Dlaczego polska dyplomacja zrobiła, co mogła, by wzmocnić dominację Niemiec w Europie? Dlaczego odniosła bezprecedensowy sukces, kompletnie marginalizując całą nową Unię i inne "małe kraje"? Dlaczego oddała pełnię władzy nowej koalicji "wielkich": Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch?
W poprzednim rozdaniu największe kraje dostały najmniej. Szefem Komisji był ex premier Luxemburga. Jego zastępcami byli politycy z Holandii, Słowacji, Finlandii, Łotwy I Estonii. Prezydentem Rady Europejskiej był Polak. Na czele parlamentu, banku centralnego i służby zagranicznej stali Włosi. A Niemcy, Anglicy, Francuzi, Hiszpanie nie dostali żadnej kluczowej posady.
Teraz to się diametralnie zmieniło. Komisję wzięli Niemcy, Parlament - Włosi, Służbę Zagraniczną - Hiszpanie, EBC - Francuzi. Czyli przedstawiciele czterech największych państw Unii. Jedynym mniejszym krajem reprezentowanym na najwyższym szczeblu władz Unii jest Belgia, której premier zastąpi Donalda Tuska.
Modelowo zmiana jest zasadnicza. Europę równych (co podkreślało oddanie najwyższych urzędów osobom z mniejszych państw - Polska fizycznie jest duża, a ekonomicznie mała) zastąpiła Europa dużych. Stara Europa wzięła całą władzę. Na najwyższym szczeblu są wyłącznie ludzie z krajów strefy euro, które należały do Unii przed 1989 rokiem.
Gambit Merkel
W znacznym stopniu jest to polska zasługa. To nie znaczy, że duzi, a zwłaszcza Niemcy, sobie tego nie życzyli. Ale Angela Merkel uważa, że Niemcy muszą w Europie demonstrować gotowość do samoograniczeń. Dlatego m.in. w Osace pod presją włosko-francuską tanio oddała skórę Manfreda Webera z bratniej CSU i zgodziła się, by tekę szefa Komisji dostał liberalny socjalista z Holandii - Frans Timmermans.
Ale demonstrowanie gotowości do samoograniczeń to jedno, a szczery entuzjazm dla samoograniczeń, to drugie. Weber jako przewodniczący Komisji dowartościowałby bawarską CSU - strategicznego koalicjanta Merkel. Poparcie przez Merkel Timmermansa jako szefa Komisji - umacniało tworzącą niemiecki rząd koalicję chadeków z socjaldemokratami.
Jedno i drugie było dla Merkel cenne. Ale najlepszym rozwiązaniem dla niej była taka rozgrywka, w której najpierw poparła Webera zbierając punkty w Bawarii, potem pod presją Francuzów, Włochów i Hiszpanów "zgodziła się poprzeć" socjaldemokratę z Holandii, co zaskarbiło jej wdzięczność SPD, a w końcu "musiała się zgodzić" na kandydaturę swojej dobrej koleżanki z CDU i z niemieckiego rządu, Ursuli von der Leyen.
Taki obrót spraw zapewnił Angeli Merkel rząd PiS montując głośną, choć słabą koalicję V4 przeciw Timmermansowi. Tę koalicję Zachód mógłby spokojnie przegłosować, nawet gdyby poparli ją Włosi. By wypromować swoją koleżankę, Merkel musiała więc poprzeć ją niemal otwarcie, oświadczając, że nowy przewodniczący Komisji nie może być wybrany traktatową większością 21 państw i musi mieć konsensualne poparcie.
W ten sposób wzięła decyzję na siebie, co rozzłościło jej socjaldemokratycznych koalicjantów w Niemczech, ale osiągnęła swój cel. Trochę jednak zawoalowała oczywistą prawdę, że wciąż to ona rozdaje karty w Europie, bo umie tak grać, by inni - na przykład Polacy - wyciągali za nią najgorętsze kasztany z ogniska.
Polska na peryferiach Europy?
W nowym rozdaniu - jeżeli Parlament Europejski je ostatecznie potwierdzi - nasza (czyli kiedyś "centralna", a dziś raczej już "wschodnia") Europa staje się marginesem. Nie tylko dlatego, że rządzi zachód, strefa euro i starzy członkowie.
Także dlatego, że na najwyższych szczeblach mocno okopała się Europa Śródziemnomorska: Hiszpania (służba zagraniczna), Francja (EBC) i Włochy (parlament). To sprawi, że nieporównanie trudniej będzie zyskać zrozumienie dla naszych problemów z Rosją i napięć na Ukrainie, a więcej uwagi, energii, pieniędzy pochłoną śródziemnomorskie i afrykańskie kryzysy, których jest przecież bezlik.
Trójkąt Weimarski (Francja-Niemcy-Polska) dawno się już rozpadł, a jego rolę przejął teraz triumwirat hiszpańsko-francusko-niemiecki, w którym Europa mieści się raczej w granicach zachodniego Cesarstwa Rzymskiego (które się kończyło na Łabie), niż w geograficznej przestrzeni od Gibraltaru po Ural.
