Prezydent Joe Biden© East News | Francis Chung/E&E News/POLITICO

Wybory w USA. Biden ma powody do zmartwień, a Putin wstrzymał oddech

Jakub Majmurek
6 listopada 2022

Czy Stany Zjednoczone utrzymają swoją pomoc dla Ukrainy walczącej z Rosją? Odpowiedź na to jedno z kluczowych pytań poznamy już za dwa dni. Przegrana Demokratów może oznaczać poważne kłopoty dla polityki zagranicznej Joe Bidena.

We wtorek Amerykanie wybiorą nowy skład Izby Reprezentantów i 1/3 Senatu – choć senatorzy wybierani są na 6 lat, to kadencje są ustawione tak, by co dwa lata weryfikacji wyborców musiał poddać się jeden senator na trzech.

Wybory zadecydują o tym, jak będzie wyglądać dalsza prezydentura Joe Bidena.

Z Kongresem zdominowanym przez Republikanów prezydent będzie mógł zapomnieć o ambitnych wewnętrznych reformach, na jakie liczy elektorat demokratów. Może być mu również trudniej prowadzić politykę zagraniczną. W tym na szczególnie ważnym dla naszego regionu ukraińskim odcinku.

Dlatego kampanię za oceanem z niepokojem obserwuje również Kijów. Bo choć zwycięstwo Republikanów raczej nie będzie jeszcze oznaczać zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni w polityce wobec Ukrainy, to może ograniczyć skalę i zakres amerykańskiej pomocy.

To Kongres kontroluje wydatki

W jaki sposób Kongres kontrolowany przez politycznych przeciwników prezydenta może wpływać na jego politykę zagraniczną? Prezydent jest w świetle amerykańskiej konstytucji nie tylko głową państwa, ale też szefem rządu, który tworzy jego administracja.

W tej drugiej roli nie podlega podobnej odpowiedzialności przed Kongresem jak brytyjski premier przed Izbą Gmin, a polski przed Sejmem. Kongres nie może odwołać prezydenta z tego powodu, że nie zgadza się z jego polityką – może go usunąć z urzędu, jeśli popełnił przestępstwo – co daje prezydentowi przestrzeń do prowadzenia własnej polityki w wielu obszarach, zwłaszcza na polu polityki zagranicznej.

Nie ma więc w zasadzie możliwości, by Kongres, zdominowany nawet przez najbardziej izolacjonistycznie nastawionych Republikanów, wymusił na Bidenie to, by zaczął naciskać na Kijów w sprawie porozumienia z Rosją choćby kosztem strat terytorialnych.

Jednocześnie Senat zatwierdza ambasadorów oraz aprobuje lub odrzuca zawierane przez prezydenta traktaty międzynarodowe. Kongres ma też jedną kluczową władzę, która daje mu wielki wpływ na politykę prezydencką: kontroluje wydatki.

Mówiąc najkrócej, prezydent i jego gabinet nie bardzo mogą wydawać pieniądze, których wcześniej nie przyznał im w głosowaniu Kongres.

A prowadzenie aktywnej polityki zagranicznej kosztuje. Zwłaszcza gdy chce się pomóc państwu zaangażowanemu w wojnę obronną z potężniejszym sąsiadem.

Wszystkie dotychczasowe pakiety pomocy dla Ukrainy musiały zostać wcześniej przegłosowane w Kongresie.

W marcu przegłosował on pierwszą transzę wsparcia dla Kijowa o wartości 13,6 miliarda dolarów, w maju kolejną wartości 40 miliardów, a we wrześniu trzecią opiewającą na 12,3 miliardów dolarów.

Każdy następny pakiet będzie musiał zostać także zatwierdzony przez Kongres.

W przeszłości Kongres - odcinającfinansowanie - zmieniał już niejednokrotnie współrzędne amerykańskiej polityki zagranicznej.

Ustawa z 1974 roku, która odcięła pomoc wojskową dla Wietnamu Południowego, otworzyła drzwi do upadku tego państwa i zajęcia Sajgonu przez komunistyczny Wietnam Północy rok później.

W latach 80. Kongres zablokował pomoc dla Contras – popieranej przez prezydenta Reagana prawicowej partyzantki w Nikaragui, zaangażowanej w walkę z tamtejszą lewicową władzą. Administracja Reagana próbowała na różne sposoby obejść decyzję Kongresu, co skończyło się największym politycznym skandalem lat 80.

Chodzi o aferę Iran-Contras - okazało się, że ludzie związani z prezydencką administracją i służbami, finansowali nikaraguańską partyzantkę ze środków pochodzących ze sprzedaży broni do Iranu, formalnie objętego embargiem.

Republikanie podzieleni w sprawie Ukrainy

Czy jeśli we wtorek Republikanie wygrają, podobne kłopoty czekają Joe Bidena?

Dotychczasowe pakiety pomocy dla Ukrainy cieszyły się wsparciem obu partii. Jednocześnie z każdym kolejnym głosowaniem widać było, że w tej sprawie Republikanie są podzieleni i mają coraz więcej wątpliwości.

