Zaraza, że aż strach
Miały nas zabić priony, później SARS. Nad światem znów zawisła groza, gdy wirus świńskiej grypy wydostał się z Meksyku. Czarne prognozy się nie sprawdzają, ale nie mijają bez echa.
27.05.2009 | aktual.: 18.06.2009 16:58
Jeden katastroficzny scenariusz, niczym z filmu grozy, gonił drugi. W ostatniej dekadzie mieliśmy już okazję bać się wirusów wywołujących SARS, zmutowanych zarazków ptasiej grypy, gorączki zachodniego Nilu, bakterii wąglika, prionów (po zjedzeniu wołowego mięsa zakażonego BSE), a ostatnio znów dała o sobie znać grypa (świńska czy meksykańska? – okazuje się, że żadna z tych nazw nie jest właściwa, bo w przypadku zarazka A/H1N1 głównym źródłem zakażenia są chorzy ludzie, a nie świnie, i wcale nie w Meksyku, lecz w USA doszukano się pierwszego pacjenta).
Każda z tych plag miała pochłonąć co najmniej 100 mln ofiar. Żniwo okazało się dużo skromniejsze. Do 21 maja 2009 r. w 41 krajach odnotowano 11 tys. przypadków grypy A/H1N1 (niewiele, biorąc pod uwagę, że tylko w styczniu na grypę sezonową zachorowało w samej Polsce ponad 187 tys. osób). Jeśli chodzi o grypę ptasią, to od 2003 r. do połowy maja 2009 r. WHO potwierdziła na całym świecie 424 przypadki zachorowań i 261 zgonów (najwięcej w Indonezji i Wietnamie). Na SARS (czyli zespół ostrej niewydolności oddechowej)
zachorowało 8096 osób i 774 zmarły. Siła rażenia jest mała, zwłaszcza w zestawieniu z chorobami zakaźnymi, które na nikim nie robią wrażenia: gruźlica (9 mln nowych przypadków rocznie na świecie – 2 mln zgonów), malaria (co najmniej 300 mln zachorowań – 1 mln śmiertelnych ofiar), wirusowe zapalenia wątroby (10–30 mln przypadków rocznie).
Współczesne plagi nie są więc tam, gdzie doszukują się ich media. Ale w porównaniu z medialnymi strachami mają tę przewagę, że pozwoliły się oswoić. Bo przecież nie o liczby tu chodzi, a o moment pojawienia się nowego zagrożenia – wszystko, co nieznane, przed czym nie wiadomo, jak się bronić, budzi trwogę.
Psychozy sezonowe
Z obawy przed prionami unikaliśmy wołowiny lub zagrypionego drobiu, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia o wykryciu zakażonego bydła lub ptaków. Gdy odkrywano ich coraz więcej – paradoksalnie robiło to coraz mniejsze wrażenie i lęk mijał (w Wielkiej Brytanii zjada się obecnie więcej wołowiny niż przed kryzysem).
Cholera czy dżuma – zarazy siejące postrach – wielokrotnie pustoszyły Europę, bo medycyna była wobec nich bezsilna. Dziś nie muszą być już śmiertelne, choć zgony zdarzają się nadal: w Ameryce Południowej, Azji czy w Afryce (a nawet w Stanach Zjednoczonych – mimo to nikt nie zamyka z tego powodu granic). – Grypa Hiszpanka, która w latach 1918–1919 uśmierciła co najmniej 20 mln ludzi, dziś nie byłaby tak groźna – mówi dr hab. Andrzej Horban, krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych. – Po prostu umielibyśmy się przed nią lepiej bronić.
Pierwszy egzamin światowe służby sanitarne zdały już w 1997 r. – gdyby nie sprawnie działający ośrodek do spraw grypy w Hongkongu, nie wiadomo, ile ofiar śmiertelnych pochłonęłoby pojawienie się ptasiego wirusa (typ H5N1). Umarło wtedy sześć osób i choć podobny zarazek w 2003 r. jawił się wrogiem publicznym numer jeden, to mimo wszystko na liście śmiertelnych ofiar jest do dziś kilkaset osób, a nie miliony.
AIDS, o którym świat dowiedział się w 1981 r., przez pierwsze lata porównywano do średniowiecznych epidemii, bo nie wiedziano nawet, co wywołuje tak gwałtowny spadek odporności (brano pod uwagę różne czynniki: wirusy, bakterie, nawet grzyby). I z chorymi próbowano postępować tak jak w średniowieczu: rozważano izolowanie ich w specjalnych zakładach na wzór zadżumionych, w Padwie władze sanitarne wydzieliły na cmentarzu specjalną kwaterę dla zmarłych na AIDS, a Szwedzi wystąpili z projektem umieszczenia osób zakażonych wirusem HIV na jednej z wysp w pobliżu Sztokholmu (tak jak w dawnych czasach chorych na trąd izolowano gdzieś na weneckiej lagunie). Skoro naukowcy poruszali się po omacku, trudno się dziwić, że powstawały najbardziej złowrogie scenariusze (które spełniły się tylko częściowo, bo poznanie natury zarazka w 1983 r. otworzyło szansę na skuteczniejszą ochronę).
Grypa na piątkę
Czy zatem jest się czego bać, kiedy Światowa Organizacja Zdrowia ogłasza piąty (w sześciostopniowej skali) stopień zagrożenia pandemią grypy? Mało kto wie, że ten alarm w większym stopniu dotyczy służb sanitarnych niż zwykłych ludzi. Chodzi po prostu o to, aby wydać odpowiednie instrukcje, przygotować zapasy środków ochronnych, aby każdy, kto pracuje w ochronie zdrowia, wiedział, co powinien robić, gdyby doszło do zwiększonej liczby zachorowań. W kanadyjskiej prowincji Ontario federalny plan na wypadek pandemii grypy istnieje już od 1988 r. (pisaliśmy o nim parę lat temu, gdy u polskich granic pojawiła się ptasia grypa – POLITYKA 39/05). Szczegóły mogą mrozić krew w żyłach: z góry ustalono, kto będzie koordynował dostawy żywności dla osób samotnych poddanych kwarantannie i niemogących opuszczać mieszkań, każdy szpital wie, do kogo i co raportować, jak rozmieszczać chorych na oddziałach, ile potrzeba personelu.
W British Columbia wiedzą nawet dokładnie, co robić ze zużytymi igłami, gdy nagle trzeba będzie szczepić lub hospitalizować tysiące ludzi. Są przygotowane listy producentów trumien, miejsca zastępcze na kostnice, protokoły bezpiecznego przewozu zwłok. Czy to nie psychoza? – Wcale nie – mówiła wtedy Beata Pach z ministerstwa zdrowia prowincji Ontario. – To kwestia dobrego przygotowania na sytuację skrajną. Po to właśnie, aby psychozy uniknąć.
Świat zaczął liczyć straty wywołane przez świńską grypę już piątego dnia po ogłoszeniu pierwszych przypadków zachorowań. Nie wiadomo tylko, co szkodzi gospodarce bardziej: sam zarazek czy wywołana wokół niego histeria? Patrząc na indeksy spółek giełdowych, które w tych dniach poszybowały w górę (wytwórcom leków przeciwgrypowych, producentom masek chirurgicznych) albo spadły o kilka procent (liniom lotniczym, firmom hotelarskim, sieciom restauracji), widać, że najbardziej poszkodowane są branże, na które zgubny wpływ ma psychoza wśród ludzi, natomiast sektor medyczny na epidemiach nieźle zarabia. Nie inaczej było w 2003 r., gdy Azję zaatakował wirus SARS – straty ekonomiczne w turystyce sięgnęły wówczas 40 mld dol., a liczba turystów odwiedzających Hongkong spadła o 77 proc. – Ludzie zawsze reagują nerwowo przez pierwszy rok, góra dwa lata – mówi dr Andrzej Horban. – Potem wszystko przycicha, bo oswajamy się z nowymi zarazkami.
Medycyna odrabia lekcje
Czy więc taka panika wywoływana w mediach spełnia jakąkolwiek pozytywną rolę? Nieraz w sidła głodnych sensacji dziennikarzy dają się złapać eksperci, co mieliśmy okazję zobaczyć niedawno, gdy pierwsza w Polsce pacjentka z grypą A/H1N1 trafiła do szpitala i zwołano wieczorem w Ministerstwie Zdrowia pilną konferencję prasową. Przekazanie tej informacji opinii publicznej było potrzebne, ale dlaczego udział w tym spektaklu oprócz pani minister wzięło aż 10 ekspertów, którzy przepychali się przed mikrofonem, jakby każdy miał coś ważnego do powiedzenia? Najważniejsza informacja – którym samolotem przyleciała Halina M. – i tak z niewiadomych powodów została utajniona, choć od niej należało zacząć, by niepotrzebnie nie denerwować pasażerów innego samolotu, którzy feralnego dnia przylecieli z Nowego Jorku.
Wystarczyły trzy tygodnie i kolejny przypadek zakażenia w Polsce wirusem A/H1N1 nie wzbudza już sensacji. Można powiedzieć: wszystko wraca do normy, choć pewnie jesienią, gdy zaczną się akcje namawiania nas do szczepień przeciwko sezonowej grypie, ktoś wykorzysta majową zawieruchę do podtrzymania koniunktury. W rzeczywistości jednak każdy, kto wierzy w spiskową teorię dziejów i wietrzy spisek firm farmaceutycznych produkujących szczepionki przeciwgrypowe, powinien wiedzieć, że korzystając z tego rodzaju profilaktyki chroni się przed grypą sezonową, a nie pandemią (która jeśli wybuchnie, to za sprawą nowego, a nie starego typu zarazka – na przygotowanie skutecznej szczepionki potrzeba wówczas około pół roku). Ale to z sezonową grypą nie ma żartów i nie ma powodu do dumy, że w 2008 r. zaszczepiło się zaledwie 5 proc. Polaków, choć dopiero przy 35 proc. można mówić o spowolnieniu przenoszenia infekcji.
– Dzięki pojawiającym się raz po raz pandemiom wywoływanym przez nowe zarazki mamy coraz lepsze metody diagnostyki i monitorowania zagrożeń – ocenia dr Andrzej Horban. To ta lepsza, pożyteczna strona inwazji mikrobów, z której korzystają w pierwszym rzędzie naukowcy, a my pośrednio też. Kiedyś sekwencjonowanie genomu wirusa, czyli poznanie jego budowy, było niemożliwe; dziś zajmuje to kilka dni od wykrycia go w przyrodzie. – Każde nowe zagrożenie to dla medycyny ważna lekcja – dodaje dr Horban – i ta nauka nie idzie w las. Wystarczy spojrzeć na krwiodawstwo, jak tam musiano nauczyć się dmuchać na zimne!
Krew ratuje życie, ale budzi też złe skojarzenia. Już w połowie minionego wieku odkryto, że może być źródłem groźnej żółtaczki, a wybuch epidemii AIDS sprawił, że zaczęto się jej obsesyjnie bać. Nikt nie ma złudzeń: trzeba się z nią obchodzić ostrożnie. Dziś każda porcja przewidziana do transfuzji poddawana jest ścisłej kontroli. Oczywiście na tyle, na ile pozwalają dostępne metody wykrywania groźnych zarazków. Trudno wykluczyć, że nie pojawi się nowy bakcyl, przeciwko któremu przynajmniej na początku nie będziemy potrafili się bronić, i upłynie trochę czasu, nim uda się opracować testy wykrywające nowe niebezpieczeństwo. – Dlatego każdego potencjalnego krwiodawcę pytamy, czy w okresie od 1 stycznia 1980 r. do końca 1996 r. nie przebywał łącznie przez co najmniej 6 miesięcy w Wielkiej Brytanii, Francji, Irlandii – słyszę od dr Joanny Wojewody, szefowej działu krwiodawców w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Warszawie. Kto był wtedy w tych krajach, krwi oddać nie może. Powód: ochrona przed
prionami, które mogłyby przedostać się z wołowego mięsa (zjedzonego przez potencjalnego dawcę). – Taki zakaz obowiązuje od kwietnia 2005 r. i musimy się mu podporządkować.
Warto przypomnieć, że o śmiertelnym nowym wariancie choroby Creutzfeldta-Jakoba, którą można byłoby się zakazić jedząc skażoną wołowinę, świat dowiedział się już w 1996 r. (poinformował o tym wtedy rząd brytyjski). Minęła więc prawie dekada, zanim pojawił się odpowiedni zakaz oddawania krwi. – Wielu osobom, które chciałyby oddać krew, musimy z tego powodu odmawiać – przyznaje dr Wojewoda.
Zresztą nie tylko jedzenie brytyjskiej lub francuskiej wołowiny dyskwalifikuje krwiodawcę, ale też pobyt w krajach z podwyższonym ryzykiem infekcji wirusami gorączki zachodniego Nilu (lista takich krajów jest na bieżąco aktualizowana). Dr Andrzej Horban: – Po epidemiach HCV czy HIV, kiedy zdarzyły się zakażenia tymi wirusami podczas transfuzji, zanim dysponowaliśmy wiarygodnymi testami wykrywającymi je u krwiodawców, nauczono się robić pewne rzeczy z wyprzedzeniem.
Czekając na mikroba
Wykrywaniem bydła z gąbczastą encefalopatią (czyli chorobą BSE) zajmują się służby weterynaryjne, co kosztuje 25 mln zł rocznie. Zgodnie z zaleceniami unijnymi badaniom tkanki nerwowej z pnia mózgu podlega bydło przeznaczone do uboju powyżej 30 miesiąca życia (z niewielkimi odstępstwami od tej reguły). – Pierwszy przypadek BSE wykryto w Polsce w 2002 r. – informuje dr Krzysztof Jażdżewski, zastępca głównego lekarza weterynarii. – Rekordowy był 2005 r., wykryto wówczas 20 przypadków. W 2006 r. – 10, w 2007 – 9, a w 2008 – 5.
W Unii Europejskiej toczy się dyskusja nad sensem tak szczegółowych badań, skoro dotąd nie udowodniono, by nowy wariant choroby Creutzfeldta-Jakoba (odnotowany u ludzi do tej pory tylko w Wielkiej Brytanii i Francji) miał bezpośredni związek z BSE. Choroba rozwija się długo – 20 lat – więc połączenie jej symptomów z faktem zjedzenia skażonego mięsa to rzecz karkołomna. – Ponadto WHO oceniła, że samo mięso nie stanowi zagrożenia, a jedynie rdzeń kręgowy i przedłużony, czaszka z oczami i jelita z krezką – uspokaja dr Jażdżewski. Jaki jest więc sens, by badać w Polsce pół miliona sztuk bydła tylko po to, aby wykryć kilka przypadków BSE, które prawdopodobnie nie jest dla ludzi żadnym zagrożeniem? Średni koszt znalezienia zakażonej sztuki w całej Unii Europejskiej oszacowano na 5 mln euro! Zdaniem ekspertów, weterynarze wycofają się z tych badań jednak dopiero wtedy, kiedy w hodowlach pozostanie już tylko bydło urodzone po 2003 r.
Do tego czasu może pojawić się jednak jakiś nowy zarazek. I nie ma żadnych wątpliwości, że tak się stanie. Wszak w ostatnim 40-leciu odkryto na świecie 25 nowych niebezpiecznych mikrobów! Im szybciej oswoimy się z myślą, że epidemie nie muszą być śmiertelne, tym lepiej. Bo naprawdę niebezpieczne (dla zdrowia i gospodarki) są objawy paniki zwykle nieproporcjonalnej do rzeczywistego zagrożenia.
Paweł Walewski