"Z perspektywy turysty Polska wygląda dziwnie"
Dziwnie wygląda Polska z perspektywy turysty. Jest dosłownie i w przenośni mała i wielka jednocześnie. Polskie wady, które nosi się w pamięci jak kopię zapasową twardego dysku, nagle ożywają bogactwem chamstwa i drobnomieszczaństwa, zaś polskie zalety, które również nosi się ze sobą na podobnej zasadzie, wskrzeszają się paletą uniesień, których nie doznaje na co dzień żaden Polak, na stałe mieszkający w tym przedziwnym kraju - pisze z Dublina Piotr Czerwiński, felietonista Wirtualnej Polski.
10.01.2011 | aktual.: 17.01.2011 22:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dziś będzie smętnie, pszenno-buraczanie i w połowie nostalgicznie, ponieważ oddany Wam szczerze autor tych słów właśnie wrócił z wojaży świątecznych do Trzeciej Rzeczypospolitej, gdzie spędził okrągłe dziewięć dni, bijąc przy tym od dawna nie pobity rekord pobytu w tym jakże widowiskowym kraju.
Jako człowiek, który wyjechał z Bulandy stosunkowo niedawno, czyli pięć lat temu, miałem pewne prawo o niej zapomnieć, ponieważ należę do tej grupy, która nie ma za wiele okazji do utrzymywania kontaktów z hajmatem. Kiedy się jedzie w świat za chlebem, człowiek nie ma czasu ani ochoty na rozpamiętywanie tego, co za sobą zostawił, zwłaszcza, że większość z nas katapultowała się w cokolwiek opłakanych warunkach, zostawiając za sobą rzeczy, do których nie chce się z reguły wracać pamięcią. Poza tym nie mam polskiej telewizji ani nie czytam polskich gazet, a do czasu współpracy z wp.pl nie zajrzałem na żadną polską stronę internetową, toteż przez cały ten czas nie wiedziałem co się w Polsce dzieje, aczkolwiek mam wrażenie, że tego nie wie nikt, włączając samych mieszkańców tego kraju.
Ale do rzeczy. Dzięki tej wyrwie w romansach z Ojczyzną, ta ostatnia zaczyna wyglądać cokolwiek dziwacznie i nieswojo, kiedy się ją odwiedza w roli turysty. Jedno, co od razu rzuca się w oczy, to wszechobecni Polacy, którzy stoją na każdym rogu, zupełnie jak w Dublinie. Prawie każdy samochód ma polską rejestrację, a niektóre samochody są polskimi radiowozami i wiozą polskich policjantów, zaś wszyscy oni jadą po prawej stronie ulicy. Również taksówkarz jest polski i po polsku bluzga na rząd, niezależnie od tego, kto akurat rządzi. Jego brat robi w hrabstwie Sussex, o czym taksówkarz obowiązkowo nadmienia, na wieść o tym kogo wiezie.
Na polskich ulicach nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego i każdy, kto próbuje ich przestrzegać, jest natychmiast linczowany przez specjalne patrole, jeżdżące w samochodach z ciemnymi szybami. To prawdopodobnie zabieg taktyczny, by zmylić złodziei, którzy nie zauważą co znajduje się na siedzeniu. Polskie samochody mają więcej blokad i alarmów niż irlandzkie sejfy bankowe, zaś polscy złodzieje mają coraz więcej sposobów na to, by je obejść. Kolejny ważny fenomen polega na tym, że w Polsce kradnie się samochody nie tylko po to, by je podpalić w parku miejskim o trzeciej w nocy, lecz również w tym celu, by eksportować je na Ukrainę.
W polskich umywalkach jest tylko jeden kran i nieprzerwanie leci z niego ciepła woda, której nie trzeba grzać w bojlerze, zaś ogrzewanie w polskich kaloryferach jest wliczone w czynsz, za co szczerze kocham ten kraj, ponieważ mogę się tu wykąpać zawsze kiedy mi się zachce, bez planowania tej operacji na półtorej godziny przed czasem, a potem usiąść w pokoju, w którym zawsze jest ciepło. Ciepłota jest teraz dla mnie stanem cokolwiek obcym i nawet samo słowo brzmi bardzo futurystycznie.
Polskie ceny są zabawne, bo kiedy przeliczam je na euro, a uwierzcie mi że człowiek po pięciu latach przestawia się kompletnie i przelicza wszystkie ceny na euro, wychodzi mi że wiele rzeczy kosztuje równo cztery razy taniej, a zatem liczby na metkach są te same, tylko w innej walucie. Prawidłowość ta nie dotyczy wielkich centrów handlowych, gdzie wszystko kosztuje tyle samo co w Dublinie albo nawet więcej i gdzie tłumy ludzi przychodzą popełniać monetarne samobójstwo, wydając miesięczne zarobki na parę butów, które ich karta kredytowa będzie pamiętała jeszcze przez pół roku. Przerażają mnie też coraz powszechniejsze anglicyzmy, których takie centra handlowe zdają się być wylęgarnią. W jednym z nich zwalidowano mi bilet, który uprawniał do sklepingu ze zniżką i bynajmniej nie żartuję. Poszedłem ze wstydem do food courtu, gdzie odbywał się totalny mejking absolutnego ćwokingu.
Zabawne są również polskie pieniądze. Pięć złotych przypomina mi trochę dwueurówkę, toteż obracałem każdą piątkę wnikliwie, czy aby nie ma na nich Europy, ze Skandynawią w kształcie penisa. Banknoty są mniejsze i bardziej naćkane szczegółami. Podobają mi się, bo są cokolwiek egzotyczne. W polskiej telewizji występuje wyłącznie polityka z sadystyczną domieszką propagandy sukcesu, co mi przypomina dzieciństwo spędzone w latach panowania Edwarda Gierka. Politykę uprawiają ci sami ludzie co przed pięcioma laty, mówiący dokładnie te same rzeczy. W przerwach między jedną polityką, a drugą, pojawia się program, obowiązkowo na zagranicznej licencji, prowadzony przez tego samego człowieka co zawsze, który jednakowoż zmienił fryzurę.
Chciałbym dłużej porozwodzić się nad polską telewizją, ale oglądałem ją tylko przez 20 minut, z czego większość zajął mi kabaret "Ani mru mru", który był jedyną apolityczną i nielicencyjną produkcją tego wieczoru, a także nie był czytany przez lektora. Potem wyszedłem do sklepu. Sprzedawczyni była uprzejma, ale tak sfrustrowana, że nie potrafiła tego ukryć. Bluzgała na rząd, niezależnie od tego, kto akurat rządził. To samo miał ekspedient na benzynowej stacji: - Żyjemy w chorym kraju - powiedział. Próbowałem być optymistą: - Ale żyjemy.
Benzyna na tej stacji kosztowała tyle samo, co w Irlandii, przez co wydało mi się, że jest w cenie barszczu.
Pozwólcie, że przejdę teraz do zapowiadanej części nostalgicznej tego felietonu. Przyznaję, że przez chwilę miałem uraz do Polski. Za kluby kolesia, chamskie płace, bezdennie zakłamaną politykę, wszystko co chcecie. Pewnego dnia mi przeszło i polubiłem Polskę na nowo. Pojechałem kiedyś na sierpniowy weekend do Warszawy, błąkać się po Starym Mieście, przypomnieć sobie licealne rozróby z milicją, studenckie randki i dziennikarskie wyprawy na Barbakan, gdzie siedział regularnie kwiat tego, o czym można było pisać reportaże. Uznałem wtedy, że Polska jest fajna, głównie dlatego, że było cztery razy taniej, niż w domu.
No właśnie, w domu. Mniej lub bardziej zagorzali vel doświadczeni emigranci zgodzą się ze mną, że pojęcie domu jest na emigracji cokolwiek niejasne. Mnie osobiście wiele osób zadaje w Irlandii pytania typu "kiedy jedziesz do domu?”, "co słychać w domu?”, i tak dalej. A ja nie wiem co im powiedzieć. Do domu wracam z pracy codziennie w okolicach 18.00. Dom, który oni mają na myśli, przestał istnieć. Wisi w nim ciągle kalendarz, z niezerwaną kartką w dniu, kiedy wyjechałem z Polski. Moja matka powtarza co roku jedno zdanie: minęło już tyle, a tyle lat, od kiedy odszedłeś w swoją stronę. Nie wiem, co jej powiedzieć, bo przecież nie odszedłem. Przecież mamy teraz jedną Europę i jedną ziemię. Notorycznie wydaje mi się, że albo jeden, albo drugi świat nie istnieje. Są tak absurdalnie różne od siebie, że czasem wstaję w nocy i myślę, że ciągle jestem w Warszawie, i że wszystko ciągle jest po staremu. Rano pojadę do jakiejś redakcji, której już nie ma, znowu zerwę kartkę z kalendarza i poprawię kołnierz marynarki, bo
wiecznie zawijał mi się do góry, zanim stało się to modową normą.
Kiedy wracam do Dublina, po pierwszym noclegu otwieram oczy i mam wrażenie, że tamto mi się tylko zdawało i że przecież całe życie spędziłem w naszej wiosce, bo kioskarz przecież ten sam co zawsze i tak samo jak zawsze śmieje się głupawo, że znowu wygrałem tylko 12 euro w Euro Millions, a wygrywam regularnie, i zawsze nie wyżej niż 20.
W tym roku przyjechałem do Polski na Wigilię i nie wygrałem w totolotka ani złotówki. Byłem za to w kinie na "Zwerbowanej Miłości", która od połowy jest naprawdę ciekawa (to dla tych, którzy zmęczą się początkiem), a także na imprezie sylwestrowej w restauracji na starówce w Lublinie, do którego uciekam zawsze, kiedy zdarza mi się zawitać w te strony. Nie wiem jak Lublin to robi, ale ma tak ciepłą atmosferę, że przyjechałbym tu nawet z Kuala Lumpur, żeby posiedzieć chwilę i odsapnąć od życia.
Warszawa nie jest już Warszawą. Łąki i place, na których byłem dzieckiem, są teraz bankami i biurowcami. Od kiedy zburzono "Supersam", pierwszy peerelowski hipermarket, który był świątynią zakupów mojego dzieciństwa, przestałem traktować Warszawę poważnie. Gdy zniknęła kawiarnia "Alhambra", która bez żadnych zmian formalnych towarzyszyła najważniejszym wydarzeniom mojego życia od czasów licealnych, straciłem wiarę w warszawski folklor i charakter. Ale najgorsze stało się, gdy skasowano mój osiedlowy sklep spożywczy, gdzie kiedyś spędziłem cały dzień w kolejce po arbuzy jako 12-latek, któremu 19 lat później dane było umieścić tę scenę w powieści "Pokalanie", jako jeden z niewielu wątków ściśle autobiograficznych.
Wygląda więc na to, że nie ma już mojej Warszawy. Czy jest jeszcze moja Polska?
Dobranoc Państwu.
Piotr Czerwiński specjalnie dla Wirtualnej Polski