Zdjęcie ilustracyjne© PAP | Grzegorz Michałowski

My z pogo – ciągle robimy w nieszczęściu

Anna Śmigulec

Widziałem męską głowę, po której przejechał traktor. Widziałem półtoraroczne dziecko, które wypadło z drugiego piętra. Widziałem matkę podpaloną przez swojego syna. Zdarza się. Ale prawda jest taka, że typowy powód wezwania zespołu ratownictwa medycznego to: starszy mężczyzna z przerośniętą prostatą nie może się wysikać - o pracy w pogotowiu mówi Jakub Sieczko, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Anna Śmigulec: Jakie było pana najtrudniejsze doświadczenie w pracy w pogotowiu?

Jakub Sieczko, lekarz, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, koordynator akcji "Medycy na granicy", autor książki "Pogo": Reanimacja noworodka, którego matka, nie wiadomo dlaczego, tuż po urodzeniu wrzuciła do kosza na brudną bieliznę. I to dziecko się tam dusiło. Więc je reanimowaliśmy i ta resuscytacja była skuteczna o tyle, że udało się je dostarczyć do szpitala żywe. Ale w szpitalu zmarło. To było bardzo trudne emocjonalnie. Choć miałem już kilka lat doświadczenia.

Zresztą, to nie było tak, że zacząłem pracę w pogotowiu i od razu widziałem jakieś straszne rzeczy. Miałem dosyć łagodne wejście w ten świat. Te najtrudniejsze doświadczenia przydarzyły się trochę później.

Pierwsze - po około roku pracy w pogotowiu – też dziecko. Akcje z dziećmi, o czym piszę też w książce, są najbardziej obciążające. Reanimowaliśmy 16-latka potrąconego przez pociąg. I znów: udało się, żywy dojechał do szpitala. Ale w szpitalu zmarł.

Doktor Jakub Sieczko
Doktor Jakub Sieczko© East News | Janek Skarżyński

Właśnie, zdarza się, że jedziecie do wezwania, robicie co w waszej mocy, ale pacjent umiera. A obok stoi np. żona zmarłego i pan musi poinformować ją o zgonie. Ten etap opisuje pan przejmująco: "Znowu ja i ona. Znowu stoimy naprzeciwko siebie jak rewolwerowcy. Będę strzelał – czas na zdanie. Nie znoszę tego momentu. Mówię to, jak wbiega się do lodowatej wody: - Bardzo mi przykro, pani mąż nie żyje."

Długo próbowałem różnych sposobów na powiedzenie tego, aż wreszcie zrozumiałem, że tylko prostota może zadziałać. Bo nie ma słów pocieszenia, które można wymyślić dla kogoś, kogo bliski właśnie zmarł i które tę sytuację złagodzą. Można jej tylko nie pogorszyć.

I moją rolą, jako lekarza, jest spokojnie i rzeczowo przekazać informacje. Nie owijając w bawełnę, nie używając metafor czy eufemizmów typu "odszedł". Przekazuję też wyrazy współczucia i informuję, co powinno się wydarzyć w sensie formalnym. Bo bliscy są zazwyczaj zszokowani, nie wiedzą, co mają robić: tu leżą zwłoki ich najbliższej osoby i co dalej?

Reasumując: działa prostota. Myślę natomiast, że jeżeli taką informację przekaże się w zły sposób, ten człowiek może zapamiętać to na całe życie. Bo dla mnie to jedna z setek historii i nie robią na mnie wrażenia zwłoki jego bliskiej osoby. To, że ktoś umarł, to dosyć częsty widok w mojej pracy. A dla tego kogoś to zazwyczaj przełomowa chwila w życiu. I on ją zapamięta.

Więc plan minimum jest taki, żeby on jej nie zapamiętał traumatycznie. Bo, nie oszukujmy się, sprawić, żeby ją zapamiętał dobrze, raczej się nie da.

W książce pisze pan jasno: "Rekomenduję milczenie".

Tak, bo co ja mogę powiedzieć kobiecie, która straciła dziecko, męża, brata, matkę? Jakie złote myśli można jej zaoferować? W ogóle cóż ją obchodzi, co ja mam do powiedzenia? Nic. Bo jestem obcym facetem, który przekazał złe wiadomości i na koniec bezradnie rozłożył ręce.

A tak ogólnie – co jest w tej pracy trudne do udźwignięcia?

Wcale nie to, że stykamy się z ludzkimi dramatami. Nie to, że jedziemy karetką i widzimy, że komuś urwało rękę. Czy że reanimujemy kogoś na środku ulicy lub tamujemy krwotoki. I widzimy cierpiących ludzi. Moje obserwacje są takie, że dla większości pracowników ratownictwa medycznego, którzy porzucili tę pracę, nie to było powodem. Tylko raczej to, że ratownictwo medyczne w Polsce łata wszystkie dziury systemu opieki zdrowotnej. Pracuje się bardzo dużo i ciężko, a 90 procent wezwań pogotowia to wyjazdy do przypadków, którymi w ogóle nie powinno zajmować się ratownictwo medyczne: biegunka, nadciśnienie tętnicze, skręcona kostka, zatrzymanie moczu.

Mój "ulubiony" przykład: "ból nóg po przebiegnięciu maratonu". Tam akurat pojechał inny zespół ratowniczy, ale widziałem kartę. I to jest wkurzające. Załatwianie problemów, które powinny obsłużyć inne jednostki ochrony zdrowia, prowadzi do głębokiej frustracji. I ludzie mają dość tej pracy. Bo studiowali sześć lat i zdobyli tysiące godzin doświadczenia w ratowaniu życia i zdrowia, a jeżdżą do zatrzymania moczu.

Z drugiej strony, to pokazuje, że pacjenci nie mają dokąd zadzwonić. Bo jakby mieli numer np. do dyżurującego lekarza rodzinnego, to by zadzwonili do niego i nie zawracali głowy pogotowiu.

"Nie znoszę tego momentu. Mówię to, jak wbiega się do lodowatej wody: - Bardzo mi przykro, pani mąż nie żyje". (Zdjęcie ilustracyjne)
"Nie znoszę tego momentu. Mówię to, jak wbiega się do lodowatej wody: - Bardzo mi przykro, pani mąż nie żyje". (Zdjęcie ilustracyjne) © East News | Michał Adamowski

Ciężką pracę mają też dyspozytorzy. Odbierają tysiące wezwań i za każdym razem muszą zdecydować, czy ten człowiek potrzebuje karetki, czy nie. Więc my się oczywiście czasem frustrujemy, że znowu dali nam wyjazd do jakiejś bzdury. Ale cóż, to dyspozytor rozmawiał z dzwoniącym, ma doświadczenie, sam jeździł w pogotowiu przez 3 lata – bo taki jest wymóg. Ale nie zawsze ma pełne dane. Jak usłyszy np. "ból w klatce piersiowej", to jest bezradny i nie może nic zrobić poza wysłaniem karetki. Bo to jeden z objawów zawału serca.

A pacjenci szybko się uczą. Następnym razem znów alarmują: "ból w klatce piersiowej", a na miejscu się okazuje, że przyjechaliśmy do kolejnej bzdury. Każda dzielnica ma swoją panią Leokadię, która jak raz dziennie nie zadzwoni na 999, to jest święto. Są tacy stali klienci.

Czego oczekuje pani Leokadia?

Potrzebuje kontaktu ze światem. Chce, żeby ktokolwiek się nią zainteresował i z nią porozmawiał, ponieważ z różnych przyczyn nie dostaje tego kontaktu od rodziny czy bliskich. No i pojawiamy się my i stajemy się taką protezą rodziny czy przyjaciół. Nagle do jej domu wkracza życie. Jak napisałem: "Jesteśmy być może pierwszym od roku dowodem na to, że posiadanie przez panią Leokadię czterech krzeseł w dużym pokoju ma sens. My umiemy ją zwiotczyć i zaintubować, ona prosi o regulację telewizora albo odpowietrzenie kaloryfera".

I oczywiście, ja mogę ściągnąć coś z wysokiej półki dla pani Leokadii, czy przesunąć lodówkę, to żadna ujma na honorze. Tylko jestem tam i dociera do mnie: sześć lat studiów, kilka lat specjalizacji, a ja przyjeżdżam karetką i dosypuję karmy psu.

Czy to na pewno ja muszę robić? Z napisem "Lekarz" na plecach? Albo mój kolega z napisem "Ratownik medyczny"? Dla tych ludzi to jest miłe i fajne, czują się wtedy zaopiekowani. Tylko że to ślepa uliczka. Bo oni znowu będą dzwonić i kombinować. Co z kolei nas będzie frustrować i wypalać. A przede wszystkim, będzie zabierać szansę ludziom poważnie chorym na to, żeby to do nich karetka przyjechała trzy minuty szybciej.

Więc ja sobie wyobrażam, że dosypuję karmę psu pani Leokadii, a w tym czasie ktoś wpada pod tramwaj cztery ulice dalej. I mnie nie ma dla tego kogoś. To się może wydawać śmieszne, ale zapewniam, że za pięćdziesiątym razem już nie śmieszy.

Czego jeszcze ludzie nie wiedzą o pracy w pogotowiu, co pan już wie?

Obraz społeczny pracy w ratownictwie to obraz ciągłej walki o ludzkie życie – co nie jest prawdą. Tych wyjazdów, na których naprawdę ratuje się ludzkie życie, jest stosunkowo mało. A jeżeli już są, to nikt nie ma z tym kłopotu i nie jest sfrustrowany tym, że jedzie do wypadku samochodowego.

Ludzie nie wiedzą też, że miasto wygląda inaczej, niż nam się wydaje. Za tymi fasadami kamienic czy bloków, które widzimy i które zazwyczaj ładnie wyglądają, jest osobny świat - z mnóstwem cierpienia i samotności.

Wkurzają mnie seriale medyczne. Opowiadają o jakimś ładnym świecie, którego ja nie znam. A pogotowie to jest brud, smród, krew, to jest bycie wiecznie niewyspanym, to jest łażenie po piętrach z ciężkimi rzeczami, to jest pot lejący się po tyłku.

À propos brudu i smrodu, regularnie jeździcie też do bezdomnych, pijaczków i meneli. Pisze pan: "Zachowania chłodnego profesjonalizmu nie ułatwiają: kupa wypływająca z nogawki ratowanego, kilka warstw brudnych swetrów, lepka skóra i małe robaki – oczywiście we włosach, ale też na podudziach, w skarpetach sklejonych ze stopą, na brzuchu, pod pachami, ale też na nagłośni (to chrząstka zamykająca wejście do krtani, po której mogą spacerować robaki, sam widziałem)".

Obcowanie z takim człowiekiem, dotykanie go, czucie jego zapachu, jest skrajnie obrzydliwe i bardzo uciążliwe. Ale trudno, taką pracę sobie wybraliśmy i musimy to robić. No i pod tym wszystkim jest człowiek, a dla nas pacjent. A wobec pacjenta lekarz ma dwa podstawowe obowiązki: po pierwsze, być kompetentnym, po drugie, zachowywać zasadę kultury osobistej i traktować go z szacunkiem.

Niestety, w kontakcie z takimi pacjentami to trudno to zrealizować, bo bełkoczą, wyzywają, prowokują. Więc ja mam taką metodę, że milczę. W sensie: w ciszy wykonuję moje czynności: rozbieram, badam, czasem wykonuję bardziej zaawansowane procedury medyczne.

