HistoriaŻołnierze rozpoznania z Armii Berlinga

Żołnierze rozpoznania z Armii Berlinga

W Polskich Siłach Zbrojnych w ZSRR dowodzonych przez generała Zygmunta Berlinga, każda wielka jednostka 1 Armii, a później i 2 Armii Wojska Polskiego, posiadała w swych strukturach pododdziały zwiadowcze. Do jednych z najsłynniejszych należała 1 samodzielna kompania zwiadowcza 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.

Żołnierze rozpoznania z Armii Berlinga
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons | 1 Dywizją Wojska Polskiego rusza na front, 1943 r.

Janusz Przymanowski w swym reportażu historycznym ''Studzianki'' tak pisał o zwiadowcach: ''Zostawiwszy wóz w ukryciu, poszli dalej gęsiego poprzez opłotki i sady spalonych wiosek charakterystycznym dla zwiadu szykiem luźnym, pozornie niedbałym, którego tempo i odległości nie są w żadnym regulaminie pisane, ale czytane z terenu. Kroki stawiali długie, miękkie, do kociego chodu podobne. Tego szyku i kroku nie można nauczyć. Do zwiadu - jak do muzyki - trzeba mieć talent. Dopiero potem zdolności podbudowane bezustannym ćwiczeniem i powszechną pracą pozwalają niektórym stać się wirtuozami tego ryzykownego rzemiosła''. Dobry zwiadowca prócz sprawności fizycznej musi być odporny psychicznie oraz potrafić szybko i samodzielnie podejmować decyzje w warunkach ekstremalnych. To podstawowe wymogi przy rekrutacji do oddziałów zwiadowczych we wszystkich armiach.

Lenino

Swój chrzest bojowy zwiadowcy przeszli wraz z całą dywizją w bitwie pod Lenino. W nocy z 12 na 13 października dwunastoosobowa grupa chorążego Dudziaka otrzymała zadanie przyprowadzenia z niemieckich pozycji ''języka''. Zwiadowcy szczęśliwie przeszli nieprzyjacielską linię obronną i podczołgali się do jednej z niemieckich ziemianek. Rozbili ją granatami, wpadli do środka, dobili rannych, zabrali z sobą jednego żywego Niemca i dokumenty i ruszyli w powrotną drogę. Niestety, dostali się w gęsty ogień artylerii. Zapadła szybka decyzja - zabić jeńca i wycofać się jak najszybciej do swoich. Dziś takie potraktowanie wziętego do niewoli przeciwnika może wydawać się okrutne, ale w akcjach zwiadowczych, gdy zagrożone było życie całej grupy, nie mogło być sentymentów i wahań.

W drugiej połowie lipca 1944 r. wojska 1 Frontu Białoruskiego, w którego ramach walczyła 1 Armia WP dotarły do Wisły i od tego czasu, aż do ofensywy styczniowej 1945 akcje zwiadowców związane były w większości z ''królową polskich rzek''. Żołnierze kompanii zwiadowczej brali między innymi udział w krwawym forsowaniu Wisły pod Dęblinem i Puławami w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. Robili też wypady na wiślane brzegi i wyspy, jak na przykład pod Górą Kalwarią, gdzie zniszczyli niemieckie stanowisko cekaemów i rusznic oraz zdobyli ''języka'' lub pod Grochowem, gdzie dwunastoosobowa grupa wpadła w zasadzkę niemieckiego zwiadu, z której wyrywał się i wrócił na drugi brzeg Wisły tylko jeden.

Na pomoc powstańczej Warszawie

Pierwsza Dywizja włączyła się do walk na warszawskiej Pradze 10 września 1944 r., ale jej zwiad nie brał udziału w tych walkach, gdyż dowództwo dywizji nie chciało zdradzać przed Niemcami, że do boju włączyła się polska jednostka, wobec tego rozpoznaniem zajmowali się Rosjanie. W dniu 14 września do dowódcy kompanii zwiadowczej dotarł rozkaz, że ''Zgrupowanie partyzantów [powstańców, red.] jest na Czerniakowie i należy je rozpoznać''.

Porucznik Konstanty Minuczyc zebrał swoją kompanię i zapytał, kto chce z nim na ochotnika iść na prawy brzeg stolicy. Zgłosiło się trzydziestu chętnych, którzy razem z dowódcą przeszli na Saską Kępę. Tutaj zajęli dom na ulicy Zwycięzców i obserwowali brzeg. W pewnej chwili porucznik Minuczyc postanowił w dość ryzykowny sposób sprawdzić, czy Niemcy trzymają pod ogniem ten rejon: wjechał na koniu prawie do połowy mostu Poniatowskiego. Nikt go nie ostrzelał, więc przypuszczał, że Niemcy musieli się stąd wycofać i że przeprawa będzie stosunkowo bezpieczna.

Żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego przygotowują pontony do desantu przez Wisłę, 15 września 1944 r. fot. Wikimedia Commons

Wieczorem okazało się, że saperzy przywieźli tylko trzy gumowe łodzie, które mogły pomieścić jedynie po pięciu żołnierzy każda. Wobec tego porucznik podzielił swój oddział i postanowił desantować go w dwóch rzutach. Dowódcą pierwszego rzutu został były podoficer KOP, plutonowy Wójcik, dowódcą drugiej łodzi był plutonowy Łochnik, a trzeciej wzmiankowany plutonowy Janusz Kowalski (były żołnierz AK). Piętnastoosobowy zespół pierwszego rzutu rozpoczął przeprawę około godziny 2.00 nad ranem 15 września. Gdy byli mniej więcej w połowie drogi, niebo rozświetliły nagle rakiety i Niemcy otworzyli huraganowy ogień z kościoła Świętego Krzyża i z mostu. Z brzegu odpowiedzieli zaraz czerwonoarmiści, strzelając wysoko, by nie zranić Polaków w łodziach - na rzece rozpętało się piekło. Z piętnastu ludzi przeprawę przeżyło jedenastu, w tym trzech było rannych (między nimi dowódca rzutu plutonowy Wójcik). Mimo otwarcia przez niemiecką artylerię ognia zaporowego na Wisłę i nieprzerwanego ostrzału z broni maszynowej, zwiadowcom
udało się nawiązać kontakt z powstańcami.

Kontakt z powstańcami

Pierwsze spotkanie o mało nie skończyło się tragicznie, gdyż berlingowcy ostrzelali się nawzajem z powstańcami, którzy byli w niemieckich mundurach, a zwiadowcy zgodnie ze swą taktyką krzyczeli na tyłach nieprzyjaciela po niemiecku: ''Hände hoch!''. Wreszcie pozycje powstańcze zwiadowcom wskazali… dwaj niemieccy saperzy, którzy nie zdążywszy wycofać się ze swym oddziałem poddali się Polakom przy wraku statku wycieczkowego ''Bajka''. Zwiadowcy wraz z jeńcami przeszli do wylotu ulicy Wilanowskiej, gdzie zaczęli się okopywać odebranymi Niemcom saperkami.

I właśnie w tym momencie, jak wspomina chorąży Kowalski: ''Jeden z żołnierzy, który obserwował brzeg, stwierdził, że ktoś do nas się czołga. Wzięliśmy go na muszkę, ale ogień z mostu i z kościoła Świętego Krzyża niedwuznacznie wskazywał, że to nie jest Niemiec, bo przecież Niemcy by nie strzelali do swojego, ale widzieliśmy, że jest w niemieckim mundurze. Czołgał się cały czas. Tam plac nadbrzeżny jest dość szeroki, jakieś dobre sto metrów, między domami a brzegiem, czołgał się po tym placu silnie ostrzeliwany, wreszcie dotarł do nas, no i mówi: ''Zdrastwujtie“. Mówię: ,Człowieku! Z Powstania?‘. On mówi: ,Tak, z Powstania’. Odruchowa wpadliśmy sobie w ramiona, uścisnęliśmy się''. Był to porucznik Andrzej Romocki ''Moro'' z batalionu ''Zośka'', który poprowadził grupę zwiadowców do powstańczego sztabu.

Niestety, nim zwiadowcy dotarli do dowództwa Zgrupowania AK, wpadli znowu pod nieprzyjacielski ogień, który ranił plutonowego Kowalskiego w nogi. Trochę później zginął przewodnik zwiadowców - porucznik ''Moro''. Do dziś wokół okoliczności jego śmierci istnieją kontrowersje, gdyż część weteranów i badaczy uważa, że ''Moro'' był ofiarą tej opisanej wyżej nieszczęśliwej strzelaniny między zwiadowcami a patrolem powstańczym (''Moro'' także miał na sobie niemiecką panterkę).

''Rozkaz nie gazeta''

Plutonowy Kowalski znalazł się w powstańczym szpitalu (później udało mu się wyrwać z niemieckiego okrążenia i mimo ran wrócić na drugi brzeg Wisły), a jego towarzysze wrócili do łodzi wraz ze specjalnym łącznikiem dowódcy Zgrupowania AK na Czerniakowie pułkownika Jana Mazurkiewicza ''Radosława'' - majorem Wiktorem Sztompke ''Kmitą''. Dzięki zwiadowcom dotarł on do sztabu 1 Armii i wręczył generałowi Berlingowi list ''Radosława'' z prośbą o pomoc.

Defilada 1 Armii Wojska Polskiego w Warszawie, 19 stycznia 1945 r. fot. Wikimedia Commons

O tym, jak dramatyczne to były chwile, świadczą wspomnienia jednego ze zwiadowców, któremu udało się przeżyć ''kursy'' między Saską Kępą a Czerniakowem: ''Dowódca kompani Minuczyc rwał włosy z głowy, że stracił 27 ludzi. Na drugą noc dowódca mówi: 'Wróciło was czterech. Dziś w nocy to samo zadanie. Musicie wykonać. Taki jest rozkaz sztabu'. Powiedziałem: 'Tak jest'. [...] Gdy poszliśmy na Saską Kępę, gdzie stały łódki, to kobiety mówią: 'Tyle was wczoraj zginęło, a wy dziś znowu jedziecie'. A ja na to: 'Rozkaz nie gazeta'. Wtedy one w płacz i nie chciały nas puścić. Jedna kobieta wzięła nóż i mówi: 'Porżnę wam łódki to nie popłyniecie'. Wycałowały nas, odprowadziły do samej Wisły''. Po nieudanych przeprawach dla wsparcia powstańców, porucznik Minoczyc miał sobie obiecać, że nigdy więcej nie będzie wzywał zwiadowców na ochotnika do podobnych akcji.

Zniszczenie sztabu

W styczniu 1945 r. polscy zwiadowcy w awangardzie nacierających wojsk weszli do ruin Warszawy, następnie wzięli udział w bojach o Bydgoszcz, Henryków i Jabłonnę. Pod Jastrowem otrzymali zadanie rozbicia sztabu nieprzyjacielskiej jednostki. Tak wspomina tę akcję jej dowódca: ''Trudne to było zadanie, gdyż spadł duży śnieg. Musieliśmy iść w białych maschałatach. Noc była zimna i mroźna. Przeszliśmy pierwsze linie niemieckie i doszliśmy do wioski. Zaczęliśmy prowadzić rozeznanie, weszliśmy do jednej chaty. Był tylko starszy gość. Nic nam nie chciał powiedzieć. Myślę, co zrobić ze starym, może nas zdradzić. Wziąłem ręcznik, zawiązałem mu na szyję i mówię - posiedź, lekko ścisnąłem, a stary się udusił. Podeszliśmy dalej. Stoi wartownik, musi być sztab, bo jest dużo kabli. Trzeba zdjąć wartownika. Mówię do kolegów: ja biorę wartownika, a wy rzucajcie granaty w każde okno. […] Skoczyłem na Szwaba, a on nawet nie krzyknął. Ścisnąłem za gardło. Bardzo szybko się udusił. Granaty rozbiły cały dom. Żaden Niemiec nie
wyszedł żywy''.

W tym czasie 1 samodzielna kompania zwiadowcza otrzymała uzupełnienia. Do Sybiraków i poborowych-kresowiaków dołączył kolejny ''niepokorny element'' - byli partyzanci AK, z których sformowano 3 pluton pod dowództwem podchorążego Janusza Stanisława Kowalskiego, który - wyleczywszy rany po walkach na Czerniakowie - wrócił wtedy do jednostki stacjonującej pod Złotowem. Trzeci pluton miał być teoretycznie motocyklowym, ale motocykle zostały rozbite i żołnierze już do końca wojny walczyli pieszo.

Polska flaga powiewająca nad zniszczonym Berlinem, 2 maja 1945 r. fot. Wikimedia Commons

W Berlinie

W trakcie walk o przełamanie Wału Pomorskiego zwiadowcy dywizji kościuszkowskiej dostawali między innymi zadania o charakterze dywersyjno-wywiadowczym. Tworzono z nich tak zwane grupy ''łazódczyków'', które w cywilnych ubraniach walczyły na tyłach niemieckich. Podczas forsowania Odry współdziałali ze zwiadem sowieckim w rozpoznaniu pozycji nieprzyjacielskiej obrony. Szlak bojowy kompania nie zakończyła, jak większość żołnierzy 1 Dywizji Piechoty pod Bramą Brandenburską w Berlinie, lecz dalej. Jak wspomina podchorąży Kowalski, który 2 maja 1945 roku na czele siedmioosobowego patrolu dotarł do placu Paryskiego w Berlinie: ''[…] świętujący tłum na placu Paryskim i nagle strzały i w ogromnym pędzie przelatuje koło nas kilka ciężarówek wypełnionych esesmanami walącymi w tłum, to była ostatnia grupa szaleńców z SS, która wyrwała się z Berlina, dosłownie ostrzeliwując nas. Za chwilę goniec przyszedł i mówi: 'Maszeruj na Nauen, gonimy ich!'. Dogoniliśmy ich pod Nauen, tak że w Berlinie byłem bardzo krótko, bo
goniliśmy tych esesmanów. Wzięliśmy pod Nauen ponad czterystu, całą grupą się nam poddali, okrążyliśmy ich''. Po tej ostatniej akcji kompania dołączyła do dywizji i wróciła do Polski.

###Piotr Korczyński, II światowa

Źródło artykułu:II Światowa
historiamorobatalion zośka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)