Zapowiadany "koniec świata" trzeba było przesunąć
Ameryka już nigdy nie będzie taka sama - przepowiadano, gdy społeczność międzynarodowa wstrzymała oddech w oczekiwaniu na materiały, które miały zatrząść USA i światową dyplomacją. Oczekiwania przerosły jednak rzeczywistość, bo choć ujawnione przez WikiLeaks tysiące depesz amerykańskich dyplomatów zawierały wiele pikantnych szczegółów, politycznego dynamitu w nich zabrakło, a zapowiadany "koniec świata" trzeba było przesunąć na inny termin.
21.12.2010 | aktual.: 21.12.2010 13:17
Rok 2010 z pewnością jest rokiem przełomowym dla demaskatorskiego serwisu WikiLeaks, który przez długie tygodnie nie schodził z czołówek mediów na całym świecie. Podobnie zresztą jak wywołujący ambiwalentne odczucia 39-letni Australijczyk Julian Assange, osoba numer jeden w WikiLeaks. Przez jednych podziwiany i ceniony, przez innych znienawidzony i potępiany, kierując się zasadą, że prawda jest najważniejsza, stoi na czele projektu mającego ujawniać szarym obywatelom skrzętnie skrywane za kurtyną władzy sekrety. Jednak, czy każda tajemnica państwowa może zostać udostępniona obywatelom bez szkody dla szeroko pojętego dobra publicznego? To chyba właśnie w tym pytaniu zawiera się główna linia podziału pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami działalności WikiLeaks.
Gwiżdżący na alarm
WikiLeaks oficjalnie rozpoczął swoją działalność w grudniu 2006 roku, choć domenę wikileaks.org, pod którą pierwotnie dostępna była strona, zarejestrowano dwa miesiące wcześniej. Niemniej cały projekt niemal do ostatniej chwili był utrzymywany w tajemnicy, a jego twórcy nigdy nie zostali formalnie przedstawieni. Nawet Julian Assange, przez media okrzyknięty głównym założycielem WikiLeaks, sam nigdy oficjalnie tego nie potwierdził. - Nie nazywałbym siebie założycielem - powtarzał mediom Australijczyk i zaznaczał, że raczej określiłby się mianem redaktora naczelnego. W rzeczywistości to Assange stał się twarzą i nieoficjalnym rzecznikiem serwisu. Należy również pamiętać, że zasiada on w komisji doradczej WikiLeaks, w której skład wchodzą aktywiści walczący o prawa człowieka i wolność słowa z różnych zakątków globu.
Podstawowy cel WikiLekas został zdefiniowany jako "demaskowanie opresyjnych reżimów Azji, byłego bloku wschodniego, Afryki subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu, jak również wsparcie ludzi z całego świata, którzy chcą ujawnić nieetyczne działania rządów i korporacji". Intencją całego przedsięwzięcia jest zagwarantowanie, aby osoby ujawniające istotne dla społeczeństwa informacje, mogły robić to anonimowo, nie narażając się na prześladowania ze strony władz. W Ameryce i innych krajach anglosaskich istnieje silnie zakorzeniona w tradycji instytucja nazywana whistleblower, czyli "gwiżdżącego na alarm". Tak nazywane są osoby informujące opinię publiczną o łamaniu prawa czy standardów etycznych w instytucjach i podmiotach, w których pracują. Z racji głębokiego interesu społecznego leżącego w ujawnianiu podobnych spraw, "whistleblowerzy" unikają odpowiedzialności za złamanie obowiązującej ich tajemnicy. W USA, Wielkiej Brytanii czy Kanadzie istnieje szereg instytucji i aktów prawnych, które mają na celu ochronę
takich osób.
