"Żadna relacja nie opisze". Reporter WP towarzyszył uchodźcom
Hordy młodych mężczyzn, którzy w pogoni za stworzeniem kalifatu osiedlili się na dworcu Keleti w Budapeszcie, niebawem będą strzelać do kobiet w mini-spódniczkach, a mężczyznom obcinać głowy - to obraz, który wyłaniał się z dyskusji i komentarzy na portalach społecznościowych na temat uchodźców, przybywających na Węgry. Z drugiej strony dochodziły informacje, że w Berlinie witano ich brawami, a społeczeństwo jest "w euforii". Jak jest naprawdę? Postanowiłem sprawdzić na własnej skórze.
Dołączyłem do tysięcy uchodźców w jednym celu - pokonać tzw. europejski szlak, czyli trasę spod granicy serbskiej do Monachium. Celem było znalezienie odpowiedzi na pytanie - kto i dlaczego ryzykuje życie, by dostać się do Niemiec oraz jak duże zagrożenie stanowi to dla samych Europejczyków.
Zapuściłem brodę, odkopałem starą legitymację studencką uniwersytetu w Damaszku i, w postanowieniu odświeżenia języka arabskiego, ruszyłem w drogę.
"Brama do Europy"
Jak każdy uchodźca unikałem oficjalnych obozów na Węgrzech. Powód? Obowiązuje tam prawo pierwszej rejestracji. Jeśli w przyszłości zostałbym skontrolowany gdziekolwiek w Europie, mógłbym zostać wydalony na Węgry. A moim celem jest Austria lub Niemcy, nie zaś chęć powrotu.
Kiedy podróżuje się w niewielkich grupach czy parach, można bez większego ryzyka korzystać z transportu publicznego lub jeździć pożyczonym samochodem. Tak więc zrobiłem i pierwsze 200 km przebiegło bez problemu.
Na trasie pojawił się dworzec Keleti w Budapeszcie - "Brama do Europy". Miejsce, gdzie spotykają się wszyscy uchodźcy, którzy czekają na pierwszy lepszy pociąg do Wiednia lub Monachium. W głowie mają jedną myśl - przejechać 500 km i zacząć nowe, wymarzone życie.
Śledząc drobiazgowo sytuację od kilku miesięcy widziałem, że dziennie kilkaset osób z Syrii, Iraku czy Afganistanu bezpiecznie wsiada do pociągu, realizując swoje plany. Ruch do pewnego momentu przebiegał tu płynnie, a Budapeszt był tylko jednym z miast tranzytowych.
Sytuacja zmieniła się, kiedy węgierski rząd ograniczył, a następnie zabronił korzystania uchodźcom z pociągów i autobusów. Keleti stał się obozem dla uchodźców, a sytuacja stała się patowa. Codziennie dojeżdżały nowe osoby, a już obecne nie mogły opuścić terenu, stale pilnowane przez policję. Kupione bilety, wraz z wydanymi pieniądzmi przepadały. Przychodziła frustracja.
"Żadna relacja tego nie opisze"
Próbując wejść na teren dworca, zostaję zablokowany przez pięć osób w koszulkach "Magyarország". Przedstawiciele węgierskiego Ruchu Narodowego angielskiego nie znali, więc nie miałem pojęcia, jaki był powód. Gdy padło słowo "turysta", zaczęli się uśmiechać i ustąpili.
Zobaczyłem obraz, znany z przekazów medialnych - setki ludzi, jeden obok drugiego. Leżą bez możliwości wyjścia z budynku. Żadna relacja nie opisze panującego tam smrodu. 32-stopniowy upał i brak dostępu do pryszniców robią swoje.
Muszę szybko odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W jednej części dworca - muzułmańskie kobiety i dzieci. Ze względów higienicznych ta grupa ma bezpośredni dostęp do szaletów. W drugim skrzydle - również przy toaletach - rodziny chrześcijańskie, uchodźcy z Afganistanu i Bangladeszu. W obu strefach jest mniej więcej tysiąc osób.
"Przyjechałem z Iraku, z Irbilu"
W centralnym, najbardziej eksponowanym punkcie dworca, przebywają młodzi mężczyźni - przede wszystkim studenci i uczniowie. To z nimi spędzę kolejne dni.
- Przyjechałem z Iraku, z Irbilu. Tam studiowałem i pracowałem w elektrowni, ale pochodzę z syryjskiego Aleppo - mówi 23-letni Samir. - Miałem pracę, mogłem zrobić karierę. Jednak armia wzywała, a nie chciałem iść na front. Nie po to rodzina zbierała pieniądze na naukę, bym zginął od kuli. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, dokończę studia w Berlinie - dodaje.
Podobnych historii można tu usłyszeć kilkadziesiąt. Młodzi mężczyźni woleli jechać do Europy, Australii czy USA, niż zostać w wojennym kotle.
