Prezydent Joe Biden© PAP | Bonnie Cash

Wszystkie wojny Joe Bidena. Informacje z frontów nie wszędzie są dobre

Mateusz Ratajczak

Amerykański sen Joe Bidena i jego wytrzymałość testują w największym stopniu trzy sprawy: wojna Rosji w Ukrainie, rosnące w USA ceny w sklepach i na stacjach benzynowych oraz walka z Chinami o wpływy na Indo-Pacyfiku. Paradoksalnie wydaje się, że tylko pierwszy z tych trzech pożarów prezydent USA ma pod względną kontrolą.

Pożar.

Tak należy określić notowania prezydenta USA Joe Bidena po dwóch latach rządzenia - czyli na półmetku pierwszej kadencji. Tylko dwóch na dziesięciu Amerykanów mówi wprost, że kraj zmierza w dobrym kierunku. Reszta ma inne zdanie. Dwóch na trzech Amerykanów uważa, że sposób zarządzania gospodarką przez Joe Bidena im się nie podoba. Tylko co trzecia osoba ma pozytywne zdanie o prezydenturze Demokraty. Takie są wyniki sondażu wykonanego w maju przez AP-NORC Center, jeden z większych amerykańskich ośrodków badawczych.

Biden na "froncie krajowym"

- W trakcie kampanii wyborczej w 2020 roku oraz już po zaprzysiężeniu wielu kreowało Joe Bidena na zmęczonego i słabego człowieka. Wielu wykorzystywało jego formę fizyczną, by podważać zdolności intelektualne prezydenta. Słaby i niezdecydowany - taką przyklejano mu łatkę - mówi Wirtualnej Polsce Ryszard Schnepf, były ambasador Polski w USA i wieloletni urzędnik państwowy. - Przy okazji wojny Rosji z Ukrainą, Biden ma okazję pokazać, że jest liderem wolnego świata, że ma siły do walki, że ma pomysły i odwagę. I w kwestii wsparcia USA dla Ukrainy, i w kwestii sygnałów dla NATO, przekaz Joe Bidena jest jasny.

Ryszard Schnepf uważa jednak, że nie oznacza to, że Amerykanina czekają łatwe miesiące. Wręcz przeciwnie. To dlatego, że w gospodarce USA źle się dzieje.

- Od tego, ile Amerykanie kupują, zależy ich poczucie stabilności i zadowolenie z życia. A gdy rosną ceny, to zaczynają się schody i dość duże zaniepokojenie - mówi Schnepf.

Tymczasem inflacja wyniosła w kwietniu 8,3 proc. rok do roku. Wzrost cen na takim poziomie był po raz ostatni notowany na początku lat 80. Dane za maj pojawią się na przestrzeni najbliższych dni. A inflacja na takim poziomie, to mówiąc oczywiście w uproszczeniu, jedna pensja mniej w roku do wydania.

- Amerykanie wyjątkowo nie lubią rosnących cen i to dość szybko odbija się na notowaniach i sympatiach politycznych oraz poziomie ogólnych nastrojów. Już dziś coraz więcej osób deklaruje w sondażach, że sobie nie radzi finansowo, że ledwo wiąże koniec z końcem. Z inflacją wiążą obecny stan gospodarki i oceniają go krytycznie. Trzeba powiedzieć wprost, że w USA panuje już dość duży pesymizm w tym zakresie - mówi Wirtualnej Polsce Piotr Bartkiewicz, analityk banku Pekao.

I to właśnie "nastroje" są słowem-kluczem. Bo gdy notowania obecnego prezydenta USA ciągle wędrują w dół, sytuacja - na przykład - na rynku pracy jest wyjątkowo korzystna. Niemal każdy, kto chciałby pracować, znajdzie pracę. Stopa bezrobocia? Wynosi zaledwie 3,6 proc. i utrzymuje się na stabilnym poziomie. Aktywnych zawodowo jest 62,3 proc. obywateli. W samym tylko maju powstały tysiące miejsc pracy w restauracjach, hotelach, transporcie, budownictwie i usługach biznesowych.

Skąd zatem problemy?