Początkowo projekt tworzony był przez grupkę zapaleńców z Julianem Assangem na czele, nawet teraz WikiLeaks zatrudnia jedynie pięciu etatowych pracowników, choć trzeba dodać, że wspiera ich niemal tysiąc wolontariuszy z całego świata. Już na samym starcie, w styczniu 2007 roku, w bazie portalu znajdowało się ponad milion poufnych materiałów, które czekały na obróbkę. Pierwszym opublikowanym na łamach WikiLeaks dokumentem było zlecenie zabójstwa członków somalijskiego rządu, wydane przez lidera tamtejszych islamistów, szejka Hassana Dahira Awejsa. I choć przez następne lata grupa ujawniła liczne nadużycia i nieprawidłowości w korporacjach, rządach, a nawet związkach religijnych (słynna sprawa wycieku poufnych dokumentów ośmieszających założyciela Kościoła Scjentologicznego), na dobrą sprawę o serwisie naprawdę głośno zrobiło się dopiero w kwietniu 2010 roku na skutek wstrząsającego nagrania z Iraku. Film zarejestrowany przez kamerę zamontowaną na wojskowym śmigłowcu pokazywał przebieg powietrznej interwencji
w jednej z dzielnic Bagdadu. Amerykańscy piloci wzięli grupę cywilów za uzbrojonych rebeliantów i otworzyli do nich ogień, zabijając co najmniej 18 osób. Wśród ofiar znalazł się 22-letni fotograf agencji Reutera, którego kamerę uznano za rakietowy granatnik. Ucierpiało też dwoje dzieci i postronne osoby próbujące ratować rannych. Szokujące nagranie trafiło na czołówki światowych mediów i przyniosło WikiLeaks niewyobrażalny rozgłos. A był to jedynie początek. Armia USA na cenzurowanym
W lipcu 2010 roku WikiLeaks ujawnił 92 tys. meldunków amerykańskiej armii z Afganistanu. Jeszcze przed publikacją, materiały po raz pierwszy w historii trafiły do gazet. Jednak z dużej chmury spadł mały deszcz, a ujawnione przecieki nie okazały się tak sensacyjne, jak zapowiadał sam Assange - większość z nich to były znane sprawy, o których donosiły media, choć trzeba przyznać, że nikomu wcześniej nie udało się zgromadzić tak obszernego materiału źródłowego w jednym miejscu. W każdym razie rozgłos afgańskich meldunków dość szybko przycichł, ale WikiLeaks już szykował Waszyngtonowi kolejną niespodziankę, bo kilka miesięcy później serwis opublikował prawie 400 tys. tajnych dokumentów amerykańskiej armii dotyczących wojny w Iraku.
Armia USA znów znalazła się na cenzurowanym. Według przecieków amerykańscy wojskowi mieli m.in. przyzwalać irackim władzom na stosowanie okrutnych tortur. Dokumenty ujawniły ponadto nieznane dotąd przypadki zabijania cywilów przez amerykańskich żołnierzy. W wyniku publikacji tajnych materiałów, Assange znalazł się na celowniku Pentagonu. "To Assange ma krew na rękach" - grzmiała generalicja twierdząc, że upubliczniając podobne materiały WikiLeaks ryzykuje nie tylko życie amerykańskich żołnierzy, ale również bezpieczeństwo żołnierzy krajów sprzymierzonych oraz pracujących dla USA Irakijczyków i Afgańczyków. Większego wrażenia na Australijczyku to nie zrobiło - najgorsze dla amerykańskiej administracji miało dopiero nadejść.
- Dokumenty, które mamy zamiar ujawnić dotyczą wszystkich wielkich tematów we wszystkich krajach świata - mówił Julian Assange dzień przed serią publikacji ponad 250 tys. depesz z ambasad USA na całym świecie, które miały zatrząść amerykańską dyplomacją. Autorem przecieku był 22-letni szeregowy Bradley Manning, analityk wywiadu wojskowego, który poufne dane wynosił z bazy pod przykrywką płyty z muzyką. Manning już na początku 2010 roku przekazał tajne materiały WikiLeaks, jednak wydał go bliski kolega, uznając, że jest to jego patriotyczny obowiązek. Szeregowy został aresztowany i z zarzutami ujawnienia nieautoryzowanych informacji dotyczących obrony narodowej trafił za kratki, za którymi może spędzić kolejne 52 lata.
Putin "samiec alfa" i "Angela Teflon-Merkel"
Już dzień po publikacji sensacyjnych depesz WikiLeaks padło ofiarą ataku hakerskiego, nie powstrzymało to jednak lawiny, ponieważ jak grzyby po deszczu powstawały setki nowych stron, a tajne materiały przekazano wcześniej pięciu gazetom, które o umówionej godzinie ujawniły najciekawsze rewelacje. Co takiego znalazło się w przeciekach? Wśród dokumentów nie było ani jednego, który oznaczony byłby klauzulą "ściśle tajne", zawierały one jednak autentyczne opinie amerykańskich ambasadorów na różnorodne tematy i pokazywały dyplomację USA od kuchni. Znalazły się wśród nich informacje pierwszorzędnej wagi, jak również ciekawostki z pogranicza polityki i sfery obyczajowej, niejednokrotnie obfitujące w pikantne szczegóły okraszone bardzo osobistymi komentarzami dyplomatów.
