ŚwiatWybory, które wszyscy przegrali

Wybory, które wszyscy przegrali

Widziałem, jak w ciągu kilku godzin nadzieja Kenijczyków przerodziła się w furię. Jak na moich sąsiadów pada blady strach. Jak mało dzieli euforię od przerażenia. Demokrację od anarchii. Życie od śmierci.

21.01.2008 | aktual.: 21.01.2008 12:06

Wamagumo, mityczny wojownik ludu Kikuju, potrafił jedną ręką wbić w ziemię dwumetrową włócznię prawie po sam koniec. Czyli miał mniej więcej tyle siły, co afrykański bawół. W legendach plemienia Luo tacy wojownicy rodzili się na kamieniu. Tyle że jeśli trzeba działać, mieszkańcy Czarnego Lądu nie pokrzepiają swoich serc legendami. Nie przemawiają. Idą i przelewają krew.

Kiedy 27 grudnia władze Kenii podały oficjalne wyniki wyborów prezydenckich, skończył się wersal. Oburzona porażką swojego kandydata opozycja postanowiła użyć argumentu siły. W ruch poszły kije i maczety. Po nadziei, którą Kenijczycy żyli przed wyborami, nie zostało nic.

Czwartek. Za Tydzień wybory

Okolice Kisumu, miasta nad Jeziorem Wiktorii, na zachodzie kraju. Tu żyją Luo. Mieszkam u Marii, Polki pracującej tu dla Kenijskiego Instytutu Badań Medycznych. Jej domek stoi we wsi Dunga, kilka kilometrów pod miastem. Przeglądam „Daily Nation”, największy dziennik w Kenii. Na pierwszej stronie zdjęcie Samuela Kivuitu, przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej (ECK). Podpis: „Kivuitu obiecuje ogłosić wyniki wyborów jak najszybciej, żeby uniknąć podejrzeń o manipulację”. Ze strony czwartej dowiaduję się, że Raila Odinga, kandydat Pomarańczowego Ruchu Demokratycznego (ODM), ma cztery wiece dziennie. Strona piąta: prezydent Mwai Kibaki w Kabarnet Town. Jeszcze nie wiem, że ta trójka wkrótce wstrząśnie Kenią.

O szóstej po południu przychodzi Oleo, stróż nocny, lat 60. Uśmiecha się do mnie, ale tak nie do końca, ze swojej planety, odległej znacznie od znanych mi planet.

– Jak rodzina? – pytam.
– Moja rodzina jest zdrowa – on na to.

Oleo głosuje na Odingę, jak całe Kisumu.

Prezydent Kibaki jest przedstawicielem najliczniejszego w Kenii plemienia Kikuju, a jego rywal – trzeciego co do liczebności Luo. W 2002 roku koalicja sił opozycyjnych połączyła dwa klany we wspólnej sprawie pchnięcia Kenii na drogę demokracji i rodziła nadzieję na zjednoczenie kraju. Jego rozpad nastąpił zaledwie trzy lata po zwycięskich wyborach. Niestety, tegoroczne głosowanie odbędzie się w atmosferze plemiennych waśni. Tożsamość kenijska przegra z tożsamością klanową.

Piątek. Bez złudzeń

Bam, artysta, lat 28. Siedzimy w Mon Amie, najpopularniejszym pubie w mieście. Przy stolikach mieszane towarzystwo. Kenijczycy, Hindusi, kilku białych. Amerykański pop gra z głośników, w telewizorze – mecz angielskiej ekstraklasy. Bam też, rzecz jasna, głosuje na Odingę.

– Choć Kibaki nie był zły.

– Jak to?

– Był jak wszyscy. Tutaj władza korumpuje wszystkich. Ale dziś mogę wyjść na ulicę i krzyknąć: „Fuck Kibaki!”, i nie zostanę aresztowany. Dzięki mu za to.

Bam nie wierzy, że Odinga dotrzyma obietnicy i da Kenii nową konstytucję.

– Nikt nie zdobywa władzy, żeby się nią dzielić, nie tutaj. Wracam przez miasto rowerową taksówką. Na ulicach rozgorączkowana powolność, wielobarwna bieda, biznes wylewający się z blaszanych kanciap. Krawiec, naprawa silników, wikliniarz, sprzedawcy owoców, smażone ryby, mięso, na haku wisi koza. To biznes Kikuju. Oni mają do tego talent, w przeciwieństwie do Luo. Wszystko spłonie w ciągu jednego poranka.