Nikt oczywiście nam i innym wschodnim Europejczykom nie powie, że prawdziwa Unia kończy się na Łabie lub Odrze. Ale nowy podział unijnych stanowisk pokazuje, że na wschód od Odry i Alp stara Europa widzi półperyferia Unii, które miały dołączyć do Zachodu, ale nie dały rady, więc nie można powierzać im kluczowych unijnych spraw. Co najwyżej silniejsi i bardziej ogarnięci mogą je wykorzystać do jakichś rozgrywek.
Europejski trzon zaczął nas postrzegać jak kiedyś Brytyjczyków - czyli jako obszar "innego członkostwa". Ale w mniejszym stopniu dlatego, że jest to "młode" członkostwo, a w większym dlatego, że jest ono wyraźnie coraz mniej kompletne mentalnie i politycznie.
Przegrana nie tylko prestiżowa
Nie jest to tylko prestiżowa porażka. Fakt, że aż taką przewagę zyskała „stara” Unia posługująca się euro i zwrócona raczej na południe, niż wschód, oznacza, że sprawy strefy euro zajmą jeszcze ważniejsze miejsce w unijnej polityce i że stanie się to jeszcze większym kosztem pozostałych państw. Znów nigdzie nie zostanie to zadekretowane. Po prostu będzie się to działo.
Objawem tej zmiany było już bezprecedensowe odebranie Polsce pieniędzy na program "Czyste powietrze". Nigdy wcześniej nic podobnego się jeszcze nie zdarzyło. A to znaczy, że aparat Unii dostał już polityczny sygnał, iż czas przestać się z Polską cackać.
Sprawa "Czystego powietrza" jest zapowiedzią tego, co może się wydarzyć, gdy za kilka tygodni TSUE - idąc za swoim Rzecznikiem Generalnym - w ostatecznym wyroku zdelegalizuje obecną KRS z wszystkimi tego skutkami. Komisja Junckera i Rada Europejska Tuska miesiącami, a może latami, woziłyby się z egzekwowaniem wykonania takiego wyroku przez Polskę.
Teraz będzie trudniej. Nowa przewodnicząca nie ma tak „transakcyjnego” podejścia do polityki, jak Juncker i bliższa jest "polityce zasad", którą wyznaje rozżalony pisowską operacją i pozostający wiceprzewodniczącym KE Timmermans. W Parlamencie Europejskim też wyraźnie dominuje antypopulistyczna "koalicja zasad", która już odrzuciła pisowską kandydaturę na wiceprzewodniczącego. Czyli polski rząd będzie miał w Unii jeszcze bardziej pod górkę.
To było do przewidzenia. Nawet Jarosław Kaczyński nie mógł tu mieć złudzeń. Dlaczego wiec do tego doprowadził? Wyjaśnienia są trzy.
Trzy możliwe przyczyny
Pierwsze, najmniej prawdopodobne, jest takie, że PiS chciał inaczej, a wyszło, jak zwykle. Przeciw takiej tezie przemawia zwłaszcza to, że Polska - wbrew ogłoszonej w maju deklaracji „że nasz region ma być właściwie reprezentowany” - nie wysuwała żadnego kandydata na żaden ważny wspólnotowy urząd. I za nikim specjalnie nie lobbowała. Była przeciw Timmermansowi, milczała w sprawie Webera i niezwłocznie poparła Ursulę von der Leyen. Czyli wykonała scenariusz Angeli Merkel.
Drugie objaśnienie jest takie, że PiS rzucił wszystko na szalę jesiennych wyborów, a wśród tego wszystkiego była także pozycja Polski i całej "nowej Unii" w europejskiej wspólnocie. Zatem nie liczyło się nic poza jakimkolwiek sukcesem, którym można się w kraju pochwalić, a jedynym możliwym sukcesem było głośne wsparcie Angeli Merkel w jej cichym oporze wobec Timmermansa. Być może PiS zawarł z nią jakiś układ, może ktoś zgrabnie podsunął taki cel odpowiadający niemieckiemu rządowi, a może tak wyszło przypadkiem.
Trzecie objaśnienie wyrasta z podejrzenia, że w drugiej kadencji PiS będzie próbował się pozbyć unijnego garba, który ogranicza swobodę władzy w Polsce. A im ostrzejszy będzie konflikt z Komisją Europejską, im bardziej radykalne środki wobec rządu w Warszawie Komisja podejmie, im więcej środków unijnych dla Polski zablokuje itd., tym łatwiej będzie przekonać Polaków, że Polska powinna się z Unii wynosić podobnie, jak Brytyjczycy.
Atak na Timmermansa zachęca oczywiście zachodnią część Unii do radykalnych postaw wobec unijnego wschodu. Więc jeśli TSUE wyda w sprawie KRS wyrok niekorzystny dla PiS, jest bardziej niż tydzień temu możliwe, że sprawy potoczą się dużo szybciej i bardziej zdecydowanie, niż w przypadku Puszczy Białowieskiej. A Kaczyńskiemu i Morawieckiemu może właśnie o to chodzić, jeśli istotnie chcieliby Polexitu lub czegoś podobnego (na przykład trwałego zawieszenia członkostwa, w tym zatrzymania pieniędzy) dopóki większość Polaków się nie zniechęci do Unii.