I tak obok depesz ujawniających, że Iran dostał od Korei Północnej rakiety do przenoszenia głowic jądrowych, a chińskie władze zleciły atak na Google, znalazły się takie, w których kanclerz Niemiec jest określana mianem "Angeli Teflon-Merkel" (bo wszystko miało po niej spływać, jak po teflonowej powierzchni), a Władimir Putin nazywany jest "samcem alfa", często "karmiącym swoją próżność" (nawiasem mówiąc Dmitrija Miedwiediewa uznano za polityka "nijakiego i niezdecydowanego", a rządzący Rosją tandem przyrównywano do Batmana i Robina). Uwadze amerykańskich dyplomatów nie uszło również, że przywódca Libii Muammar Kaddafi nie rozstaje się choćby na chwilę z ukraińską "ponętną blondynką" będącą jego pielęgniarką, ani to, że żona prezydenta Azerbejdżanu poddała się nieudanej operacji plastycznej.
Depesz równie fascynujących, co mało poważnych było więcej. Prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada dyplomaci USA porównywali do Adolfa Hitlera, Silvio Berlusconiego nazywali "rzecznikiem Władimira Putina w Europie" (nie zapominając napomknąć o "dzikich imprezach" urządzanych przez premiera Włoch), a Nicolasa Sarkozy’ego tytułowali "cesarzem bez splendoru". Prezydent Afganistanu miał być "paranoikiem", przywódca Wenezueli Hugo Chavez "szaleńcem", a premier Wielkiej Brytanii David Cameron w ocenie amerykańskich ambasadorów był po prostu "płytki". Nie wspominając już o "nienawidzącym Izraela" premierze Turcji czy"niedouczonym" ministrze spraw zagranicznych Niemiec . W jednej z kolejnych serii publikowanych przez WikiLeaks przecieków pojawiły się również i polskie wątki. Według materiałów Polska naciskała na USA, by wzmocniły jej bezpieczeństwo wobec rosyjskiego zagrożenia i zabiegała o stałą obecność amerykańskich sił nad Wisłą. Szef polskiego MSZ Radosław Sikorski miał powiedzieć przedstawicielom USA, że
"polski rząd uważał kiedyś, iż Rosja mogłaby być zagrożeniem w ciągu 10-15 lat, ale po kryzysie w Gruzji może być to jedynie 10-15 miesięcy", ponadto dyplomaci pisali o "doktrynie Sikorskiego", zakładającej proporcjonalną odpowiedź wspólnoty euroatlantyckiej na jakąkolwiek dalszą próbę użycia siły przez Rosję. Według innej z depesz, gdy wiceminister obrony narodowej Stanisław Komorowski usłyszał, że mające stacjonować w Polsce Patrioty nie będą uzbrojone, gniewnie odpowiedział, że Polska oczekuje otrzymania bojowych pocisków Patriot, a nie "roślin doniczkowych". Ambasada USA w Warszawie oceniała, że Polska jest naturalnym sojusznikiem USA na wschodzie, w sumie wśród ujawnionych przez WikiLeaks materiałów znalazło się 970 dokumentów z naszego kraju.
"To 11 września światowej dyplomacji"
Opublikowane depesze rozpętały prawdziwą burzę, wywołując złość amerykańskich władz i gorące komentarze na całym globie. "Orgia dokumentów", "rosyjska ruletka", "łgarstwa, spiski, zniewagi", "amerykańska dyplomacja obnażona i upokorzona" - tak brzmiały czołówki mediów. - To 11 września światowej dyplomacji - wypalił minister spraw zagranicznych Włoch. - To nie przeciek, to tsunami, rzecz bez precedensu - dodawał szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Do zwiastowanego "końca świata" jednak nie doszło, ponieważ waga ujawnionych materiałów, choć w kilku przypadkach kompromitujących dyplomację USA, była zdaniem większości komentatorów mocno przeceniona i nie tak skandaliczna jak zapowiadano. - Tą "mżawką" mogą się podniecać jedynie osoby, które lubią podglądactwo - dosadnie skomentował cały zamęt amerykanista prof. Zbigniew Lewicki w wypowiedzi dla Wirtualnej Polski.