Sobota. Wzrok Odingi

Miasto handluje i debatuje. Na każdym rogu, przy każdym sprzedawcy słyszę politykę. Raila is change, Kibaki must go. Raila Odinga patrzy na wyborców z billboardu, który stoi w samym sercu miasta, na ulicy noszącej imię jego ojca, jednego z architektów niepodległości. Przed biurem Safari.com, największego bezprzewodowego operatora, stoi długa kolejka. Ludzie czekają cierpliwie, żeby skorzystać ze świątecznej promocji.

Niedziela. Nadzieja i wiatr

Isaac, prawnik, lat 42. Popijamy whisky na werandzie jego domu w Dundze, z widokiem na jezioro. Pokazuje mi kilka niewyraźnych plam na wodzie sto metrów od brzegu. Hipopotamy.

– Od początku kampanii sondaże dają Odindze przewagę – mówi. – Nie wierzę, że rząd zaryzykuje chaos w kraju i dopuści się fałszerstwa. Sprowadzanie wyborów do kwestii etnicznej Isaac uważa za spore uproszczenie.

– Na Railę zagłosują przede wszystkim najbiedniejsi, niezależnie od pochodzenia.

Jest gorąco, ale nie ma żaru. Po zachodzie przychodzi wiatr od jeziora.

Poniedziałek. Wigilia

Kolacja w United Court, pilnie strzeżonym kompleksie willi, w których mieszka część zatrudnionych w mieście Amerykanów. Dzieciaki biegają po mięciutkich trawnikach, na grillu skwierczą krewetki, kurczak i baranina. Złotowłosa piękność buja się w hamaku i gdy wchodzę, zalotnie życzy mi wesołych świąt. Gospodarz Kenneth wylatuje jutro na wakacje do Tajlandii. Goście udzielają mu porad w kwestiach najlepszego w Bangkoku masażu i najtańszej elektroniki.

Wtorek. Sierociniec

Miasto kipi przedwyborczą gorączką. Wszędzie tłumy, oczekiwanie na piątek rano, kiedy Odinga zostanie ogłoszony prezydentem. Co do tego, że tak się stanie, nikt tutaj nie ma wątpliwości. – Będzie największa w historii kraju feta – cieszy się Mama Celline, która prowadzi sierociniec w slumsie Kondele. Jest olbrzymia, na oko ponad sto kilo wagi, jakieś 50 lat. Jej dzieci siedzą w świetlicy i oglądają w telewizji ostatni wiec Odingi. Przywieźliśmy im trochę świątecznych słodyczy, w zamian dostajemy pomarańczowe koszulki. Mama Celline każe je nosić aż do ogłoszenia wyników.

Środa. Sen geparda

Josef, przewodnik, hodowca bydła, lat 26. Z okien dżipa patrzymy na dwa gepardy śpiące w cieniu akacji. Gładka i cicha równina pod żarem południowego słońca wydaje się nieskończona. Daleko, po prawej, widzę stado gnu, zebry i gazele. – Gepardy są wydajnymi myśliwymi – mówi Josef. – Nie muszą się wiele nabiegać.

Josef jest stosunkowo zamożny. Ma wielkie stado krów (nie chce powiedzieć, ile sztuk, bo to jak zdradzać saldo konta), zatrudnia pasterzy, sam pracuje jako przewodnik. Aktywnie uczestniczy w kampanii, bo jego brat kandyduje na radnego w obwodzie Mara Ward. – Mam już dość – przyznaje. – Od września jeżdżę po całej Masai Marze, żeby przekonać starszyznę, że nasza ro-dzina ma najlepszy pomysł na przyszłość społeczności Masajów. Wybory prezydenckie interesują go mniej, ale zagłosuje na Odingę.