A zdarzyły się panu sytuacje, typu: przyjeżdżacie karetką ratować życie i zdrowie, a ktoś rzuca się na was z nożem?

Z nożem nie, ale pamiętam, jak jeden pan chciał nas pobić. Natomiast kolega, z którym jeździłem karetką, wszedł do domu pacjenta, a ten zaczął strzelać z pistoletu. Innemu koledze pacjent złamał nos na dyżurze. Ja akurat nie ucierpiałem fizycznie, zetknąłem się tylko z groźbami. Cóż, obcujemy z miastem w całym jego przekroju, więc również z agresywnymi i pijanymi ludźmi. Którzy nie zawsze zachowują się racjonalnie.

Na przykład zostaliśmy wezwani do pana nie z wyżyn społecznych. Podnosimy go z ziemi, a tu nagle objawia się jego kolega i z nieznanych nam przyczyn zaczyna przecinać nożem opony naszej karetki. Z innej kategorii: w lutym ktoś zaatakował infrastrukturę informatyczną Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Było o tym głośno. Nie całkiem sparaliżował, ale bardzo utrudnił pracę LPR. I teraz pytanie: co temu człowiekowi przyświecało? Bo to jest analogiczna sytuacja: jak spuszczanie powietrza z opon karetki, tylko na większą skalę i w bardziej wyrafinowany sposób.

Pisze pan, że bywaliście wzywani do wysoko postawionych osób: posłanek, sędziów, ambasadorów, którzy pijani lub pod wpływem narkotyków wyzywali was, lub grozili. Ale was trudno zaskoczyć. "Najbardziej dziwimy się, gdy prześpimy ciągiem sześć godzin lub gdy trafi się dziesięciu trzeźwych chorych z rzędu".

Gdybym powiedział: "nie, już nic mnie nie dziwi" zabrzmiałoby butnie. To by sugerowało, że już wszystko widziałem, wszystko umiem i wiem. A tak nie jest. Ale też nie ma co udawać, że ta praca jest super ciekawa i co chwilę wydarzają się spektakularne rzeczy.

One się przydarzają, ale raz na jakiś czas. I raz na jakiś czas nawet bywa zabawnie. Ale nie jest tak, że każdy pacjent to niezwykle interesująca historia. Większość ludzi ma jakiś problem i chce, żeby ich kulturalnie i kompetentnie potraktować. I nie ma znaczenia, czy są to panowie kloszardzi, którzy śpią pod mostem lub w parku, czy są to te posłanki.

"POGO", książka Jakuba Sieczko
"POGO", książka Jakuba Sieczko© Materiały prasowe

Bywałem u ambasadorów, u osób publicznych. Nie powiem, o kogo chodzi oczywiście, ale mieliśmy wezwanie do starszego mężczyzny, który przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat był bardzo znaną postacią życia publicznego w Polsce. I jego starość, jego umieranie były zupełnie zwyczajne. Nie było w tym nic spektakularnego. Więc niezależnie od tego, kim jest człowiek, któremu pomagamy, to pewne rzeczy wyglądają zawsze podobnie.

A jak wyglądał pana dzień, kiedy pracował pan jako lekarz w pogotowiu? Zarówno podczas dyżuru, jak i pomiędzy. Kiedy się je, śpi, żyje?

Przychodziłem na dyżur na siódmą. Przebierałem się, zaczynałem pracę. I najczęściej przed ósmą już gdzieś jechaliśmy karetką. Było intensywnie, przynajmniej w moim rejonie, czyli na Pradze-Południe.

A je się wtedy, kiedy akurat można zjeść. To jest też nieprzyjemna prawda o pracy w ratownictwie, że trzeba się najadać na zapas. Jak można zjeść albo skorzystać z toalety, to nigdy nie należy się wahać, bo następna okazja może się trafić za pięć godzin. Obiady często zjadaliśmy dopiero po 22.00 albo w przerwie na tankowanie. Bo podczas każdego 12-godzinnego dyżuru kierowca ma obowiązek zatankowania karetki. Więc na tej stacji benzynowej na szybko pochłanialiśmy hot-dogi czy zapiekanki. To rozregulowuje organizm. I w ogóle praca w nocy. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć dyżury, kiedy nie trzeba było wstawać po północy. Zazwyczaj mieliśmy ze trzy wyjazdy po północy i przeciętnie kilkanaście wyjazdów w ciągu dyżuru. Więc na koniec takiej doby...

Czyli pana dyżur trwał 24 godziny, a nie 12?

Tak. Ale to nic wyjątkowego. Wielu pracowników ratownictwa pracuje na dobę. Tylko kierowcy muszą się zmieniać co 12 godzin. A lekarze dyżurują czasem dobę, czasem dwie. No więc na koniec takiego dyżuru wszystkie podstawowe potrzeby życiowe są niezaspokojone: przede wszystkim potrzeba snu i jedzenia.

A po dyżurze - wracam do domu, jest ósma rano, a ja nie wiem, co ze sobą zrobić. Jestem zmęczony i śpiący, ale jak zasnę, to wstanę o 15.00 i później nie będę mógł spać w nocy. To rozbicie rytmu dobowego mocno mnie frustrowało i było dużym obciążeniem. A jako lekarz wiem, że na dłuższą metę może być podłożem zaburzeń psychicznych, czynnikiem ryzyka depresji i chorób somatycznych.

Właśnie o te koszty chciałam zapytać. U pana i u kolegów. Czym to się przejawia, w co się rozwija, a czasem jak źle się kończy?

Alkoholizm, narkotyki, hazard – takie bywają wzorce niekonstruktywnych zachowań, w które poszli moi koledzy po fachu. Nie chcę mówić zbyt dużo. Celowo nie opisywałem historii konkretnych pracowników pogotowia ani pacjentów, bo to są ich prywatne sprawy i mają pełne prawo do tego, żeby pozostały prywatne. Ogólnie mogę powiedzieć, że znam imiona i nazwiska ludzi, którzy pracowali w ratownictwie i którym alkoholizm zniszczył życie. Jedni nie żyją. A inni żyją, ale piją. I nie wiem, ile jeszcze będą żyli. Znam też takich, którzy uzależnili się od twardych narkotyków.

Ale nie u każdego kończy się źle. Są tacy, którzy pracują od 20 lat i nie popadli w nałogi, nie są złośliwi i sfrustrowani, i nie myślą o odejściu z tej pracy.

Z drugiej strony, jest zaskakująco dużo osób, które odchodzą dość szybko z pogotowia. A to wielki problem dla systemu. Bo przecież państwo zainwestowało mnóstwo pieniędzy w tego człowieka, żeby ukończył studia, a on nabył ileś lat bezcennego doświadczenia, pracując w ratownictwie. Bo pamiętajmy, że różnica między ratownikiem, który pracuje trzy miesiące, a takim, który pracuje pięć lat, jest ogromna. To jest różnica kilku tysięcy godzin doświadczenia. I kiedy taki człowiek odchodzi z pracy, bo ma dość, wraz z nim odchodzi te kilka tysięcy godzin.

Wspomniał pan też o depresji, myślach samobójczych, zespole stresu pourazowego. Czy pracownicy pogotowia mają jakieś wsparcie psychologiczne?

W większości wypadków nie. Istotnie, statystycznie wśród pracowników ratownictwa medycznego depresja, zespół stresu pourazowego, choroby układu krążenia, zaburzenia snu czy choćby ryzykowne zachowania seksualne są dużo częstsze niż w pozostałej części populacji.

Wygłosił pan to jak socjolog...

Bo skończyłem też socjologię w Colegium Civitas. Ale co do opieki psychologicznej – nie chciałem, żeby moja książka była o systemie ratownictwa medycznego, bo ja mam dość opowiadania o tym, że respiratory się rozpadają. To jest ciekawe, ale do niczego nie prowadzi. Bo już wszyscy to wiedzą.