Szczególnie niepokojąca była wypowiedź ich lidera w Izbie Reprezentantów. Kevin McCarthy zapowiedział dwa tygodni temu, że jeśli Republikanie przejmą kontrolę nad Izbą, to skończy się czas podpisywania czeków in blanco na kolejne rundy pomocy Ukrainie.

Republikański polityk argumentował to tym, że Stany Zjednoczone mają własne problemy gospodarcze oraz własne wyzwania w obszarze bezpieczeństwa. Wymienił choćby zabezpieczenie granicy z Meksykiem przed nielegalną migracją.

McCarthy jest dziś najwyższym rangą republikaninem w Izbie, jeśli jego partia przejmie nad nią kontrolę, to zastąpi on Nancy Pelosi na stanowisku speakera i stanie się najważniejszym przedstawicielem władzy ustawodawczej w Stanach. Jego słowa należy więc traktować poważnie.

I choć na McCarthy’ego posypała się krytyka za tę wypowiedź, polityk nie wycofał się z niczego. Uzupełnił jedynie, że Ukraina owszem, jest ważna, ale USA mają 31 bilionów dolarów długu i trzeba to też brać pod uwagę przy wszystkich wydatkach.

Wątpliwości McCarthy’ego podziela niejeden z jego partyjnych kolegów.

Dziś w kwestii polityki zagranicznej wśród Republikanów widoczne są dwa skrzydła. Pierwsze - neo-reaganowskie - postrzega współczesną Rosję jako zagrożenie dla amerykańskich interesów, dostrzega potrzebę powstrzymywania jej imperialnych ambicji oraz rozumie konieczność aktywnego globalnego zaangażowania Stanów.

Drugie skrzydło - trumpowskie - uważa, że nadmierne zaangażowanie Stanów w sprawy świata po końcu zimnej wojny było po prostu błędem. Trumpiści głoszą, że USA powinny skupić się na swoich wewnętrznych problemach i uważają, że prawdziwym zagrożeniem dla Stanów jest nie Rosja i jej wojny w obszarze dawnego ZSRR, ale wzrost potęgi Chin. Dlatego, zamiast marnować energię i zasoby na wspieranie Ukrainy i krucjatę przeciw Putinowi, Stany powinny skoncentrować się na przygotowaniach do konfrontacji z Chinami – jeśli nie wprost militarnej to gospodarczej i politycznej.

Pomiędzy tymi skrzydłami jest też masa republikańskich polityków bez własnych wyrazistych poglądów na politykę globalną. Ta grupa jest gotowa przechylić się na jedną lub drugą stronę w zależności od politycznej koniunktury.

Do tej pory dominowali neo-reagańsci i po wyborach pewnie się to nie zmieni. Ale skrzydło trumpowskie z pewnością się wzmocni. To będzie oznaczało, że administracja Bidena będzie musiała się znacznie bardziej napracować, by dalej wspierać Ukrainę.

Prezydent musi się również liczyć z tym, że wraz z trwaniem wojny mogą nasilać się wątpliwości także wśród członków jego własnej partii.

Niedawno do mediów przedostał się list 30 demokratycznych członków Izby Reprezentantów z progresywnego skrzydła partii. Wzywali w nim Bidena, by nakłonił władze Rosji i Ukrainy do tego, by oba kraje zasiadły do stołu negocjacyjnego.

W obecnych warunkach oznaczałoby to faktycznie poddanie się Ukrainy. Pod wpływem krytyki Demokraci wycofali swój list, tłumacząc, że powstał w innej fazie wojny, a obecnie jest nieaktualny.

Nie wróżyłoby to jednak dobrze, gdyby zdominowany przez Republikanów Kongres od początku wszedł w tryb totalnego starcia z Bidenem na wszystkich frontach. Dlaczego miałby się na to zdecydować? Choćby z chęci osłabienia zapowiadającego walkę o reelekcję ("jeśli zdrowie pozwoli") Bidena przed wyborami prezydenckimi za dwa lata. W takiej sytuacji zajęta walką z Kongresem administracja będzie miała znacznie mniej przestrzeni także w polityce wobec Ukrainy.

Dlatego Biden jeszcze przed wyborami – jak podają różne amerykańskie media – na ostatniej sesji ma poprosić obecny Kongres o przegłosowanie jeszcze jednej transzy pomocy, by nie być zależnym od następnego.

Członkowie Kongresu wybrani we wtorek obejmą bowiem mandaty dopiero na początku stycznia 2023, obecny będzie władny stanowić prawo do końca roku.

Republikanie mogą to wygrać

Postawa republikańskiego Kongresu będzie też zależna od tego, co o wojnie sądzić będzie amerykańska opinia publiczna.

Październikowe badania Uniwersytetu Maryland pokazywały, że większość Amerykanów deklaruje gotowość do poniesienia takich kosztów pomocy Ukrainie jak wyższa inflacja czy wyższe ceny energii.