Joe Biden na starcie prezydentury włączył pompę z pieniędzmi, które powędrowały do amerykańskich firm i konsumentów. 2 biliony dolarów (to mniej więcej trzyletnie PKB Polski) w ramach Planu Ratowania Ameryki trafiły do gospodarki na początku 2021 roku. W pakiecie było np. 1,4 tys. dolarów dla najuboższych oraz wydłużenie wsparcia dla bezrobotnych.

Za 2 biliony dolarów (czyli 8,5 bilionów złotych) można finansować program "Rodzina 500+" przez niemal 188 lat. Lub wszystkim dotychczasowym beneficjentom wypłacać po niemal 95 tys. zł co miesiąc. A wtedy wystarczyłoby na rok takiej finansowej zabawy.

Chwilę później amerykańska gospodarka miała otrzymać kolejny taki zastrzyk pieniędzy, ale plan Białego Domu został ucięty "tylko" do 1 biliona dolarów. Kolejny identyczny pakiet upadł, bo nawet we własnej partii nie znalazło się poparcie dla nieskończonego wykładania pieniędzy.

A na liście obietnic były m.in.: bezpłatne studia na lokalnych uczelniach, płatny urlop macierzyński, bezpłatne przedszkola finansowane z budżetu kraju, rozbudowa i naprawa dróg, mostów oraz portów i inwestycje związane z przeciwdziałaniem zmianom klimatu.

- Źródłem inflacji w USA jest USA. Nadmierna stymulacja gospodarcza w czasie pandemii spowodowała, że Amerykanie i amerykańskie firmy przerzuciły się na kupowanie towarów. Firmy, ich kanały dostaw, fabryki nie są już w stanie obsłużyć takiego zapotrzebowania, więc siłą rzeczy ceny rosną - tłumaczy Bartkiewicz.

Równowagą dla tego wsparcia miała być podwyżka podatków. To ona miała być źródłem finansowania i sprawić, że w portfelach najbogatszych będzie nieco mniej. Miała być, bo nie udało się jej wprowadzić. Górna stawka PIT miała podskoczyć do niemal 40 proc., a stawka CIT - dla firm - do niemal 30 proc. Wyższe podatki miały płacić rodziny, które zarabiają ponad 1 mln dolarów rocznie.

- I choć niektóre dane gospodarcze z początku roku pokazują wciąż stabilną kondycję USA, to jest to jedynie "lusterko wsteczne", czyli sytuacja, która jest daleko za nami. Perspektywy nie są za to najlepsze. I tak wyzwaniem będzie na przykład sytuacja konsumentów, którzy jadą już na finansowych oparach. Przejadali oszczędności na bieżące wydatki i stopa oszczędności jest najniższa od wielu lat, nie było takiej w tym stuleciu. Oszczędności mają to do siebie, że się kiedyś kończą, a wtedy jeden z silników gospodarki może stanąć - mówi Piotr Bartkiewicz.

I dodaje: - Nie ma wątpliwości, że odpowiedzią na część problemów są zmiany podatkowe, ale te - z przyczyn politycznych - są niemożliwe do wprowadzenia. Nie ma dla nich zgody w samej partii prezydenta Joe Bidena.

A jak w USA walczą się z inflacją? Tak jak na całym świecie, czyli schładzają gospodarkę. A najłatwiej to robić podnosząc stopy procentowe. I choć pierwsze podwyżki były wyjątkowo delikatne, to efekty już są. Wniosków o kredyty hipoteczne jest najmniej od 22 lat - informuje tamtejsze Stowarzyszenie Banków Hipotecznych.

A dlaczego jest to problem prezydenta Bidena? Bo - w przeciwieństwie do systemu funkcjonującego w Polsce - w USA w połowie kadencji prezydenta odbywają się wybory połówkowe, w języku angielskim są to wybory "midterm" do Kongresu (Izby Reprezentantów oraz Senatu). Już pierwszy artykuł Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki wprowadza dwuletnią kadencję dla członków Izby Reprezentantów (których jest 435) oraz sześcioletnią kadencję senatorów. Tych również wybiera się co dwa lata, ale wymiana dotyczy 1/3 całego składu. Proces wymiany najwyższych urzędników jest w USA niemal nieustanny.