"Wkurzają mnie seriale medyczne. Opowiadają o jakimś ładnym świecie, którego ja nie znam. A pogotowie to jest brud, smród, krew (…)" (Zdjęcie ilustracyjne)
"Wkurzają mnie seriale medyczne. Opowiadają o jakimś ładnym świecie, którego ja nie znam. A pogotowie to jest brud, smród, krew (…)" (Zdjęcie ilustracyjne)© PAP | Grzegorz Michałowski

W pandemii mieliśmy w naszym kraju ponad 160 tys. tzw. zgonów nadmiarowych, czyli tyle osób zmarło nie z powodu COVID-19, lecz z powodu braku dostępu do ochrony zdrowia. To stawia nas na niechlubnym drugim miejscu na świecie wśród krajów rozwiniętych, ale wszyscy mają to w dupie.

Skoro pandemia nas nie obudziła i nie pokazała, jak ogromnym problemem jest dziadostwo polskiej ochrony zdrowia, to ja deklaruję kapitulację w temacie opowiadania o tym. Ponieważ uważam, że za mojego życia nic się nie zmieni. Umrę w kraju, który ma beznadziejny system ochrony zdrowia, bo z różnych przyczyn nie jesteśmy społecznie gotowi na to, żeby coś zmienić.

Bo żeby coś zmienić, to trzeba by na ten system więcej płacić, a w Polsce podatki to jest zawsze złodziejstwo. I nie ma zaufania do państwa, które te podatki wydaje, np. na przykład na wybory, które się nie odbywają. Więc nadal będziemy się kręcić w takim kołowrotku, że nikt nie chce płacić, ale każdy jest wkurzony, że jest źle.

Właśnie o tym wszystkim nie chciałem pisać. I nie napiszę książki pod tytułem: "Bandaż i plaster, czyli o rozpadzie polskiej ochrony zdrowia". Ten etap mam za sobą. Ale opiekę psychologiczną warto by zapewnić. I nie musimy tu wymyślać prochu.

Nie chodzi o to, żeby w centrali przy biurku siedziała jakaś smutna pani, z którą nie ma o czym rozmawiać, bo jest oderwana od rzeczywistości medycznej. Tylko żeby pracowników regularnie szkolić i uczulać, żeby się obserwowali i żeby wiedzieli, co jest groźne w ich emocjach czy zachowaniach. Żeby psychologowie dyżurowali z takimi zespołami, zakolegowali się z nimi i rozumieli specyfikę ich pracy.

Mówię o tym, ponieważ w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, w którym pracuję teraz, to działa. Mamy system wsparcia psychologicznego. Sam nigdy nie korzystałem z pomocy tych psychologów, ale wiem, kim oni są i wiem, do kogo zadzwonić. I to już jest komfort.

Macie terapeutów, którzy są dostępni dla was nie tylko przez telefon, ale i na żywo?

Tak, możemy porozmawiać przez telefon, albo się spotkać. Moja firma jest związana z lotnictwem, a w lotnictwie bardzo się zwraca uwagę na umiejętności miękkie. Ponieważ w większości wypadków lotniczych giną wszyscy – i ten, co popełnił błąd, i ten, co nie popełnił błędu. I większość jest spowodowana wcale nie awariami sprzętu, tylko problemami w komunikacji. Dlatego istnieje ustawowy obowiązek wynikający z przepisów lotniczych, żeby szkolić wszystkich, którzy pracują w lotnictwie i ratownictwie lotniczym właśnie z umiejętności miękkich. Żeby uświadamiać wagę współpracy w załodze.

W medycynie też znaczna część błędów medycznych wynika wcale nie z niekompetencji, lecz z błędów w komunikacji. Tylko że polskich pracowników medycznych nikt nie szkoli z tego tematu.

Skoro nie chciał pan napisać książki o systemie, to o czym? I dlaczego pan napisał tę książkę, z jakiej potrzeby?

Na pewno nie dlatego, że chciałbym mieć wygrawerowane "pisarz" na nagrobku. Pisałem z pobudek czysto emocjonalnych. Ta historia tak we mnie wzbierała i pęczniała, że po prostu wybuchła. Mówiąc mniej elegancko: wyrzygałem wszystko, co zebrało mi się w środku przez te sześć lat pracy w pogotowiu. Marzyłem o tej robocie odkąd, jako 16-latek, poszedłem na kurs pierwszej pomocy. Ratownictwo mnie pochłonęło i stało się moją pasją: przez wiele lat byłem instruktorem pierwszej pomocy, udzielałem się w wolontariatach. Skończyłem studia medyczne, dwa lata przepracowałem w szpitalu i wreszcie zacząłem pracę w pogotowiu. A tam – zderzenie z rzeczywistością.

Wielu ludzi mówi po przeczytaniu tej książki, że jest gęsta i emocjonalna. Bo faktycznie pisałem ją różnymi emocjami: zachwytem, wkurwem, frustracją, rezygnacją. Ale też wdzięcznością za relacje, które tworzyliśmy w tej pracy. Książka na pewno uporządkowała mi doświadczenie mojej pracy, ale nie była i nie jest formą terapii. Nie pisałem jej też po to, żeby kogoś nauczać. Miałem tylko jedno ważne założenie: być może to jedyna rzecz, którą napiszę i opublikuję w życiu, więc nie będę się cenzurował. I na tyle, na ile umiem na siebie uczciwie spojrzeć, to książka pisana bez autocenzury.

Od początku nie kreuje się pan na bohatera ani na ostatniego szlachetnego lekarza, tylko stawia sprawę jasno. Jak wtedy, kiedy przyjeżdżacie, męża pacjentki nie udaje się uratować i umiera w domu, a pan opisuje: "Ona przeżywa właśnie najgorszy dzień swojego życia. Ja bym pospał".

Odsłoniłem się w tej książce, mimo że uważam się za introwertyka. Może nawet tak mi było łatwiej to zrobić niż w rozmowie bezpośredniej. I ostatnia rzecz. Jedną z emocji, która doprowadziła mnie do napisania książki, była frustracja wynikająca z tego, że o ratownictwie medycznym pisze się jakieś bzdury i że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Ani nie tak cukierkowo, jak w różnych serialach, ani nie tak beznadziejnie i absolutnie dramatycznie jak opisują to tabloidy.

Zacząłem pisać w sierpniu 2017 r., jeszcze pracując w pogo, czyli w pogotowiu. To daje niecałe pięć lat. Więc tempo nie jest imponujące. Bo jeżeli przez pięć lat pisze się książkę, która ma 120 stron, to wychodzą 24 strony na rok.

No dobra, pierwotnie była dłuższa, ale przyjąłem strategię: jeżeli nie jestem autentycznie zadowolony z jakichś fragmentów, nie podobają mi się jako czytelnikowi własnej książki, to bezlitośnie skracałem. Zresztą, Wisława Szymborska mówiła, że najważniejszym narzędziem pracy dla poety jest kosz na śmieci. Natomiast o rzeczy, które mi się podobały i uważałem, że są fajne literacko, dzielnie walczyłem z redaktorką. Bo wychodzę z założenia, że literatura musi czasem zaboleć czytelnika, ale też bywają ładne zdania, które mogą ludziom po prostu sprawić przyjemność.

Jak to doświadczenie pracy w ratownictwie medycznym przełożyło się na pana życie?

Ono mi uporządkowało hierarchię spraw: które są ważne i które są nieważne. Te nieważne już nie wzbudzają we mnie takich emocji jak dawniej. Stłuczka samochodowa, angina, zgubiony portfel. Wiadomo, to nie są miłe sytuacje, ale można je ustawić w perspektywie rzeczy gorszych, które się przydarzają ludziom. I tylko żona się denerwuje: "Dziecko chore, a ty się nie przejmujesz. Musiałoby mu rękę urwać!".

Nie odnalazłem za to żadnego głębszego sensu w cierpieniu i śmierci, z którymi się stykałem na co dzień w tej pracy.

Nie chcę powiedzieć, że to, czego tam doświadczaliśmy, było niesamowicie trudne czy wyjątkowe. Szczególnie zestawiając z tym, co się dzieje teraz w Ukrainie. My przynajmniej poruszaliśmy się w ramach jakiegoś uporządkowanego cywilizowanego świata. Natomiast tam się cały świat rozpada. I ludziom się rozpadają całe życia. Ale wracając: przez sześć lat pracy w pogotowiu ratunkowym nie odnalazłem żadnej metafizycznej głębi w doświadczeniach krańcowych pacjentów, do których przyjeżdżaliśmy.

Sama śmierć pozostaje dla mnie aktem czysto fizycznym. Po prostu kończy się działanie lepiej lub gorzej funkcjonującej maszyny, jaką jest ludzkie ciało. A bywają też śmierci absurdalne, głupie i bezsensowne - wynikające z nieprzestrzegania przepisów ruchu drogowego czy znalezienia się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.

Pamiętam wypadek samochodowy mężczyzny, który miał dwadzieścia parę lat. Zagapił się na skrzyżowaniu i zderzył się z ciężarówką. I zmarł. Albo przypadek kilku mężczyzn, którzy wykonywali jakieś prace rolnicze, przyjechali traktorem. Był upał, jednemu zrobiło się gorąco i postanowił położyć się w cieniu. A najbliższy dostępny cień to był traktor. Więc położył się tak, że miał głowę pod kołem traktora. A kolega nie zauważył i ruszył. Kiedy przyjechaliśmy, z czaszki wylewał się mózg, chodziły po nim muchy. I co? Jaka jest głębia tej śmierci? Że Bóg tak chciał? Nie sądzę. Oni nawet nie byli pijani.

Jakiekolwiek próby racjonalizowania takich sytuacji, czy to odwoływania się do metafizycznego wyjaśniania tego, co tam się wydarzyło, wydaje mi się po latach pracy w pogotowiu strasznie naiwne.

Co chciałby pan powiedzieć ludziom o tej pracy?

Że nie jesteśmy wszechmocni. I jakkolwiek medycyna imponująco się rozwinęła przez ostatnich kilkadziesiąt lat, i wielu ludzi można uratować, to śmierć pozostaje wciąż nieunikniona. Chociażby dlatego, że nie ma na świecie systemu ratownictwa medycznego, w którym karetka w dwie minuty przyjedzie na miejsce wypadku samochodowego lub do zatrzymania krążenia. Więc proszę nie oczekiwać od nas cudów.

Natomiast to, co każdy może zrobić, żeby pomóc w ratowaniu życia, to nauczyć się pierwszej pomocy. Wiedza o niej jest w Polsce dramatycznie niska. I ranni lub chorzy od większości ludzi tej pomocy nie otrzymują. Co skutkuje tym, że duża część z nich umiera, choć nie musi. Tym bardziej że, jak pokazują badania, większość sytuacji, w których potrzebna jest pierwsza pomoc, zdarza się w naszych rodzinnych domach i dotyczy naszych najbliższych.

Więc warto nauczyć się jej nie po to, żeby pomóc obcemu mężczyźnie, który zasłabnie na ulicy, tylko po to, żeby kiedyś uratować własnego męża, matkę czy dziecko.

Anna Śmigulec jest dziennikarką Wirtualnej Polski

POSŁUCHAJ PODCASTU OUTRIDERS:

Więcej ciekawych materiałów o świecie znajdziesz w magazynie Outriders. => Zapisz się za darmo.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (269)