Mimo warunków, panuje sielski spokój. Dzieci bawią się przyniesionymi przez Węgrów zabawkami, dorośli grają w karty, słuchają radia, rozmawiają. Normalne życie w oczekiwaniu na jakąkolwiek decyzję rządu. Tak było przez ostatnie tygodnie.
Wyskakuję z pociągu
"Uwaga! Podstawili pociąg do granicy z Austrią" - słychać w głośniku "szczekaczki".
Natychmiastowa pobudka kilkuset osób. Szybkie pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i jesteśmy w przedziale. Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Część rodzin z dziećmi zostaje, nie mieli czasu, by zdążyć z pakowaniem się do odjazdu.
Wyskakuję z pociągu, by zostać z oczekującymi.
Kolejnego dnia dostajemy informację, że pociąg zamiast do granicy, wyrzucił wszystkich na tory, niedaleko oficjalnego obozu dla uchodźców. Miejsca, gdzie siedzi się miesiącami bez decyzji o azylu lub wydaleniu. To ostatnie miejsce, gdzie chcieli trafić Arabowie z Keleti.
"To przypomina przesiedlenia"
- Jak mamy się czuć, skoro nas oszukali w taki sposób? Austriacy czekali na granicy, mieliśmy skończyć z koczowaniem, a to przypomina nazistowskie przesiedlenia - komentuje telefoniczne Ahmad, Syryjczyk. - Rozczarowanie, żal i przygnębienie - to czujemy stojąc na słońcu w oczekiwaniu na informację - opowiada.
Jak dalej słyszę w słuchawce, w okolicy nie było żadnego z przedstawicieli organizacji rządowych i samorządowych, poza policją. Jednak w tej sytuacji byli zbędni, żaden z funkcjonariuszy nie znał angielskiego, arabskiego czy niemieckiego.
Doszło do starć. Węgierska policja zwiększyła liczbę oddziałów, uchodźcy zostali odstawieni do obozu.
Nadchodzi noc, robi się niebezpiecznie
Zbliża się noc. W okolicy Keleti słychać syreny, przejeżdżające armatki wodne, kursujące radiowozy. Policjanci są w szturmowych ciuchach. Idę do tylnego wyjścia, by sprawdzić co się dzieje. Muszę do tego wykorzystać legitymację prasową i polski dowód, ponieważ uchodźcy nie mogą opuszczać terenu.
- Nacjonaliści węgierscy zaplanowali nocną manifestację pod dworcem. Policja pilnuje ulic, by nie doszło do tragedii. Skończył się mecz reprezentacji i cały stadion planuje przyjść tutaj - mówi austriacki pracownik Pomocy Maltańskiej. - Trzeba szybko coś zaradzić, a węgierski rząd zabronił przyjazdu naszych autokarów, by bezpiecznie odebrać ludzi i przewieźć ich do Wiednia - dodaje. Robię rekonesans. Na każdym rogu kibice, nacjonaliści i inne grupy sprzeciwiające się imigracji do Europy. Robi się niebezpiecznie.
"Oni nas wszystkich pozabijają"
Wracam na dworzec. - Oni nas wszystkich pozabijają. Przecież my tu jesteśmy uwięzieni w studni, po bokach policyjne blokady, od góry ludzie, którzy w nas rzucają, plują - słychać w przejściach. - Jak policja nie nas nie ochroni, to po nas - krzyczą kobiety.
Pomoc medyczna i wolontariusze podają sprzeczne informacje. Mimo to na dworcu jest spokojnie. Każdy czeka na rozwój sytuacji.
W końcu przyjeżdżają ikarusy, węgierskie autobusy komunikacji miejskiej. Pada decyzja o ewakuacji dworca i przewiezieniu wszystkich do bezpiecznego miejsca na granicę. Robimy to niechętnie, wiedząc, że ostatni podstawiony transport zawiózł ludzi wprost do obozu imigracyjnego w Becske. Z grupą kilku uchodźców przedostajemy się przez - już mniej szczelne - barykady i na własną rękę chcemy wyjechać z miasta.
Dzięki pomocy wolontariuszy, udaje się zorganizować samochód. To nie jest bardzo skomplikowane. Na portalach społecznościowych, może to zrobić każdy uchodźca. Na specjalnych grupach są oferty transportu z Budapesztu do Monachium za 500 euro. Nie jest to legalne, ale dużo szybsze i wygodniejsze, niż pociąg czy autobus.
Jest trzecia nad ranem, wraz z zaprzyjaźnioną wolontariuszką jedziemy do wioski oddalonej 30 km od Budapesztu. Planujemy usnąć, ale ciśnienie podnosi patrol, jadący w naszym kierunku. Ostatnią chwila przed wpadką - udajemy zakochanych. Przejechali obok, usypiamy.
Co przyniesie nowy dzień?
