barwionej na ciemno butelki. - Jedyne, co nam zostało, to sklepy "Alina" i "Koza".
Według radnego Krzysztofa Gajowiaka, od lat związanego z Karbiem, przy Technicznej nie mieszkały anioły. Zarazem rodzinom przeniesionym na koszt kopalni niejednokrotnie zostały wypłacone odszkodowania. Radny zatrzymuje się przy pustych parcelach. – Ci ludzie najczęściej są zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Nowe mieszkania mają wyższy standard i znajdują się w bardziej atrakcyjnych częściach miasta - podkreśla.
Świadectwem cichego dramatu, który rozgrywał się w Karbiu, jest opuszczony McDonald's. – To jedyny nasz lokal zamknięty z powodu szkód górniczych. Musieliśmy to zrobić, bo skala odchyleń była bliska przekroczenia norm - wyjaśnia Dominik Szulowski z McDonald’s Polska. Restauracja długo trzymała się dzięki rozwiązaniom, które goście mogli postrzegać jako subtelny element designu - odchylenia były powstrzymywane między innymi odciągami w oknach.
Na nic zdały się starania architektów i inżynierów. Pewnego wieczoru pracownicy zostali poinformowani, że jest zbyt niebezpiecznie i następnej zmiany już nigdy nie będzie.
Dziś, podobnie jak cały Karb, budynek niszczeje. We wnętrzu widać zdewastowaną ladę i powyrywane ramy, w które wcześniej wkładano plakaty ze zdjęciami hamburgerów. W oknach nie ma szyb. Zostały jedynie pomalowane na srebrno elementy designu.
Tylko w 2017 r. na usuwanie szkód w Bytomiu przeznaczono 20 milionów złotych, z czego w samym Karbiu około 6. Pokrycie zniszczeń oraz wypłata odszkodowań należy do obowiązków właścicieli kopalń, w tym wypadku spółki Węglokoks Kraj. Władze miasta przyznają, że pieniądze wypłacane są bez żadnych problemów.
- Bytom odczuwa działalność górniczą, a Karb jest przez nią ewidentnie mocno sfatygowany. Opadanie może wynosić na danym obszarze do półtora metra. Jeżeli jest nierównomierne, tworzą się pęknięcia na budynku. Kopalnie planują prace w taki sposób, żeby szkody były jak najmniejsze i jednoczenie zabezpieczają pieniądze na pokrycie strat – mówi wiceprezydent Bytomia Bożena Mientus. Zaznacza, że wydobycie prowadzone jest od blisko stu lat, ale to dzielnica powstała wcześniej. - Ostatnim wyremontowanym budynkiem był Młodzieżowy Dom Kultury. Został podniesiony i wyrównany, ponieważ wystąpiły w nim pewne krzywizny – dodaje.
"Pewne krzywizny" sprawiają, że efekt remontu bardziej przywodzi na myśl prace archeologów niż inżynierów.
- Cała ta szara podmurówka powstała w wyniku podniesienia budynku – radny Gajowiak ochoczo staje przy elewacji, żeby to zobrazować. - Proszę spojrzeć, ja mam metr siedemdziesiąt sześć, a ślad sięga mi nad głowę, tyle się zapadło. Dyrektorka ośrodka bardzo się cieszy, że odzyskała kilka pomieszczeń w piwnicach. Okienka zostały odbudowane.
Miasto odprowadza także wodę z pobliskich stawów, wokół których mają powstać tereny rekreacyjne. Pustkę wypełnią drzewa.
Tymczasem w Karbiu życie toczy się w rytm odczuwanych co kilka tygodni wstrząsów. Przy poprzewracanych kubłach na śmieci przemykają pracownicy kopalni Bobrek-Piekary albo rodzice zmierzający w stronę szkoły podstawowej. Tej samej, w której szaleje błędnik. Kobieta stojąca przy wejściu do placówki stwierdza pod nosem, że żyje się tutaj "normalnie".
Tylko jeden z podrostków, w przypływie dziecięcej szczerości, rzuca: "Tu jest patologia!".
Ostatnia podróż
Zaciekawione kucyki podchodzą do ogrodzenia, przy którym stanął pan Michał. Jest ich pięć, ale z dziećmi bawią się tylko cztery. Jeden z nich, Kuba, nie przepada za towarzystwem. Może ugryźć.
Roześmiane berbecie z zapałem przystawiają krzesło do boku pokrytego błotem wierzchowca i ruszają w podróż dookoła podwórka. To może być jedna z ostatnich wędrówek, bo podwórko coraz częściej odwiedzają przedstawiciele różnych organizacji. Twierdzą, że kucykom dzieje się krzywda.
- Mieszkam tu od dwudziestu lat. Byłem górnikiem, teraz mam niezłą emeryturę. To wszystko, co robię, to przecież nie dla siebie. Jeżdżę z kucykami do domu dziecka, na Wrocławską, czasem organizuję kulig. Znają mnie tam, potwierdzą. Każdy z koników ma swój domek, do tego zagrodę. Własnymi rękoma wszystko zbudowałem. A że błoto jest? Jest natura, to i jest błoto. W lecie jest kurz – pan Michał, trochę na pokaz a trochę z potrzeby, przytula i całuje siwą grzywę.
Może przyjść dzień, że zwierzęta znikną. Może przyjść dzień, że zniknie cały Karb. Zostanie tylko błoto i kurz.