Czwartek. Dzień wyborów

Osada Aitong, dwie godziny drogi w głąb równiny Masai Mara. Do osady zajeżdżają dżipy zwożące całe klany z odległych wiosek do lokalu wyborczego w tutejszej szkole. Wszyscy, którzy oddali głos, schodzą się w centrum Aitong, na które składa się kilka barów, sklepów i jadłodajni powciskanych w gliniane i drewniane szałasy. Starsi Masajowie w tradycyjnych strojach mieszają się z młodymi w sweterkach i bawełnianych spodniach. Odinga wygra, bo taki jest duch czasu – twierdzi większość. W szkole przewodniczący komisji oprowadza mnie po lokalu.

– W Kenii panuje demokracja i przejrzystość – zapewnia z dumą. – Nie mamy nic do ukrycia.

Piątek. Czekanie na wyniki

Wracamy z Mary. Po obu stronach drogi otwierają się widoki – plantacje herbaty niewiarygodnie zielone, dalej wzgórza w aureoli słońca przeciskającego się przez dziury w chmurach. Kraj jest spokojny. Patrzę w twarze ludzi siedzących na poboczu i w przydrożnych barach. Czekają. Wjeżdżamy do Kisumu po zmroku. Miasto jest wyludnione, ulice ciemne, restauracje puste. Ludzie siedzą w domach i czekają na kolejne komunikaty z ECK. Przewaga Odingi nad Kibakim wynosi w tej chwili prawie milion głosów.

Sobota. Stało się

Rozruchy wybuchają o świcie, gdy staje się jasne, że liczenie głosów trwa podejrzanie długo i że podejrzanie szybko spada przewaga Raili.

Gdy wyjeżdżamy z Dungi, w stronę miasta pędzą grupki młodzieńców. W ich oczach widzę pośpiech, obawę, że jak dobiegną, nie będzie już co wynieść i co spalić. Dojeżdżamy do pierwszego dużego skrzyżowania. Dalej się nie da, asfalt usłany jest szkłem, płoną opony. Wokół biegają ludzie ze zrabowanym towarem. Taszczą komputery, pościel, cukier, mąkę, skrzynki z piwem, meble, jadą na nowych rowerach. Postawny mężczyzna próbuje utrzymać równowagę, niosąc na głowie sporej wielkości lodówkę.

Na twarzach ludzi widzę dziką radość z rabunku. Są w transie. Dzwonię do Bama.

– Ustawili wybory, przegraliśmy – wyrokuje.

Niedziela. Szybka przysięga

Siódma rano. Miasto jest puste. Wzdłuż głównej ulicy dogorywają pożary. Maruderzy plądrują ostatnie sklepy, w których jeszcze coś zostało. W poprzek ulic walają się resztki barykad – przewrócone budki telefoniczne, spalone opony. Wszędzie szkło. Centrum Safari.com, gdzie przed świętami stały cierpliwe kolejki, uniknęło spalenia, ale nie ostał się ani jeden telefon, ani jedna karta prepaid. Nagle rozlegają się strzały i szabrownicy pierzchają w popło-chu. Policjant celuje z pistoletu w chłopaka uciekającego z workiem cukru. Krzyczy za nim, ale opuszcza broń.

Wracamy do Dungi. „Miasto duchów” – mówi o Kisumu telewizja. Isaac traci nadzieję. Po konferencji prasowej, na której ODM pokazał rzekome dowody na fałszerstwa komisji wyborczej, mówi, że to koniec. Demokracja w Kenii przegrała.

Tuż przed 18 przewodniczący ECK Samuel Kivuitu ogłasza wyniki w prywatnym pokoju, w obecności państwowych mediów. Niezależne nie zostają wpuszczone. Siedzi na skórzanej kanapie i przez zsunięte na nos okulary czyta z kartki: Mwai Kibaki zdobył 4 miliony 600 głosów, a Raila Odinga 200 tysięcy mniej.

Pół godziny później na trawniku przed Pałacem Prezydenckim zgromadzona jest już cała ekipa. Kivuitu pozwala sobie na żart: – Musimy się pośpieszyć, zanim Odinga zaprezentuje wyniki, które dostał od czarownika.

Towarzystwo wybucha śmiechem, Kibaki składa przysięgę, a na czerwonym pasku w dole ekranu czytam, że w Kisi zginęło już 10 osób. Jedziemy do miasta. Mijamy ciężarówkę z policjantami i kilka osób idących poboczem. Patrzą na nas ze zdziwieniem, bo w okolicy już nie ma prywatnych aut. Na twarzach tych ludzi nie widzę agitacji, strachu czy rozczarowania. Tylko zgodę na swój los. Tam, skąd dobiegają odgłosy strzelaniny, nie udaje się wjechać. Na całej szerokości alei Kenyatty płoną opony, a wraz z nimi – afrykańskie niebo tuż po zachodzie.