Pobudka. Cel na nowy dzień - jak najszybciej znaleźć się na granicy z Austrią. Wcześniej trzeba pojechać do obozu w Becske. Musimy sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja i co się stało z transportem blisko 70 autobusów pełnych uchodźców.
Wykorzystujemy jeszcze chwilę, by się odświeżyć po kilku dniach pobytu w miejscu, gdzie higiena była ostatnim luksusem. Broda i zapach przyniesiony z dworca nie zbliża ludzi. Nawet po kąpieli, spojrzenia Węgrów nie budzą sympatii.
Czas na ucieczkę, jak to robi dziennie kilkuset Arabów. Mijamy uchodźców eskortowanych przez policję, którzy w obawie przed transportem węgierskim, zdecydowali się pieszo iść 230 km do Austrii. Towarzyszymy im przez chwilę. Wolontariusze pomagają na trasie dostarczać świeże ubrania, wodę i jedzenie. Słyszę, że tym razem wszystkie autokary dojechały do granicy. Przez jakiś czas Austriacy nie byli przygotowani na taką liczbę osób, ale w kilka godzin uporano się z problemem. Podzielono uchodźców na podgrupy i wysłano w głąb kraju i do Niemiec.
Po drodze jeszcze Becske, oficjalny obóz. Na parkingu austriacka pomoc. Dzieci wybierają zabawki, kobiety ciuchy, mężczyźni dbają o jedzenie. Obładowani wracają, by rozdzielić produkty wśród rodziny.
Bariera językowa
- Na bramie wejściowej nikt nie mówi po angielsku czy arabsku, więc po przerzuceniu nas z autokarów, trafiamy do tłumaczy. Pytają o historię życia, dokumenty, trasę. Wszystko, co jest związane z weryfikacją tożsamości. Prawdopodobnie pracują tutaj również służby wywiadowcze, bo mają bardzo dużą wiedzę o Syrii. W ten sposób chcą wykluczyć ludzi, którzy mieli powiązania z reżimem Baszara lub Państwem Islamskim. Ci, którzy mają dokumenty potwierdzające przynależność do Wolnej Armii, od razu dostają opaskę. Są robione zdjęcia, wydawane identyfikatory. Możemy poruszać się po okolicy - słyszymy od mieszkańców obozu.
Arabowie nie potrafią wytłumaczyć, według jakiego klucza przeprowadzana jest selekcja uchodźców oraz imigrantów czy ewentualnych szpiegów. Węgierscy pracownicy nie rozumieją po angielsku, by móc odpowiedzieć.
Słyszymy również, że ISIS oraz Baszar Al-Asad wysyła do Europy swoich szpiegów wraz z uchodźcami. By ich zdemaskować powstają specjalne grupy na facebooku. - Nikt nie chce, by problem, przed którym uciekają, szedł za nimi i w przyszłości prześladował nasze rodziny. Jak tylko widzimy podobieństwo, informujemy pracowników - dodają mieszkańcy obozu.
Ale czas na nas. Górskimi drogami, jak wiedzie szlak uchodźców, docieramy do Austrii. Na twarzach pojawia się uśmiech, ponieważ udało się pokonać całą trasę bez kontroli i wpadki. Ostatni nocleg w naszej podróży planujemy nad jeziorem Chiemsee.
Z samego rana ruszamy do Monachium, by - tak jak setki Arabów - zgłosić się do obozu przejściowego. Na dworcu dziesiątki Niemców brawami witają przybyłych. Wolontariusze czekają z ciepłą kawą, herbatą i jedzeniem. Kawałek dalej do odbioru są czyste ciuchy i prysznic.
Tam ani ja, ani wolontariuszka, z którą pokonałem część trasy, nie możemy wejść. Przypatrujemy się procedurze z zewnątrz, pytamy zainteresowanych.
"Nie chcemy uciekać przez całe życie"
- Po rejestracji i weryfikacji osób, każda osoba trafia do podgrupy. Potem poszczególne grupy trafiają do niewielkich obozów i domów tymczasowych w całych Niemczech - mówi Samson, jeden z policjantów pilnujących dworca.
- Tutaj jest niesamowicie. Przede wszystkim bezpiecznie i widać chęć pomocy oraz kontroli. Mam nadzieję, że europejskie służby wywiadowcze szybko zatrzymają sępów, którzy chcą nielegalnie otrzymać azyl oraz ludzi wysłanych przez Państwo Islamskie. My przed ich pojawieniem się w Syrii żyliśmy normalnie. Była praca, szkoła, place zabaw. Nie chcemy przed nimi uciekać przez całe życie - opowiada Samir. Syryjczyk, który już wcześniej wyjechał z Keleti. Został odesłany na północ Niemiec. W trakcie wypełniania ankiety zdeklarował chęć pracy jako elektryk.
Nasi rozmówcy pozostawili swoje kontakty, obiecaliśmy wrócić do nich po dwóch miesiącach, gdy skończy się okres ochronny.