PublicystykaWybory 2020. Majmurek: "Koniec wojny o termin wyborów. Początek sporu o to, kto jest winny chaosu ostatnich miesięcy" [OPINIA]

Wybory 2020. Majmurek: "Koniec wojny o termin wyborów. Początek sporu o to, kto jest winny chaosu ostatnich miesięcy" [OPINIA]

Po kilku miesiącach bezprecedensowego zamieszania w końcu poznaliśmy datę wyborów prezydenckich. Marszałek Elżbieta Witek ogłosiła dziś, że odbędą się one 28 czerwca 2020 roku. Termin budzi konstytucyjne wątpliwości, ale wydaje się akceptowalny dla wszystkich kluczowych uczestników politycznego sporu. Kłótnia o wybory się skończyła, zaczyna się kampania.

Warszawa, 03.06.2020. Marszałek Sejmu Elżbieta Witek zarządziła wybory prezydenckie na 28 czerwca br.
Warszawa, 03.06.2020. Marszałek Sejmu Elżbieta Witek zarządziła wybory prezydenckie na 28 czerwca br.
Źródło zdjęć: © PAP | PAP/Mateusz Marek
Jakub Majmurek

03.06.2020 | aktual.: 01.03.2022 13:22

­­Wybory 2020. Kluczowy tydzień Rafała Trzaskowskiego

Nowy kandydat w wyścigu prezydenckim, Rafał Trzaskowski, będzie miał pięć-sześć dni na zebranie podpisów. Mało. Grzegorz Schetyna mówił, że komfortowy czas na taką operację to co najmniej dwa tygodnie. Niecały tydzień to jednak i tak lepiej, niż termin jednego, lub dwóch dni, którego obawiała się PO. Marszałek Witek ustalając taki, a nie inny kalendarz wyborczy, uznała najwyraźniej, że zbyt krótki termin na zebranie podpisów dla nowych kandydatów mogłoby stworzyć wrażenie, że PiS nieczystymi sztuczkami próbuje zablokować kandydaturę najgroźniejszego rywala Andrzeja Dudy.

Czy prezydent Warszawy poradzi sobie w tydzień? Musi. Kampania Trzaskowskiego wydaje się pracować na pełnych robotach, rośnie w oczach z każdym dniem. Sądzę, że kandydat KO nie powinien mieć problemów, by w takiej sytuacji zebrać wymagane podpisy w pięć dni. Szybka zbiórka może przy tym Trzaskowskiemu politycznie tylko pomóc – w ciągu najbliższych dni działacze PO będą wszechobecni na polskich ulicach, wielu wyborców będzie naturalnie sympatyzowało z kandydatem podejmującym walkę w warunkach, które trudno uznać za przesadnie fair.

Jak nie fair nie byłaby jednak walka, nikt nie ma interesu, by wzywać teraz do bojkotu wyborów albo kwestionować później ich wyniki. Opozycja, wzywając do ewentualnego bojkotu, podałaby Dudzie reelekcję na tacy. PiS, próbując powtórzyć wybory w przypadku klęski Dudy, tak zmobilizowałby zwolenników opozycji, że jej kandydat mógłby wygrać powtórzone wybory nawet w pierwszej turze.

Wybory 2020. Kiedy zaczął się wyborczy kryzys?

To jednak nie będą wybory w duchu życzliwej konkurencji. Zapowiada się wyborcza wojna co najmniej tak samo, jeśli nie jeszcze bardziej totalna, niż we wszystkich pozostałych wyborach ostatniej dekady. Jednym z jej obszarów będzie spór o to, kto odpowiada za tegoroczny wyborczy chaos.

Opozycja wskazywać będzie palcem na obóz rządzący. Nie bez racji. To Rada Ministrów ma narzędzia, by ogłosić stan klęski żywiołowej. Jego wprowadzenie przecięłoby wyborczy kryzys, zgodnie z konstytucją przesuwając termin wyborów na okres 90 dni po zakończeniu stanu nadzwyczajnego. W sytuacji, gdy ograniczenia sanitarne uniemożliwiły prowadzenie normalnej kampanii, gdy na konferencjach ministra Szumowskiego codziennie ogłaszano coraz dalej idące restrykcje, stan klęski żywiołowej wielu komentatorom i ekspertom wydawał się racjonalnym rozwiązaniem.

Rządząca partia uważała jednak inaczej. Zamiast konstytucyjnego rozwiązania zdecydowała się na wrzucenie nocą do kolejnych tarcz antykryzysowych przepisów umożliwiających przeprowadzenie w maju wyborów wyłącznie korespondencyjnych. To taka akcja rządowego obozu wepchnęła nas wszystkich w polityczny kryzys, bez precedensu po 1989 roku.

Wybory 2020. Czas chaosu

Nie chodzi już nawet o to, że władza, wbrew orzecznictwu i dobrym obyczajom, zdecydowała się na fundamentalną zmianę zasad wyborów tuż przed ich terminem. Prawdziwy problem polegał na tym, że od początku było widoczne dla wszystkich - poza PiS - że wybory w maju muszą skończyć się katastrofą.

Poczta zgłaszała, że nie jest przygotowana do przeprowadzenia wyborów w tak krótkim terminie. Głosy te władza zignorowała, odwołując dotychczasowego prezesa Poczty Polskiej i powołując nowego – prosto z Ministerstwa Obrony Narodowej. Zjednoczona Prawica odebrała Państwowej Komisji Wyborczej kompetencje konieczne do przeprowadzenia wyborów, samemu przeprowadzić ich jednak nie potrafiła. I to mimo tego, że wicepremier Jacek Sasin zaczął bez żadnej podstawy prawnej drukować pakiety wyborcze.

Prawnicy zastanawiali się nad tym, czy wybory korespondencyjne w tej formie spełniają konstytucyjne wymogi. Elektorat opozycji uznał, że rządzący zbierają się do wielkiego wyborczego fałszerstwa i zaczął szykować się do bojkotu. Zbuntował się nawet Jarosław Gowin i część jego posłów, którzy dostrzegli oczywistość: wybory pocztowe w maju to obłęd.

W najlepszym wypadku PiS zorganizowałby wybory, który wynik byłby przez lata kontestowany przez mniej więcej połowę społeczeństwa – jeśli taki wybór Andrzeja Dudy nie doprowadziłby wcześniej do bardzo gwałtownych wystąpień społecznych. W najgorszym cały projekt wywróciłby się logistycznie, kompromitując państwo polskie. Tego ostatniego scenariusza uniknięto. Choć trudno inaczej niż kompromitacją nazwać fakt, iż o tym, że wyborów 10 maja jednak nie będzie, dowiedzieliśmy się kilka dni wcześniej – gdy Kaczyński porozumiał się z Gowinem.

Wybory 2020. Senat na celowniku

PiS z kolei wskazywał będzie na winy Senatu. Widać to było już w dzisiejszym wystąpieniu marszałek Witek, która zanim ogłosiła termin wyborów, przez dobry kwadrans atakowała opozycję. "To Senat przetrzymał ustawę o wyborach korespondencyjnych, zablokował wybory w konstytucyjnym terminie, by PO mogła wymienić słabo radzącą sobie kandydatkę" – będzie brzmiał główny argument rządzących.

Trudno traktować go poważnie. Senat ma 30 dni na rozpatrzenie ustawy i nie sposób mieć pretensje, że skorzystał z tego prawa – zwłaszcza w wypadku tak kontrowersyjnej ustawy. Nawet gdyby ustawa wyszła z Senatu wcześniej, to można mieć wątpliwości, czy w sytuacji buntu Gowina PiS zebrałby w Sejmie większość, aby odrzucić weto Senatu.

Senat podłożył się za to PiS, gdy senatorowie nagle zaczęli mówić o tym, że wybory najwcześniej będzie można ogłosić dopiero po opróżnieniu urzędu przez Andrzeja Dudę, czyli jesienią 2020 roku. Dwoje wicemarszałków Senatu – Michał Kamiński z PSL i Gabriela Morawska-Stanecka z Lewicy – złożyło nawet odpowiednie poprawki, przesuwające wejście w życie ustawy, dającej prawną podstawę do przeprowadzenia nowych wyborów.

Przy wadze wszystkich konstytucyjnych wątpliwości wokół letniego terminu, opinia publiczna mogła z tego wszystkiego zrozumieć tylko to, że opozycja znów zajmuje się obstrukcją dla własnych interesów. Sam Senat zmienił zdanie na początku tego tygodnia.

Wybory 2020. Ktoś za to musi zapłacić

Choć wszyscy czujemy ulgę, że wojna o wybory w końcu się skończyła, to nie powinniśmy po prostu przejść do porządku dziennego nad tym, co stało się w ostatnich miesiącach.

Obóz rządzący wykazał się skrajnym brakiem odpowiedzialności za państwo, do kryzysu zdrowotnego i ekonomicznego dokładając Polakom w bonusie polityczny. Naprawdę niewiele brakowało, by kraj został wciągnięty w pułapkę majowych wyborów korespondencyjnych, które po prostu musiały skończyć się katastrofą – jeśli nie logistyczną, to na pewno polityczną.

Winni tego politycy powinni zapłacić za to wszystko przynajmniej polityczny rachunek.

Jakub Majmurek dla WP Opinie

 

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)