Poniedziałek. Sylwester

Kenijska telewizja pokazuje CNN. Dowiaduję się, że na świecie wzrasta spożycie szampana. Jest zakaz relacjonowania wydarzeń. Wychodzą tylko wieczorne wiadomości.

Bam mieszka w slumsie Manyatta. Rano wyszedł na poszukiwanie jedzenia i zobaczył sześć ciał leżących na środku drogi. Dzień wcześniej tłum spalił klub w pobliżu jego domu. Policjanci zabili trzech chłopaków.

– Taka taktyka, strzelą tu i tam, padną jakieś trupy i na chwilę jest spokój – 20‑letnia Ester patrzy na mnie spokojnie, ale w jej oczach nie mogę dostrzec dna tragedii. Jej rodzice i dwójka młodszego rodzeństwa siedzą za dużym stołem w kompletnej ciszy, zdruzgotani. Ester: – Usłyszeliśmy, że tłum się zbliża. Chwyciłam tylko komórkę i uciekliśmy do sąsiadów Luo po drugiej stronie ulicy. Zabrali nam z domu wszystko, co ma jakąś wartość. Potem go spalili. A ja się w nim urodziłam.

W jej dzielnicy jest sporo domów Kikuju. W ciągu kilku godzin spłonęły wszystkie. Ester z rodziną schroniła się u Tima, amerykańskiego lekarza. Jutro wyjadą do Nakuru, do dziadków.

– Wrócisz? – pytam.

– Nigdy.

– A wybory były uczciwe?

– Oczywiście, że nie. Oni tam sobie w Nairobi pozmieniali numerki, a nas tu za to zabijają i palą nam domy.

Ester ma na sobie czarną bluzeczkę i płócienną spódnicę, w dłoni nokię. To wszystko, co jej zostało.

Miasto leży martwe w upale południa. Słychać strzały od strony Kondele i Manyatty. Na targowisku jest kilka handlarek. Ładujemy pełen bagażnik owoców i warzyw, jest ryba zawinięta w gazetę, żywą kurę trzymam między nogami, łbem w dół. Na pustym rondzie, pod wielkim Odingą, ktoś sprzedaje mleko. Pewnie zrabowane. Rozwozimy te dobra po znajomych i sąsiadach, którzy boją się wychodzić z domów.

Odinga odwołuje zapowiedziany na dziś wiec i zwołuje nowy, na czwartek. Chce otrzymać zgodę policji.

Tuż przed godziną policyjną przychodzi Oleo, stróż nocny. Pytam, jak sytuacja w jego dzielnicy Nyalendzie.

– Źle. Rano widziałem śmierć dwóch ludzi.

I tyle, wraca do zamiatania i uśmiecha się, ale tak nie do końca. Ze swojej planety. Gdy zamiótł, zaczął robić skłony w ogrodzie. Ma taki nawyk, ćwiczy mięśnie brzucha.

Komisarz policji zapewnia, że sytuacja jest pod kontrolą. W całym kraju zginęło już prawie 100 osób, z tego 46 tutaj, w Kisumu. Większość od kul policji.

Wtorek. Nowy rok

Na powitanie 2008 roku nie ma żadnych fajerwerków. W orędziu Kibaki prosi naród, żeby się uspokoił i wrócił do pracy. Mówi wolno, oczy ma puste, jakby się nauczył roli na pałę, nic z niej nie rozumiejąc. Rano telewizja pokaże go na sylwestrowej potańcówce. Kręci kółeczko ze swoją małżonką. Dość niezdarnie.

Dziś Światowy Dzień Pokoju. Rano jedziemy na dworzec. Na peronie i w pociągu, który wczoraj zawrócił z trasy, po tym jak został obrzucony kamieniami, koczuje ponad 300 Kikuju. Nastrój grobowy. Ludzie czekają na obiecany przez policję transport autobusowy z eskortą. Kilkanaście godzin temu spalono im cały dobytek. Wśród nich jest Dan, niski 30‑latek z brodą. Kuzyn Ester.

Do wczoraj, przez dziesięć lat, Dan prowadził sklepik spożywczy w Kondele. Na jego tyłach miał dom. Wszystko spłonęło.

Dan: – Trafiłem na uprzejmą bandę. Kiero-wali się zasadą: „Just steal, don’t kill”. Przyjeżdżają i żądają, żebym opuścił dom, gdyż mają zamiar go okraść i spalić. Mówię, że jak wyjdę, tłum mnie zatłucze. Pewnie tak by się stało, ale za trzy tysiące szylingów zaoferowali mi eskortę pod samą bramę komisariatu policji. Dan zapłacił.

– Wrócisz? – pytam.

– Jasne. Postawię biznes od nowa, ubezpieczę się i będę robił swoje. Luo nie mają głowy do interesów, potrzebują nas.

Na przedmieściach Eldoret, gdzie mieszają się Kikuju i wspierający Odingę Kalendżini, wściekła banda pędzi Kukuju przez pole, zabijając kogo popadnie. Uciekający chronią się w kościele. Banda podkłada ogień. 30 osób płonie żywcem. Większość to dzieci i kobiety. Przewodniczący Kivuitu udziela wywiadu. Jest nieogolony, siedzi krzywo na tle białej ściany, na której wisi kalendarz z napisem „Jesus save me”. Mówi, że ogłosił wyniki pod silną presją „najważniejszych polityków w państwie”.

– Czy Kibaki wygrał wybory? – pada pytanie.

– Nie wiem – odpowiada ponuro.

Jeszcze nigdy w Afryce rządzący nie oddał władzy po porażce w wolnych wyborach.

Oleo, stróż nocny, robi skłony w ogrodzie.

Środa. Zbawienne strzały

O pierwszej w nocy dzwoni Mama Celline. Szlocha, błaga o pomoc, bo ktoś dobija się do bramy sierocińca. Celline siedzi z dziećmi w części mieszkalnej i drży ze strachu. Co robić? Przecież nie pojedziemy, dwóch białasów, w środku nocy do serca slumsów walczyć z uzbrojoną, głodną bandą. Dzwonimy. Isaac ma układy w policji. Już załatwia. Znów do Celline, jej histeryczny szloch, słyszy ich w jadalni i w toaletach. Isaac mówi, że jadą, kazał im strzelać w powietrze już z daleka. Podczas następnej rozmowy z Celline słyszę, że strzelają.

O siódmej wieziemy Ester z rodziną na lotnisko. Ludzie zmierzają ku miastu, mijamy rower załadowany po niebo bochnami chleba, tragarze ciągną wózki z kanistrami na wodę. Zaglądają przez szyby, podejrzliwie, niektórzy z gniewem, ale posuwamy się do przodu. Na lotnisku chaos. Kto może, ucieka z Kenii.

W drodze powrotnej kupuję gazetę przed spalonym sklepem. Nagle huk długiej serii z karabinu tuż obok. Popłoch, krzyki, bieganina. Tylko wielki Murzyn w grubych okularach stoi spokojnie i patrzy w czeluść sklepu. Staję obok niego i czekam.

– Przesadzają – oświadcza Murzyn tubalnie. – Lubią sobie postrzelać i tyle.

Policja chce wypłoszyć ze sklepu kręcących się tam wyrostków. Strzelają na postrach. Jeden z gówniarzy wyskoczył z drugiego piętra. Mundurowi niosą go do pikapu, a fotoreporter Reutersa przystawia obiektyw do nagiej kości, która przebiła skórę i bawełniane spodnie. – Dwa otwarte złamania – mówi do mnie.

Potem patrzę, jak skradają się przez zgliszcza – policjant z karabinem, a za nim reporter z aparatem – i szukają innych ofiar. W mieście nie ma piwa. Przy tym upale to raczej nieznośne. Jedyny supermarket, który przetrwał, wyprzedaje resztki magazynów. Tłum przed sklepem olbrzymi, ale policja utrzymuje względny spokój. Przejeżdżamy przez Nyalendę. Rozmawiam z ludźmi podbiegającymi do auta. Mówią, że czekają na jutro i szykują się na wojnę. Jutro ma się odbyć zapowiedziana demonstracja w parku Niepodległości. Wieczorem liczba ofiar zamieszek przekracza 300 osób.