Niemniej serwis WikiLeaks i sam Julian Assange znaleźli się na celowniku amerykańskich władz, a niektórzy mówili wręcz o rozpętanej nagonce na portal. Strona stała się celem nieustannych ataków hakerów, a kolejne podmioty, często pod wpływem nieformalnych nacisków ze strony USA, zrywały współpracę z demaskatorską witryną. Pierwszy był amerykański serwis sprzedaży elektronicznej Amazon.com, który zrezygnował z hostowania serwisu WikiLeaks - oficjalnie z powodu "złamania regulaminu". Następnie z racji "naruszenia warunków użytkowania" obsługująca przelewy internetowe firma PayPal zablokowała konto fundacji, za pośrednictwem której przekazywano datki na WikiLeaks. Podobnie zresztą postąpiły później takie instytucje finansowe jak MasterCard, Visa czy Bank of America.
Julian Assange - wróg publiczny nr 1
Ucierpiał także sam Julian Assange. Jego prywatne konto bankowe zostało zablokowane przez filię poczty szwajcarskiej z powodu "fałszywych deklaracji dotyczących miejsca zamieszkania". Osobnego rozdziału wymaga opisanie sprawy przestępstw seksualnych, których Australijczyk miał rzekomo dopuścić się w Szwecji. W połowie sierpnia na policję w Sztokholmie zgłosiły się dwie kobiety - najpierw media pisały o gwałcie, później doprecyzowano, że rzecznik WikiLeaks oskarżony jest o "inne przestępstwa na tle seksualnym", a konkretnie o seks za zgodą, ale bez użycia zabezpieczenia, wbrew woli drugiej strony. Początkowo Assange został przez szwedzką prokuraturę oczyszczony z zarzutów, lecz adwokat z jednej kobiet odwołał się od tej decyzji. Sprawę wznowiono, a finalnie Szwecja w związku z wysuwanymi oskarżeniami wydała za Australijczykiem nakaz aresztowania. Ponadto na jej wniosek list gończy oznaczony najwyższą kategorią wystawił Interpol. 7 grudnia Assange sam zgłosił się na policję w Wielkiej Brytanii i został
aresztowany.
Wokół sprawy narosło tak dużo niejasności, że wiele osób zaczęło wątpić w prawdziwość postawionych zarzutów. Niektórzy widzą w całej historii szytą grubymi nićmi intrygę, która ma na celu odebranie wiarygodności rzecznikowi WikiLeaks i doprowadzenie do jego upadku. Czy to był jedynie przypadek, że Interpol wystawił list gończy zaledwie dzień po ujawnieniu wrażliwych danych globalnego mocarstwa? Sam Assange zdając sobie sprawę z miałkości zebranych przeciwko niemu dowodów, dobrowolnie zgłosił się na policję, aby móc oczyścić się z zarzutów. Ostatecznie Australijczyk został zwolniony z aresztu za kaucją i będzie odpowiadać z wolnej stopy. Tymczasem według medialnych doniesień ciężkie działa przeciwko rzecznikowi WikiLeaks planuje wytoczyć również prokuratura federalna USA. Amerykańscy śledczy szukają dowodów na spiskowanie Assange'a z analitykiem amerykańskiego wywiadu podejrzewanym o ujawnienie poufnych dokumentów. Nie wiadomo, jaki będzie finał całej sprawy, z pewnością głównego zainteresowanego czeka kilka
ciężkich miesięcy.
Ale i wokół samego Assange'a narosło sporo kontrowersji. Niemiecki aktywista Daniel Domscheit-Berg, określany jako osoba numer dwa w WikiLeaks, zarzucił Australijczykowi obsesję na punkcie rządu amerykańskiego i porzucił serwis, zapowiadając założenie alternatywnej strony pod nazwą OpenLeaks. Według Niemca Assange to "despota, który odszedł od idei przyjętej na początku istnienia projektu", a prowadzony przez niego portal stał się w rzeczywistości przedsięwzięciem "antyamerykańskim i nastawionym na duży rozgłos".
Trudno nie udomowić racji Domscheit-Bergowi, tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że rzeczywiście WikiLeaks wyspecjalizował się w ujawnianiu dokumentów amerykańskich, choć na początku deklarował demaskowanie opresyjnych reżimów, co na pewno jest grą wymagającą większego trudu i o wiele groźniejszą. Wątpliwe jest, aby świat stał się bezpieczniejszy dzięki publikacji plotkarskich informacji i wstydliwych sekretów, nawet jeśli dotyczą one polityków z pierwszych stron gazet. Prawda jest taka, że młody szeregowy prawdopodobnie większość swojego życia spędzi za kratkami - czy po to, żeby poleciało kilka ambasadorskich głów, a media miały przez parę tygodni darmową sensację? Odpowiedź nasuwa się chyba sama.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska