Olaf Scholz, aktualny kanclerz Niemiec i jego poprzedniczka,  Angela Merkel © Getty Images | Emmanuele Contini

Wszystkie strachy kanclerza. Czy Niemcy chcą, by Ukraina przegrała tę wojnę? To nie takie proste [ANALIZA]

Jakub Majmurek

Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora kanclerz Olaf Scholz zachowywał się bez sensu. Cytując klasyka: "cnotę stracił, rubelka nie zarobił". Tygodniami zbierał cięgi od dużej części zachodniej opinii publicznej za opór przed wysyłaniem Leopardów do Ukrainy, by w końcu ugiąć się pod naciskiem i czołgi przekazać. Dlaczego?

Działania Berlina wyglądały tak, jakby niemieckie elity nie miały żadnego politycznego planu, wychodzącego poza reagowanie na naciski i bieżące wypadki.

W środę w Bundestagu kanclerz przekonywał jednak, że jego wahanie wcale nie było błędem, brakiem zdecydowania czy nieudolnym opieraniem się naciskom. Niemcy, twierdził Scholz, prowadzą przemyślaną politykę. Wspierają Ukrainę, ale tak, by nie dopuścić do eskalacji i wojny między Rosją a NATO.

Dlaczego przekazanie czołgów właśnie teraz miałoby chronić przed eskalacją, a przekazanie ich tydzień temu miałoby do niej prowadzić?

Czekając na Amerykanów

Niemieckie elity tłumaczą to na ogół w ten sposób, że gdyby Niemcy same wysłały czołgi, Rosja mogłaby uznać to za akt wojny i adekwatnie na niego odpowiedzieć. Sytuacja wygląda jednak podobno zupełnie inaczej, gdy czołgi wysyła najpierw mocarstwo atomowe – tu konkretnie Stany Zjednoczone – a Niemcy tylko do tego się przyłączają.

Nie jest to szczególnie przekonująca argumentacja. Niemcy są przecież członkiem NATO, a art. 5 traktatu, na którym opiera się Sojusz, stanowi, że atak na jedno państwo traktowane będzie jak atak na wszystkie pozostałe – co oznacza, że Stany zobowiązane są potraktować atak na Lipsk tak samo, jak na Filadelfię, a amerykański arsenał atomowy chroni też europejskich sojuszników Waszyngtonu.

Niemniej współczesna polityka wschodnia Niemiec jest w znacznie mniejszym stopniu chaotyczna, niż mogłoby się to wydawać przy powierzchownej obserwacji z dystansu. By mimo wszystko dostrzec w niej jednak jakiś porządek, trzeba pamiętać o dwóch kwestiach.

Po pierwsze, dla Scholza równie ważny, jak międzynarodowy, jest wewnętrzny wymiar niemieckiej polityki.

Kanclerz, podejmując kolejne decyzje w sprawie pomocy Kijowowi, musi się liczyć z tym, że niemieckie społeczeństwo pozostaje w tej kwestii głęboko podzielone. Podziały te widać nawet w SPD, czyli partii, którą Scholz kieruje.

Po drugie, niemiecki idealny scenariusz tego, jak miałaby się skończyć wojna, jest nieco inny niż ten ukraiński, polski czy amerykański.

Choć pojawiające się czasem opinie - dotyczy to także polskiej debaty publicznej - że Niemcy chcą, by Ukraina przegrała tę wojnę i tylko symulują chęć pomocy, są niesprawiedliwe, to faktem jest, że Berlin nie chce też, by wojnę przegrała Rosja. Szczególnie gdyby przegrała w sposób, który zagrażałby jej wewnętrznej stabilności.

Dlatego skłonne są popierać Ukrainę tylko w takim stopniu, w jakim jest to potrzebne do obrony przed rosyjskim podbojem, ale nie na skalę pozwalającą realnie myśleć o militarnym rozstrzygnięciu wojny na korzyść Kijowa.

"Partia pokoju"

Przyjrzyjmy się grze Scholza w wymiarze wewnątrz niemieckim. Oceniając politykę kanclerza, warto pamiętać, że kieruje on koalicją trzech partii, z których każda ma trochę inny pomysł na to, co Niemcy powinny robić w związku z wojną.

Niektórzy komentatorzy mówią nawet, że partie w koalicji wspierającej gabinet Scholza są tak naprawdę nie trzy, ale pięć, bo osobno należy liczyć "pacyfistyczne" frakcje Zielonych i SPD. Zwłaszcza ta druga jest siłą, z którą Scholz musi się liczyć. Dlaczego?

Jest ona całkiem znacząca w partii kanclerza i jej parlamentarnej reprezentacji. Przewodniczącym frakcji SPD w Budenstagu jest Rolf Mützenich, polityk z lewego skrzydła partii, znany z wypowiedzi wyrażających sceptycyzm wobec NATO oraz głębokie zrozumienie dla lęków i "strategicznych interesów" Rosji.