Czwartek. Gdzie jest oleo?

O poranku podobnie jak inni użytkownicy sieci Safari.com dostaję SMS: „Rząd Kenii ostrzega przed udziałem w jakichkolwiek nielegalnych zgromadzeniach!”.

Przed południem całą szerokością alei Ken-yatty idzie tłum demonstrantów. Kilka tysięcy ludzi, głównie ze slumsów. Wymachują zielonymi gałęziami na znak pokoju. Niosą transparenty i wznoszą okrzyki:

– Kibaki must go!

– No Raila, no peace!

Gotowa do boju policja czeka na nich w połowie drogi między Kondele a centrum. Gdy pędziliśmy, żeby dołączyć do tłumu, widziałem ciężarówkę pełną umundurowanych facetów z karabinami. Wszyscy lizali pomarańczowe lody na patyku.

Dostaję się do peugeota, który jedzie środkiem alei, przez tłum, zmierzając do czoła pochodu. Siedzę na drzwiach z nogami zwieszonymi do środka. Wokół przeraźliwy tumult, ale nie widzę gniewu. Widzę desperację, błaganie, resztki nadziei.

Policja zaczyna strzelać. Czoło demonstracji rozpierzcha się na chwilę, ale zaraz formuje się na nowo i stoi twardo.

– Don’t kill us, join us! – ryczy tłum.

Kilkunastu mundurowych podchodzi do demonstrantów. Są spokojni. – Nie da rady – tłumaczą. – Musicie zawrócić.

Po kilku minutach burzliwych negocjacji pochód zawraca do Kondele. Rozmawiam z demonstrantami.

– Nie chcemy już rabować, nie chcemy zabijać – zapewniają. – Chcemy pokoju i naszego prezydenta.

13‑letni chłopak pokazuje mi karabinową łuskę.

– Pocisk z tego naboju przeleciał mi koło głowy i ranił mojego brata – krzyczy. – W slumsach, gdzie nie ma ani jednego dziennikarza, strzelają do nas bez litości.

Wiec w Nairobi znów się nie odbył. Przywódcy ODM nie zaryzykowali krwawej konfrontacji z policją.

Po południu siedzimy z Isaakiem przy whisky. Czuje się winny. – Ten protest nie ma szans, bo walczą tylko biedni. Klasa średnia czeka, aż ci głodni i poniżeni wywalczą im demokrację. Oglądamy telewizję i piszemy SMS‑y. Tylko na tyle nas stać. Żałosne. Oleo, stróż nocny, nie przyszedł dziś do pracy. Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej. Jego telefon milczy.

Maciej Jarkowiec, Kisumu w Kenii

Kruchy rozejm To, co się wydarzyło po 27 grudnia, nosi znamiona czystek etnicznych i ludobójstwa” – oświadczyła związana z ONZ organizacja 11 krajów Afryki Środkowej. W ciągu 12 dni zamieszek w Kenii zginęło co najmniej 500 osób, ale opozycja twierdzi, że prawdziwa liczba ofiar jest dwukrotnie wyższa. W obawie przed prześladowaniami z Kenii uciekło około 250 tysięcy ludzi. Według wstępnych szacunków straty ekonomiczne wyniosły miliard dolarów, ale jeszcze wzrosną, bo spadek produkcji spowodowany niestabilną sytuacją w kraju jest niemal pewny. Eksperci nie mają wątpliwości, że jedno z najbardziej stabilnych do tej pory państw Afryki zrobiło olbrzymi krok w tył na drodze do dobrobytu i pełnej demokracji. Na razie w Kenii panuje względny spokój. Po mediacjach z udziałem amerykańskiej wysłanniczki Jendayi Frazer wiele wskazuje na to, że Mwai Kibaki i Raila Odinga zasiądą do negocjacji. Ich wynik jest jednak trudny do przewidzenia, bo żaden z rywali nie rezygnuje ze swoich żądań. A obaj żądają władzy.

USA i UE twierdzą, że wybory faktycznie mogły zostać sfałszowane, ale zdaniem Frazer prawdopodobnie odpowiadają za to obie strony sporu. – Oszukać mogli jedni i drudzy – powiedziała.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (0)