Widać wyraźne różnice między gotowymi, przynajmniej deklaratywnie, do takich poświęceń Demokratami a Republikanami. Aż 74 proc. Demokratów jest gotowa zaakceptować wyższą inflację jako cenę pomocy Ukrainie, wśród wyborców Republikanów taką gotowość deklaruje tylko 44 proc. badanych.

W obu grupach nieznacznie rośnie przy tym poparcie dla pomocy Ukrainy w porównaniu z wynikami sondażu realizowanego przez ten sam uniwersytet w czerwcu. Najpewniej wynika to z ostatnich wojskowych sukcesów Kijowa – Amerykanie są skłonni zaakceptować poświęcenia, gdy widzą perspektywę klęski Rosji.

Jednocześnie ten sam sondaż pokazuje, że polityka zagraniczna będzie miała bardzo niewielkie znaczenie jako kryterium przy podejmowaniu decyzji przez wyborców. Autorzy sondażu wybrali 15 różnych tematów – m. in. aborcję, inflację, stan rynku, pracy, edukację, prawo do broni, politykę zagraniczną – i poprosili ankietowanych, by wybrali trzy najważniejsze dla nich przy podejmowaniu wyborczej decyzji.

Wynik? Aż 90 proc. pytanych nie umieściło polityki zagranicznej w swojej trójce priorytetów. Najwięcej wskazań zebrały: aborcja, migracja i inflacja.

O ile ta pierwsza może przynieść wzrost poparcia dla Demokratów, to dwie pozostałe będą działały na korzyść Republikanów.

I to właśnie oni - co pokazują symulacje i sondaże - prawie na pewno przejmą kontrolę nad Izbą Reprezentantów. Wystarczy, by zwiększyli liczbę deputowanych o 6.

Wybory odbywają się w jednomandatowych okręgach wyborczych w jednej turze. Według analizy Cooke Political Report z 435 okręgów wyborczych do Izby realna walka, taka, którą może wygrać jedna, lub druga strona, będzie toczyć się tylko w 59. W pozostałych z góry wiadomo, kto wygra.

Wiele z tych "wojennych" okręgów to te, w których dotychczasowy deputowany przeszedł na emeryturę lub utworzono je w wyniku zmian granic starych okręgów. Takie otwarte okręgi, gdzie nie ma kandydata walczącego o reelekcję, sprzyjają w tych wyborach Republikanom.

Ceniony w okręgu deputowany jest w stanie przetrwać spadek poparcia dla urzędującego prezydenta z własnej partii.

Gdy w okręgu startują dwie słabo znane postaci, wyborcy wykazują większą tendencję do tego, by ich głos w wyborach Kongresu wyrażał również ich stosunek do urzędującego prezydenta. A wielu wyborców jest wkurzonych na Joe Bidena z powodu rosnących kosztów życia i ogólnej sytuacji gospodarczej.

Choć kilku Republikanów straci mandaty, to w sumie sondaże przewidują, że zysk netto partii wyniesie w tych wyborach do Kongresu około 9 mandatów. Wystarczająco dużo, by przejąć Izbę Reprezentantów, czyli izbę niższą amerykańskiego Kongresu. Z drugiej strony w ostatnich wyborach sondaże mocno rozmijały się z ostatecznymi wynikami – ale to raczej Republikanie byli niedoszacowani. Widzimy, że wiele głosów oddano wcześniej, a jest to forma głosowania preferowana przez wyborców Demokratów.

Mniejsze szanse Republikanie mają na przejęcie Senatu, choć tu tak naprawdę wystarczy im zyskać jednego senatora więcej, niż mają dziś.

Republikanie skupili wysiłki na walkę w Nevadzie i Georgii.

W tym pierwszym stanie demokratyczna senatorka Catherine CortezMasto najpewniej przegra walkę o reelekcję. W Georgii nie sposób przewidzieć wyników, bo kandydaci idą łeb w łeb i będzie się liczył każdy głos.

I to od wyścigu w Georgii może znów, jak w 2020 roku, zależeć to, kto przejmie Senat. Bo z kolei Demokraci mogą zyskać dodatkowy mandat w otwartym wyścigu w Pensylwanii, gdzie na emeryturę odszedł dotychczasowy republikański senator. Podobnie jak w Georgii Demokrata, wicegubernator stanu John Fetterman i republikanin – telewizyjny lekarz-celebryta doktor Mehmet Oz – będą walczyć o każdy głos.

Nawet jeśli Republikanie przejmą samą Izbę Reprezentantów, będzie to powód do troski dla Ukrainy i naszego regionu.

Tym bardziej że może to otworzyć drogę do powrotu Trumpa, w którego cieniu ciągle znajduje się partia. Porażka we wtorkowych wyborach byłaby argumentem, że trumpizm nie działa i trzeba pójść dalej.

Jeśli jednak Republikanie - w wielu sprawach mówiący, jak Trump - wygrają, to będzie to argument, by za dwa lata znów zjednoczyć się wokół kontrowersyjnego polityka.

A powrót Trumpa do władzy oznaczały jedno - radość na Kremlu.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski