ŚwiatZimna wojna na Pacyfiku? Groźba "wojen zastępczych" między USA i Chinami

Zimna wojna na Pacyfiku? Groźba "wojen zastępczych" między USA i Chinami

Zaostrzająca się rywalizacja między Chinami a USA może doprowadzić do zimnej wojny na Pacyfiku. Czy czekają nas tam nowe "wojny zastępcze", gdyż bezpośrednie starcie między tymi wielkimi mocarstwami trudno nawet sobie wyobrazić? Niestety, takiego scenariusza wykluczyć nie można - pisze prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski.

Zimna wojna na Pacyfiku? Groźba "wojen zastępczych" między USA i Chinami
Źródło zdjęć: © US Navy | MCC Jennifer A. Villalovos
prof. Bogdan Góralczyk

Niedawna nowa chińska militarna, o której pisaliśmy ostatnio, daje nam wgląd w obecne stanowisko Chin co do aktualnej sytuacji na globie, w tym przede wszystkim w otoczeniu Państwa Środka oraz na obszarze Azji i Pacyfiku. A co na to Amerykanie, stanowiący główne wyzwanie i najważniejszy punkt odniesienia dla Pekinu?

Jak to w demokracji, jednego stanowiska w Waszyngtonie nie ma, chociaż obecna administracja Baracka Obamy zdaje się podtrzymywać koncepcję wypracowaną jeszcze za kadencji prezydenta Billa Clintona, by w stosunku do Chin trzymać się zaangażowania, a nie powstrzymywania czy izolacji. Prezydent George W. Bush chciał to podejście zmienić, ale atak na World Trade Center, a potem "wojna z terrorem" jego wstępnie bardziej asertywne podejście do Chin zmieniły.

Tak oto, zamiast ostrej konkurencji czy wrogości narodził się specyficzny mechanizm, a nawet synergia, na mocy której Chiny, zmienione w ostatniej dekadzie XX wieku w światową taśmę produkcyjną, tanio produkowały i sprzedawały, a Amerykanie ten tani towar kupowali. Problem w tym, że chodziło o wielkie sumy, więc Ameryka stopniowo grzęzła w chińskiej kieszeni. Dziś ocenia się, że ponad jedna trzecia chińskich rezerw walutowych, szacowanych na 4 biliony dolarów, to amerykańskie papiery wartościowe, gwarantowane przez rząd.

Jest się czym martwić, ale to nie jedyne zmartwienie kręgów decyzyjnych w Waszyngtonie związane z Chinami. Po prostu widać na wszystkich polach i azymutach, jak wyrasta pretendent do tronu, gdy tymczasem USA nie są pod żadnym względem - mentalnie, instytucjonalnie, strukturalnie i strategicznie - przygotowane na przejście na pozycję "numer dwa". To, ich zdaniem, nie wchodzi w grę.

Więcej nacisków i konkurencji

O tym, że tak jest, świadczy solidne studium dwóch doświadczonych ekspertów z renomowanej Rady ds. Stosunków Zagranicznych (Council on Foreign Relations - CFR) Roberta D. Blackwilla oraz Ashleya J. Tellisa. Opublikowana w marcu bieżącego roku analiza nosi znamienny tytuł "Rewidując amerykańską strategię wobec Chin". Choć wcześniejsza i nie oficjalna, lecz ekspercka, może stanowić znakomity punkt odniesienia i porównania z chińską urzędową strategią z końca maja.

Obydwaj autorzy nie pozostawiają żadnej wątpliwości, jaki ma być nadrzędny cel USA w stosunku do szybko rosnących i nabierających mocy Chin. Piszą: "Utrzymanie amerykańskiego prymatu w systemie globalnym musi pozostać nadrzędnym celem wielkiej strategii USA w XXI stuleciu". Tymczasem - jak dodają - "ze wszystkich narodów i zgodnie z najbardziej wiarygodnymi scenariuszami, to Chiny są i pozostaną największym wyzwaniem dla USA w nadchodzących dekadach". I dlatego też: "prawdopodobieństwo długotrwałej strategicznej rywalizacji między Pekinem a Waszyngtonem jest wysokie".

Wychodząc z takich założeń autorzy z CFR postulują jednoznacznie porzucenie dotychczasowego podejścia do Chin i zastąpienie go nową formułą, zgodnie z którą w stosunkach z Pekinem ma być "mniej współpracy, a więcej nacisków i konkurencji". Dlaczego? Wyjaśniają to tak: "Chiny, miast być 'odpowiedzialnym współudziałowcem' (jak postulował kiedyś ówczesny szef Banku Światowego Robert Zoellick – przyp. aut.), same przyjęły wielką strategię, zwiększają kontrolę nad chińskim społeczeństwem oraz poza ich granicami i chcą spacyfikować swe peryferie, zabetonować swój status w systemie międzynarodowym i zastąpić USA jako największa potęga w Azji".

Twardsze środki

Chcąc temu zapobiec, autorzy proponują całą paletę przeciwdziałań o bardziej lub mniej kontrowersyjnym lub dyskusyjnym charakterze. Słusznie postulują, by zacząć od siebie, a przede wszystkim sprawić, by USA szybko wróciły na ścieżkę wysokiego wzrostu. Nie dodają niestety ani słowa, jak to ma być zrobione. Opowiadają się za jeszcze większą niż dotychczas kontrolą eksportu technologii do Chin (przypomnijmy, że eksport sprzętu wojskowego jest zamrożony od wiosny 1989 r., czyli od pamiętnych wydarzeń na Tiananmen), a równocześnie za nowymi porozumieniami handlowymi w regionie, "z wyłączeniem Chin". Tu jasno dodają, że chodzi im przede wszystkim o właśnie szykowane do podpisu Partnerstwo Transpacyficzne - TPP.

Potem przechodzą bezpośrednio do sfery stosunków międzynarodowych i w niej postulują m.in. "zwiększoną aktywność powietrzną i morską w regionie Azji i Pacyfiku", "twardsze środki" w celu przeciwdziałania chińskim zachowaniom w cyberprzestrzeni, a nade wszystko "bardziej bliskie" stosunki z sojusznikami i partnerami w regionie, czyli kolejno z: Japonią, Australią, Republiką Korei, Indiami, państwami ASEAN oraz Tajwanem.

Tu jednak, wydaje się, zakradło się w ich chłodną i trzeźwą analizę myślenie życzeniowe. Albowiem poza jednoznacznie proamerykańską i antychińską administracją japońską, co mocno potwierdziła niedawna wizyta premiera Shinzo Abe w Waszyngtonie, inni z wymienionych wcale do takiej "antychińskiej osi" z różnych - choć najczęściej gospodarczych - powodów się nie rwą i nie palą.

Owszem, Amerykanie, oprócz Japonii, mogą jeszcze bez wątpienia liczyć na ścisłą współpracę z Wietnamem i Filipinami, a to w związku z poważnymi napięciami na Morzu Południowochińskim i najnowszymi chińskimi instalacjami na nim. Autorzy z CFR zresztą też wymieniają tę sytuację jako jeden z najpoważniejszych punktów zapalnych, a zarazem dowód na rosnącą chińską asertywność i tym samym - uzasadnienie dla swych tez.

Wątpliwi partnerzy

Inni z wyżej wymienionych partnerów są jednak bardziej problematyczni. W Australii właśnie toczy się wielka debata, z kim lepiej współpracować - USA czy Chinami, bo to Chiny wyrastają na głównego partnera handlowego i inwestycyjnego tego państwa-kontynentu. Korea Południowa właśnie podpisała z Chinami porozumienie o wolnym handlu, które początkowo - co znamienne - miało być trójstronne, wspólnie z Japonią. Owszem, amerykańscy żołnierze na jej terenie stacjonują, jak w Japonii, ale ostatnio to Chiny wyrosły na głównego partnera Seulu w handlu i inwestycjach, a równocześnie rozpoczęto negocjacje nad podpisaniem "rozwiniętego strategicznego partnerstwa" z Pekinem. Dzisiejsze władze w Korei Południowej stawiają więc bardziej na Chiny niż na USA czy Japonię lub ich wzajemny sojusz. Ogromne interesy gospodarcze sprawiają, iż trudno sobie wyobrazić strategiczny trójkąt Waszyngton-Tokio-Seul, jakiego autorzy z CFR zapewne bardzo by pożądali.

Problematyczne są też stosunki z ASEAN-em, którego dziesięć państw członkowskich najwyraźniej nie ma jednej linii strategicznej. Dochodzi tam do wyraźnych podziałów, w ramach których np. Tajlandia zacieśnia więzi z Chinami, bo chce, a podobnie robią Laos czy Kambodża, bo muszą. Podczas gdy wspomniane Filipiny i Wietnam zacieśniają współpracę z USA, to Singapur prowadzi swą delikatną strategiczna grę, raz skłaniając się bardziej ku Waszyngtonowi, a innym razem Pekinowi, a na jeszcze większą skalę czynią to władze Mjanmy (d. Birmy), wymieniane przez ekspertów z CFR jako potencjalnie ważny partner wojskowy USA w regionie.

Swoją strategiczną grę, co oczywiste, prowadzą też Indie. Z jednej strony przyjmują z atencją, w styczniu tego roku, prezydenta Baracka Obamę, z drugiej jednak biorą ogromne chińskie kredyty (20 mld dolarów we wrześniu ubiegłego roku, a następne 22 mld w maju tego roku), jak też wstępują do Szanghajskiej Organizacji Współpracy jako pełnoprawny członek (dotychczas były z nią tylko stowarzyszone). A przecież to nikt inny, jak amerykańscy stratedzy, zresztą ze sporym uzasadnieniem, uznają tę właśnie organizację za "anty-NATO".

Wojny zastępcze?

I wreszcie, niewątpliwie najbardziej problematyczny, Tajwan. Blackwill i Tellis proponują powrót do Ustawy o Stosunkach z Tajwanem z 1979 r. i wzmocnienie współpracy wojskowej z wyspą. Chyba jednak nie doceniają determinacji Pekinu, jego "wielkiego marzenia" oraz postulatu "renesansu chińskiej nacji", tak mocno wyeksponowanych w strategii z maja bieżącego roku. Dzisiejsi mandaryni w Pekinie nie ukrywają, co jest ich nadrzędnym strategicznym celem: po pierwsze, dokonanie zmiany modelu rozwojowego, a po drugie - pokojowe zjednoczenie z Tajwanem. Oba procesy są w toku. Można wątpić, czy USA będą miały na to wielki wpływ. To już nie jest rok 1979 tylko 2015, mamy inne Chiny, co do rangi, wpływów i znaczenia. Jesteśmy w nowej sytuacji geopolitycznej, co autorzy z CFR przecież sami tak mocno podkreślają.

Mają jednak rację, gdy piszą, że "strategiczna konkurencja USA i Chin staje się nową normalnością". A ponieważ nie wszyscy w USA tak uważają, na koniec swego studium wymieniają aż sześć kategorii swych potencjalnych oponentów, po kolei się z nimi rozprawiając. Nie wiadomo, kto w amerykańskiej debacie wobec Chin zwycięży, ale wiele wskazuje, że rosnąca chińska potęga gospodarcza i handlowa, a ostatnio także inwestycyjna (dwa nowe Jedwabne Szlaki!), jak też zauważalnie rosnąca asertywność na scenie międzynarodowej, od wysp Senkaku czy Morza Południowochińskiego począwszy sprawi, iż zwyciężą jastrzębie.

A wtedy nie będziemy mieli nic innego, jak nową zimną wojnę, która, zważmy, tak naprawdę nigdy w tamtym regonie się nie zakończyła. Bo przecież i Chiny, i Korea pozostają podzielone, na mocy zimnowojennych konfliktów. Czy więc czekają nas tam nowe "wojny zastępcze" (proxy war), gdyż bezpośrednie starcie USA z Chinami trudno nawet sobie wyobrazić? Niestety, takiego scenariusza wykluczyć nie można, a to po raz kolejny, obok gospodarki, handlu, a ostatnio kapitałów i inwestycji sprawia, że powinniśmy na region Azji i Pacyfiku patrzeć znacznie uważniej niż dotąd.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
azjatajwanzimna wojna
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (58)