Mützenich stwierdził nawet kiedyś, że Berlin powinien budować równie bliskie relacje z Moskwą co z Waszyngtonem. Jeszcze w styczniu 2021 roku przekonywał, że "NATO nie daje żadnych gwarancji bezpieczeństwa", a Europa potrzebuje "pluralistycznej architektury bezpieczeństwa przekraczającej obecne sojusze wojskowe".

Od początku dyskusji nad dostawą niemieckiej broni dla Ukrainy Mützenich mnożył zastrzeżenia, argumentował, że Niemcy powinny skupić się nie na wysyłaniu broni, ale na pomocy humanitarnej Ukrainie i na dyplomacji, która pozwoli zapobiec "nowej zimnej wojnie".

Wokół Mützenicha i jego frakcji skupiła się grupa młodych deputowanych SPD, wybranych po raz pierwszy do Bundestagu w 2021 roku.

To ważne, bo Scholz nigdy nie był szczególnie popularnym politykiem w swojej partii, został wybrany jako kandydat na kanclerza ze względów pragmatycznych, jako ktoś, kto może wygrać, nie jako postać realnie inspirująca partyjnych działaczy.

Choć niemiecka konstytucja gwarantuje urzędowi kanclerza bardzo silną pozycję i sprawia, że może być dość odporny na bunty parlamentarnego zaplecza, to Scholz nie może prowadzić ukraińskiej polityki zupełnie i otwarcie wbrew swojej partii.

Tym bardziej że "pacyfistyczne" podejście do polityki wobec Ukrainy podziela duża część elit i społeczeństwa Niemiec. Głosy wzywające Niemcy do umiaru i ostrożności płyną zarówno ze strony czołowych intelektualistów Republiki Federalnej, jakJürgen Habermas, ale również ze strony szeregowych akademików, gwiazd telewizji i "ludzi z ulicy".

Sondaż Kantaru z sierpnia zeszłego roku pokazał, że aż 80 proc. ankietowanych Niemców boi się rozprzestrzeniania wojny na państwa NATO, a 72 proc. czuje się zagrożona przez Rosję. Tylko 14 proc. badanych chciało większego zaangażowania wojskowego Niemiec.

Niechęć do wsparcia dla Kijowa widać zwłaszcza w landach, które kiedyś tworzyły komunistyczną NRD. Według badań z października, aż jedna trzecia ich mieszkańców uważa, że to NATO odpowiada za sprowokowanie wojny w Ukrainie. Podobna liczba ankietowanych uważa, że Niemcy za bardzo pomagają Ukrainie.

Skąd takie postawy Niemców? Na wschodzie kształtuje je rozczarowanie procesem zjednoczenia i miejscem, jakie dawne NRD zajęło w nowych Niemczech. Ta niechęć do nowych Niemiec łatwo przenosi się na niechęć do Zachodu w ogóle, zwłaszcza do Stanów Zjednoczonych.

Zarówno na skrajnej lewicy, jak i na skrajnej prawicy mamy dziś w Niemczech elektorat postrzegający obecność Amerykanów w Europie jako wielki problem dla Niemiec. Na zachodzie kraju silne jest poczucie winy za zbrodnie popełnione przez Niemców w czasie II wojny światowej. Część niemieckiej opinii publicznej uważa, że Niemcy ze względu na tę historię nie mają prawa wysyłać broni ofensywnej tam, gdzie toczą się konflikty zbrojne. Zwłaszcza przeciw Rosji, gdyż to w dawnym ZSRR III Rzesza prowadziła szczególnie zbrodniczą wojnę.

Złe rozumienie historii gruntuje tu niestety złą politykę. To nie Rosjanie byli głównymi ofiarami wojsk III Rzeszy na froncie wschodnim, ale Ukraińcy, Białorusini i żydowska ludność tych ziem. Jeśli dziś Niemcy chciałyby zadośćuczynić za swoją historię, to powinny wspomóc Ukrainę, masakrowaną przez rosyjski imperializm.

"Partia Gazpromu"

W przypadku SPD dodatkowo mamy jeszcze do czynienia z ciężarem tradycji polityki wschodniej z czasów Brandta i Schmitta (1968-82).

Zakładała ona normalizację relacji z ZSRR i krajami Bloku Wschodniego oraz budowę więzi gospodarczych, które miały stopniowo zmieniać sytuację w państwach komunistycznych, popychając je do współpracy z Zachodem i wewnętrznych reform, zwłaszcza NRD.

Odkąd w 1998 roku kanclerzem został Gerhard Schröder, zjednoczone Niemcy realizują nową wersję dawnej Ostopolitik. Robią tak niezależnie od tego, czy rządzą socjaldemokraci, czy chadecy. Rządy Schrödera i Merkel zacieśniały gospodarcze więzy z Rosją, a przede wszystkim zależność Niemiec od rosyjskiego gazu, wykazując jednocześnie bardzo wiele zrozumienia na arenie międzynarodowej dla politycznych pretensji i awantur Putina.

Najlepszym przykładem może być szczyt NATO w Bukareszcie z 2008 roku. To wtedy Merkel zablokowała drogę Gruzji i Ukrainy do NATO, jakby milcząco przyjmując założenie, że państwa te stanowią naturalną rosyjską sferę wpływów.

Jednocześnie niemieccy liderzy przekonywali siebie i Europę, że więzy gospodarcze będą zmieniać Rosję, upodobniając ją do państw Zachodu. W najgorszym wypadku, jeśli współpraca gospodarcza nie zrobi z Rosji liberalnej demokracji, to sprawi, że będzie ona przewidywalnym partnerem dla Unii Europejskiej.

Wokół tej polityki w Niemczech rozwinęło się też coś w rodzaju nieformalnej "partii Gazpromu" – luźnej sieci wysoko postawionych polityków, liderów biznesu, ekspertów, doradców, lobbujących na rzecz bliskiej gospodarczej i politycznej współpracy Niemiec z Rosją, powtarzającej przy tym narrację Kremla. Więzy polityczne przekładały się w niej na biznesowe.

Najbardziej oczywistym symbolem tej nieformalnej grupy stał się kanclerz Schröder. To on, tuż przed swoim odejściem z polityki w 2005 roku, zaaprobował projekt budowy gazociągu północnego, a następnie objął stanowisko w radzie nadzorczej kontrolowanego przez Rosjan konsorcjum Nord Stream, mającego budować ów gazociąg.

Przez lata Schröder pracował dla różnych rosyjskich firm – w 2017 roku przyjął nawet stanowisko w radzie Rosnieftu, rosyjskiego koncernu petrochemicznego, który był już wtedy objęty zachodnimi sankcjami. Jednocześnie Schröder uwiarygadniał Putina i jego politykę na międzynarodowych forach, przedstawiając tam bardzo przychylny Rosji punkt widzenia.

Macierzysty land Schrödera, Dolna Saksonia, miał szczególne "szczęście" do przychylnych Rosji polityków SPD. Trzeba tu wymienić przede wszystkim Siegmara Gabriela, ministra spraw zagranicznych w latach 2017-18 i jego poprzednika Franka-Waltera Steinmeiera, dziś prezydenta Niemiec.

Gabriel sprzeciwiał się planowanym amerykańskim sankcjom wymierzonym w Nordstream 2, zarzucając Stanom, że ingerują w kwestie bezpieczeństwa energetycznego Europy. Z kolei Steinmeier jeszcze w 2015 roku proponował komisarz ds. handlu UE, Cecilii Malmström, zaangażowanie w energetyczną i gospodarczą współpracę z Rosją, co pozwoli zbudować przestrzeń gospodarczą "od Atlantyku do Pacyfiku".

Szczególnie ważne dla rosyjskich interesów w Niemczech były po zjednoczeniu dwa landy: Saksonia i Meklemburgia-Pomorze Przednie. To przez nie rosyjski gaz "wkracza" do Niemiec. W obu landach rządzili w ostatnich latach silnie prorosyjscy politycy - w Saksonii chadek Michael Kretschmer, w Meklemburgii socjaldemokratka Manuela Schwesig. Ta druga na niemieckiej scenie politycznej była jedną z czołowych zwolenniczek budowy Nord Stream 2. W 2021 roku Meklemburgia wspólnie z Gazpromem założyła ekologiczną fundację, która miała obchodzić sankcje nałożone na budowę Nordstream 2.

Wśród członków "partii Gazpromu" można też wymienić liderów biznesu, niekoniecznie związanych z sektorem energetycznym. W swoim rankingu 12 niemieckich luminarzy, którzy dali się najbardziej ograć Putinowi, portal Politico wymienia m.in. byłego prezesa gazowego giganta Linde i byłego dyrektora generalnego Siemensa Joe Kaesera.

Linde jeszcze w zeszłym roku uruchomiło wspólnie z Rosjanami inwestycję w budowę węzła dystrybucyjnego i przetwórstwa gazu na granicy rosyjsko-estońskiej. A Kaeser zasłynął tym, że zaraz po aneksji Krymu odmówił odwołania zaplanowanego wcześniej spotkania z Putinem w Moskwie na temat przyszłych inwestycji koncernu w Rosji. Tłumaczył: "chwilowe turbulencje nie mogą przekreślać naszych dalekosiężnych planów".

Niemcy boją się nowej zimnej wojny

Scholz, kształtując swoją politykę wschodnią, musi się liczyć nie tylko z idealistycznym – nawet jeśli beznadziejnie naiwnym – pacyfizmem Niemców, ale też z twardymi biznesowymi połączeniami między Rosją a częścią niemieckiej elity. Oczywiście, inwazja na Ukrainę uciszyła "partię Gazpromu", uniemożliwiając otwarte głoszenie jej poglądów. Ale myślenie spod znaku Schwesig i Gabriela ciągle ma wpływ na niemiecką politykę, zwłaszcza na to, jak Niemcy widzą pożądany przez siebie koniec wojny w Ukrainie.

Niemiecki sukces ostatnich 25 lat opierał się na trzech filarach: tanich surowcach z Rosji (przede wszystkim gazie), tanim bezpieczeństwie (dzięki sojuszowi ze Stanami i spokojowi wokół swoich granic Niemcy miały je zagwarantowane przy względnie niskich wydatkach na obronność) i wielkim eksportowym sukcesie niemieckiej gospodarki (tu szczególną rolę odegrał rynek chiński).

Wojna w Ukrainie wstrząsnęła tymi trzema filarami, szczególnie pierwszym.

Niemcy wytrzymały gazowy szantaż Putina i choć w razie normalizacji stosunków z Rosją, będą tam pewnie dalej szukać tanich surowców, to na pewno nie będzie już zgody opinii publicznej na wcześniejszy poziom energetycznej zależności od Rosji.

Berlin obawia się jednak, że wojna może jeszcze zniszczyć drugi i trzeci filar jego sukcesu. Zwłaszcza wojna zdecydowanie przegrana przez Rosję.

Niemcy przekonują, że klęska może skłonić Moskwę do użycia broni jądrowej, ataku na któreś państwo NATO, że po putinizmie może nadejść reżim jeszcze bardziej agresywny wobec Zachodu. Problem w tym – czego Niemcy ciągle chyba nie widzą lub dostrzec nie chcą – że także Putin nie daje gwarancji na żadne przewidywalne relacje z Zachodem. Czekają nas pewnie teraz lata powstrzymywania rosyjskiej agresji jak w najbardziej napiętym okresie zimnej wojny.

Niemcy się tego obawiają. Oznaczałoby to dla nich koniec "taniego bezpieczeństwa". Dodatkowo istnieje ryzyko, że nowa zimna wojna zmieni się w konflikt amerykańsko-chiński, na którym Niemcy mogą najwięcej stracić, zmuszone wybierać między amerykańskim bezpieczeństwem a korzyściami z udziału w chińskim rynku.

Stąd nawet zrozumiałe pragnienie, by w wojnie nie przegrała ani Ukraina, ani Rosja, a sytuacja możliwie prędko wróciła do czegoś przypominającego "normę". Problem w tym, że konflikt amerykańsko-chiński będzie narastał niezależnie od pragnień Berlina.

Co z tego wynika dla Polski?

Jak w tej sytuacji powinna zachować się Polska? Musimy być świadomi różnic dzielących nas z Berlinem. Trzeba jednak pracować z tą częścią niemieckiej opinii publicznej, która chce realnie pomóc Ukrainie i nie boi się, że Rosja "za bardzo przegra".

Musimy też pamiętać, że Niemcy są i pozostaną naszym kluczowym partnerem gospodarczym i politycznym w UE. Wahanie w sprawie Ukrainy bez wątpienia osłabiło politycznie Niemcy w Europie. Ale marzenia, że doprowadzi to do nowego rozdania kart w Unii i wzrostu roli naszego regionu pod wodzą Warszawy warto podzielić przez pięć.

Tak, przed Polską i regionem otwierają się pewne szanse. Ale pamiętajmy też o tym, jak nasz region jest podzielony, a Polska nie ma na razie ani pozycji gospodarczej, ani politycznej, by myśleć o sobie jako o liderze równoważącego niemieckie wpływy na kontynencie "Międzymorza".

Decydujące jest to, że Amerykanie - mimo całego kluczenia Niemiec - ciągle uważają ich za swoich głównych partnerów na kontynencie. Polska może tworzyć koalicje naciskające na Niemcy, zmuszające je do tego, by szybciej szły z głównym nurtem polityki zachodniej.

Bylibyśmy w lepszej pozycji, gdyby nie bezsensowne konflikty obozu władzy z Berlinem. Polityka Scholza musi budzić w Polsce frustrację i trzeba się ją starać w miarę możliwości korygować – ale pamiętając cały czas o tym, że dobre relacje z Niemcami pozostaną jednym z filarów naszego rozwoju.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
olaf scholzangela merkelwojna w Ukrainie
Wybrane dla Ciebie