I nie ma wątpliwości, że wyniki w wyborach połówkowych są silnie związane z tym, jak rządzenie idzie prezydentowi. Dla samego Jeo Bidena będzie to ostatnia szansa, żeby zmienić swoją politykę, jeżeli chce się ubiegać o kolejną kadencję w listopadzie 2024 roku.

Midterm mogą znacznie utrudnić Bidenowi rządzenie. W tej chwili w Izbie Reprezentantów jest 221 Demokratów (partia Bidena) oraz 211 Republikanów (partia byłego prezydenta Donalda Trumpa). Wolne są trzy miejsca. W stuosobowym Senacie jest z kolei remis: 50 Demokratów (48 i 2 niezależnych, ale będących w klubie Partii Demokratycznej) i 50 Republikanów, co sprawia, że decydujący głos ma wiceprezydent USA - Kamala Harris. Wiceprezydent bierze udział w głosowaniach tylko, gdy jest remis - a tak właśnie w tym momencie bywa.

Mówiąc wprost: rządzą w tej chwili Demokraci, o ile sami się zgadzają z pomysłami własnego prezydenta.

Sytuację Joe Bidena pogarsza jednak i historia, i jego obecne notowania. Od II wojny światowej rodzime ugrupowanie urzędującego prezydenta niemal zawsze traciło przedstawicieli w Izbie Reprezentantów.

Barack Obama po pierwszym roku urzędowania musiał przełknąć gorycz utraty 63 mandatów dla Demokratów. Donald Trump i Republikanie - w 2018 roku - stracili 40 głosów. Podobnie było w przypadku Harrego Trumana, Johna Kennedy’ego czy Ronalda Regana.

Wybory połówkowe przyniosły sukces Clintonowi (raz podczas dwóch takich elekcji) oraz George’owi W. Bushowi (raz podczas dwóch takich elekcji).

Gdy masz prezydenta, Izbę Reprezentantów i Senat - masz wszystkie narzędzia do prowadzenia własnej polityki.

Utrata większości w jednej z izb jest problematyczna. Nie oznacza całkowitej blokady, ale wymaga o wiele większej pracy przy wdrażaniu swoich pomysłów. Z nieprzychylną większością w Kongresie musiał walczyć przez sześć (z ośmiu) lat Barack Obama. W przypadku nieprzychylnej większości w obu izbach rośnie też zawsze ryzyko przeprowadzenia procesu impeachmentu, czyli usunięcia ze stanowiska prezydenta. A zmiany wprowadzane przez Obamę z pominięciem Kongresu, Donald Trump mógł jednym ruchem po prostu wycofać. I tak zrobił.

Indo-Pacyfik to "wojna na lata"

Inflacja i zbliżające się wybory to tylko jeden z problemów Joe Bidena, ten krajowy. Drugim są rosnące napięcia z Chinami i nieustanna rywalizacja w obszarze Indo-Pacyfiku.

- Starcie USA i Chin to jest konfrontacja dwóch systemów: demokracji i autorytaryzmu. I to starcie jest obliczone na lata, a nie na miesiące. To zawsze będzie też starcie systemu politycznego i gospodarczego, tych kwestii nie można oddzielić. To konflikt cywilizacyjny, a nie konflikt wyłącznie o rynki zbytu. A dlaczego kluczowym obszarem jest właśnie Pacyfik? Wystarczy zerknąć na globus, by wiedzieć, że dla USA to rejon o wiele ważniejszy niż jakakolwiek inny - mówi Ryszard Schnepf.

Telekonferencja Joe Bidena i prezydenta Chin
Telekonferencja Joe Bidena i prezydenta Chin© East News

- Wielkie bazy wojskowe? Są na zachodzie kraju. Baza morska zlokalizowana jest w San Diego, a wielka baza lotnicza na Alasce. I służy właśnie temu, by zapewniać bezpieczeństwo od strony Pacyfiku, który historycznie - dla USA - zawsze był źródłem konfliktów i ataków - dodaje.

- Stąd zaostrzenie retoryki w kontaktach z Chinami, a jednocześnie przywrócenie bliskiej współpracy z azjatyckimi krajami, które są bliższe USA. Budowanie systemu porozumień i współzależności z Japonią, Koreą Południową, Australią, Nową Zelandią i być może w najbliższej przyszłości z Indiami, to wyzwanie dla Białego Domu - mówi Ryszard Schnepf.

- Całe zachodnie wybrzeże USA jest nie tylko wojskowym, ale gospodarczym oczkiem w głowie, która zwrócona jest właśnie w kierunku Azji i biznesów robionych w tamtejszych krajach.

To miejsce to gwarancja pozycji militarnej i gospodarczej USA w basenie Oceanów Spokojnego i Indyjskiego. I z jednej strony ma zapewnić wolności żeglugi morskiej i powietrznej, ale także - z drugiej strony - obronę suwerenności państw regionu. Przed czym? Przed gospodarczą czy militarną presją Chin.

Zasada jest prosta: im więcej USA w regionie, tym mniej Chin w regionie. Jednocześnie im więcej sojuszników USA w regionie, tym lepiej. I stąd zwrot ku rozmowom z Japonią, Koreą Południową, ale również z Indiami, które są w tym miejscu jedynym państwem o potencjalne demograficznym i militarnym na równi z Chinami.

Przyjęcie przez USA koncepcji Indo‑Pacyfiku jest oczywistą odpowiedzią na rosnącą aktywność w regionie Chin. Te od 2013 roku realizują tam inwestycje w ramach Morskiego Jedwabnego Szlaku.

- Indo-Pacyfik jest i pozostanie najważniejszym regionem w stosunkach międzynarodowych, pod względem politycznym, ale przede wszystkim gospodarczym. I chociaż z perspektywy Europy nie jest to obecnie region priorytetowy, to dzieje się w nim wyjątkowo dużo ze znaczeniem dla światowego bezpieczeństwa - mówi Wirtualnej Polsce Marcin Przychodniak, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. 

- To właśnie w ramach rywalizacji USA-Chiny na Indo-Pacyfiku jest najwięcej punktów zapalnych. Jednym z nich jest Cieśnina Tajwańska, w której główną osią sporu jest niezależność Tajwanu, wobec aspiracji integracyjnych ChRL. Drugim jest Morze Południowochińskie, trzecim Morze Wschodniochińskie, gdzie trwa niezakończony spór terytorialny Japonii z Chinami. I to właśnie w tym regionie wyścig technologiczny i gospodarczy może się przerodzić w konflikt zbrojny. Jeżeli kiedykolwiek ma dojść do starcia wojskowego pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki a Chinami, to właśnie najprawdopodobniej dojdzie do niego w tym regionie świata - mówi Przychodniak.

I jak dodaje, obecność USA w tym regionie jest nie tylko kwestią bezpieczeństwa, ale też wiarygodności sojuszniczej.

- Najważniejszym elementem polityki USA w tym regionie będzie rozwój współpracy wojskowej, technologicznej, gospodarczej z partnerami regionalnymi. I są to oczywiste działania w celu zmniejszenia współzależności państw regionu z Chińską Republiką Ludową a jednocześnie modernizacji sojuszniczej infrastruktury. Dlatego w wystąpieniach amerykańskich polityków pojawiają się wzmianki o kluczowej współpracy z "suwerennymi, równymi sobie partnerami". USA, za prezydentury Joe Bidena, deklarują brak zainteresowania odłączeniem lub wykluczeniem Chin ze światowej gospodarki - wyjaśnia.

A co Chiny na to? Powtarzają, że nie są zagrożeniem a obrońcą "ładu międzynarodowego".

Chiny w przypadku Tajwanu mają wciąż ten sam cel, czyli - w ich słowniku - pokojowe zjednoczenie. I stąd Pekin raz po raz wywiera presję na wyspę, by uznała tzw. konsensus 1992 za warunek dialogu. A ten zakłada, że są jedne Chiny. I stąd Pekin szuka sojuszników, którzy zgodzą się, że Tajwanu nie ma - a jest to część jednego kraju.

I tak np. nie tak dawno pięć państw - Wyspy Świętego Tomasza i Książęca, Panama, Dominikana, Burkina Faso, Salwador - zerwało stosunki dyplomatyczne z Tajwanem, a jednocześnie nawiązały je z Chinami. A wcześniej uznawały państwowość Tajpej. Były też chińskie zachęty, wysłane bezpośrednio do Tajwańczyków. Na przykład tajwańskim przedsiębiorcom Chiny oferowały podjęcie działalności na takich samych warunkach, jak chińskim. Z kolei młodzieży proponowano naukę na kontynencie.

Na ile konflikt o Tajwan jest realny?

- Niewiele osób było przekonanych, że dojdzie do ataku Rosji na Ukrainę. Z punktu widzenia "naszej" logiki i rozsądku politycznego ciężko to było uzasadnić, ale się wydarzyło. Dla Chińczyków celem jest integracja z Tajwanem i z niego nie zrezygnują. Pytania są dwa: kiedy i w jaki sposób to nastąpi? Nikt nie powinien wykluczać interwencji militarnej w dalszej perspektywie czasowej. Najbliższe kilka lat mogą przynieść odpowiedzi na pytanie, czy taki konflikt wybuchnie - mówi ekspert PISM. 

- Pełnoskalowa interwencja, desant na wyspę jest ogromnym ryzykiem dla Pekinu. Reakcja Zachodu na agresję Rosji na Ukrainę była jednoznaczna i Chiny muszą obawiać się takiej samej w przypadku własnych ruchów. A USA nieustannie obecnie wysyłają sygnały, że pomogą sojusznikom i rozwijają własne możliwości w regionie.

Przy czym trzeba dodać, że Tajwan to w zasadzie Republika Chińska - często także Chińskie Tajpej, które uznaje, że jest jedyną legalną władzą państwa chińskiego (obejmującego tereny dzisiejszych Chin, ale również Mongolii, części Rosji i Indii. Dlaczego? Bo przez wygraną komunistycznej partii na terenie kontynentalnej części Chin, musiał się przenieść tymczasowo na wyspy. Oczywiście plany "podboju" tych terenów nie istnieją od lat, a dyskusja toczy się wyłącznie o oderwaniu się wysp i utworzeniu samodzielnego państwa. Republika Chińska w Tajwanie uznawana jest oficjalnie tylko przez kilkanaście państw.

Co z kolei dzieje się w basenie Morza Południowochińskiego? W tym wypadku USA nie chcą dopuścić do nadmiernego wzrostu pozycji Chin. Stąd zacieśniają współpracę (gospodarczą i militarną) z Wietnamem, z Tajlandią czy Japonią. I stąd np. w Puerto Princesa City na Palawanie (część Filipin) finansowane są militarne inwestycje. Filipiny od USA dostały np. drony, nową broń, wyposażenie snajperskie - a także programy edukacyjne.

- I można się spodziewać kolejnych ruchów administracji amerykańskiej w tym regionie świata - mówi Przychodniak. Stąd raz po raz Chiny demonstracyjnie ćwiczyły swoją flotę i siły powietrzne w okolicach wysp i Filipin. A USA wysyłały na Morze Południowochińskie podwodne drony wywiadowcze.

Haubice M777, które są dostarczane przez USA do Ukrainy
Haubice M777, które są dostarczane przez USA do Ukrainy© East News | Cover Images US Army, DeAndre Pierce

Oczywiście jest jeszcze trzecie wyzwanie dla Joe Bidena - wojna w Ukrainie i rosyjska agresja na ten kraj. Od początku konfliktu USA przekazały Ukrainie broń za blisko 3,5 miliarda dolarów, a jednocześnie zdecydowały się na pomoc humanitarną wartą kolejny miliard dolarów. A amerykańska administracja z każdym dniem jest coraz bardziej chętna, by wysłać w rejon konfliktu broń ciężką. Nie ma wątpliwości, że celem USA jest osłabienie możliwości militarnych Rosji.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie