Śmierć Polaków w Ukrainie. "Chciałam chronić syna. Ale nie potrafiłam"
Tomek obiecał mamie, że walczyć już nie będzie. Uwierzyła. Z Ukrainy przyszły po nim krzyżyk, różaniec i bransoletki. Mirosław, ojciec Daniela, oglądał śmierć syna na laptopie. - Pytał ranny: gdzie są moi rodzice? A mnie przy nim nie było.
To był poniedziałek. Pamiętam jak dziś.
Słońce przygrzewa za oknem. Stoimy z mężem w milczeniu, zjawia się pan z krematorium. "Mogą go państwo zobaczyć". Ostrzega: mamy tylko chwilę. Prowadzą nas do małego jasnego pomieszczenia. Duszno. Nogi drżą, w klatce piersiowej coś ściska, coraz trudniej złapać oddech. Zastanawiam się przez chwilę, czy człowiekowi może z bólu pęknąć serce.
Mężczyzna wskazuje na czarny worek i jednym ruchem odkrywa twarz.
Ciemne włosy, głowa lekko przechylona na bok.
Nasz Tomek.
Leży taki nieborak. Żadnych siniaków, zadrapań. Tylko mała rana z lewej strony pod żebrami. Nie mam do niego żalu, ale kiedy wycieram oczy, mówię mu w myślach: gdybyś wiedział, Tomek, co teraz przeżywamy.
Boli coraz bardziej. Już wiem, że kiedy wyjdziemy z zakładu, nie przestanie. Będzie boleć jutro, za miesiąc, za rok. Mocno ściskam rękę męża.
Nagle moje ciało się zgina, z ust wydobywa się krzyk. Patrzę na Tomka i wyję. Dłonie męża na moich ramionach.
Potem znów cisza. I wtedy pierwszy raz naprawdę do mnie dociera: syn już nie wróci.
NIE MARTW SIĘ, MAMO. ŻYJĘ
- Chciałam go chronić. Ale nie umiałam - mówi Teresa Walentek, matka Tomasza, pierwszego polskiego ochotnika, który 17 lipca 2022 zginął w Ukrainie.
Tłumaczy: życie matki żołnierza to ciągły strach.
Jak tylko wspomniał o wojsku, właśnie ze strachu próbowała zrobić z niego ekonomistę. Oczami wyobraźni widziała, jak rozmawia z klientami w salonie samochodowym. Później syn jej wyrzucał, że technikum handlowe, które mu doradziła, nie było najlepszym wyborem. Kiedy poszedł do służby zasadniczej, sama się okłamywała: dostanie w kość i mu przejdzie.
Ale nie przechodziło. Strach coraz bardziej ściskał Teresie żołądek.
W roku 2008 Tomek pojechał na misję do Kosowa, rok później do Afganistanu. Wtedy zaczęła się bać nocnych telefonów i wiadomości telewizyjnych. Obudzi się, przyłoży słuchawkę do ucha i usłyszy obcy głos: "bardzo nam przykro...". Albo zobaczy na ekranie swoje nazwisko i czarno-białe zdjęcie Tomka.
Raz Teresa wraca ze sklepu, a syn dzwoni z Afganistanu: "Mamo, nie martw się, żyję. O nic nie pytaj". Nogi się pod nią ugięły. Dopiero później się dowiedziała, że najechali na minę. Kierowca miał otwartą ranę nogi, Tomek wyszedł bez szwanku.
Potem nadchodzi ciepła kwietniowa sobota.
Teresa krząta się w kuchni, nagle dzwonek. W drzwiach Tomek: "witaj, matko Tereso!". Przywarła do niego tak, że nie mogła się odkleić. Szkoda, że nie dał znać - zrobiłaby mu roladę z kluskami i buraczkami, pewnie w Afganistanie za nią tęsknił. Ale nie szkodzi - najważniejsze przecież, że jest!
Po wielkiej radości wielkie udawanie, że Tomek nie był na żadnej wojnie. Ciągle prosi: nie pytajcie o Afganistan. Więc rozmawiają przy stole prawie o wszystkim:
O komunii chrześnicy.
O ładnym kwietniu.
O nowym samochodzie sąsiada z klatki obok.
O tym, że do kościoła może na jedenastą?
Tylko nie o tamtym.
Widziała, że coś się zmieniło. Wspominał, że budzi się w nocy, bo "tamto wraca". W salonie nerwowo się rozglądał, jak gdyby był na patrolu.
Aż powiedział jej kiedyś: mamo, ja już więcej broni do ręki nie wezmę.
Uwierzyła.
GDZIE JEST CIAŁO MOJEGO SYNA?
- Martwiłam się jego stanem. Ale po Afganistanie stanął na nogi, znalazł swoje miejsce - mówi Teresa.
Tomek przeprowadza się do Warszawy i zaczyna nowe życie w cywilu. Najpierw jest opiekunem w domu seniora, potem haruje na dwie zmiany jako sanitariusz w klinice dziecięcej i na szpitalnym oddziale ratunkowym. Robi studium medyczne, dzwoni zaraz po egzaminach: "Tereska, jest sprawa. Pogratuluj mi! Zdałem!".
Oczy na zapałki, śpi po kilka godzin na dobę. Ale Teresa widzi, że jest szczęśliwy jak nigdy.
Zapomina o strachu do 24 lutego 2022, gdy słyszą z mężem w wiadomościach, że Rosja zaatakowała Ukrainę.
"Boże, przecież Tomek tam pojedzie".
- Przygotowywał się, był na szkoleniu w GROM-ie, ale aż do wyjazdu nie wiedzieliśmy prawie nic. Kiedy ostatni raz nas odwiedził, co chwilę wychodził, żeby porozmawiać przez telefon. Bałam się pytać. On po prostu nie mógł patrzeć, że za naszą granicą dzieje się tyle krzywdy. Mówił: "mamo, Polska będzie tak długo bezpieczna, jak długo będzie się bronić Ukraina". Wyjechał 14 maja – opowiada Teresa.
Tłumaczył rodzicom, że będzie sanitariuszem, że nic złego się nie stanie. Jadą przecież lekarze, strażacy, konserwatorzy zabytków. Powtarzał, że nie ma powodów do strachu. Aż Teresa mu powiedziała: - Tomek, przecież ja wiem, że będziesz tam walczyć.
Ostatni raz rozmawiała z synem 11 lipca. Była wówczas u córki w Wielkiej Brytanii. Prosiła go, żeby wrócił, ale powiedział, że przyjedzie, jak się skończy wojna. Kilka dni później do Teresy zadzwoniła narzeczona syna. Po kilku sekundach rozmowy telefon prawie wypadł jej z ręki.
Krzyk. Rozpacz.
- Zespół Tomka miał rozminować ciała dwóch kolegów. Nagle Rosjanie trafili przyjaciela syna. Próbował go ewakuować i dostał odłamkiem. Kiedy dowódca zobaczył krew na mundurze, zaczęli go ratować. Tomek jeszcze coś krzyknął, ale nie wiedzą co, był taki huk.
Krzysztof, ojciec Tomka: - Na pięćdziesiąt metrów kwadratowych spadło kilkanaście pocisków. Rosjan było dużo więcej. Nie mieli szans.
Teresa: - Modliłam się, żeby był po ukraińskiej stronie. Żeby Rosjanie się nad nim nie znęcali. Dostałam telefon do pani, której wnuk walczył razem z Tomkiem. Wybrałam numer z walącym sercem.
- Gdzie jest ciało mojego syna?
- U nas, w szpitalu w Charkowie.
Ulga.
CHYLIMY PRZED WAMI GŁOWY
Teresa i Krzysztof ruszają z Wielkiej Brytanii do Polski. Dwadzieścia kilka godzin jazdy, więc ciało Tomka odbierze od Ukraińców Sławek. Prowadzi zakład pogrzebowy pod Warszawą. Sam zgłosił się do Walentków, bo poruszyła go śmierć polskiego ochotnika na wojnie.
Sławek ma czekać w swoim zakładzie na ludzi, którzy przywiozą ciało z Ukrainy.
Przyjeżdżają po północy. Elegancka blondynka w ciemnej garsonce i wysoki facet z przystrzyżonym wąsem, pewnie jakiś wojskowy. Blondynka staje na baczność i recytuje tekst, który sobie przygotowała:
"Z głębi naszych serc i w imieniu całego narodu Ukrainy chcemy złożyć kondolencje. Żadne słowa nie zastąpią bólu straty. Proszę przekazać rodzicom, że ich syn jest bohaterem, któremu nie był obojętny los innego narodu, jego wolność. Chylimy przed nimi nisko głowy. Pamięć o każdym zmarłym żołnierzu pozostanie na zawsze w naszych sercach".
Przekazuje Sławkowi granatowe etui z herbem Ukrainy. W środku dokumenty, ostatnie zdjęcie Tomka, żółto-niebieska flaga. "Wojskowy" wyciąga z karawanu trumnę. Część oficjalna zakończona. Nieoficjalnej nie będzie.
Nocleg? Mają po drodze u znajomych.
Kawa? Dziękują, naprawdę nie.
Muszą pędzić. W samochodzie jeszcze dwie trumny – Francuz i Szwed. Kolejne rodziny czekają.
Ukraińcy ruszają do wyjścia. Uścisk dłoni. Warkot silnika.
Czarny mercedes znika w ciemności.
Zobacz także
SEN PRZY TRUMNACH
Blondynka i "wojskowy" to ukraińskie małżeństwo, Iryna i Igor.
Ciała czterech spośród sześciu Polaków, którzy zginęli w tej wojnie, transportowali właśnie oni. Jeżdżą po całej Europie. Najdłuższa wyprawa: pięć dni, cztery tysiące kilometrów. Najpierw Niemcy, potem Szwecja, Hiszpania, prom na Majorkę.
Pierwsze ciało wieźli do Francji. Iryna planowała: wejdą, zostawią, wyjdą. Ale na miejscu cała rodzina, matka obejmuje trumnę, dosłownie rwie włosy z głowy. Iryna chce ją pocieszyć, ale nie zna francuskiego. Po powrocie ułoży kondolencje i przetłumaczy na kilka języków.
Igor i Iryna mówią, że to dla nich nie tylko biznes, ale też hołd dla poległych. Sposób na wyrzuty sumienia. Czują je za każdym razem, kiedy Ołeksandr z biura pogrzebowego daje znać, że jest do odebrania kolejne ciało z frontu. Bo przecież ci młodzi mężczyźni zostawili swoje rodziny i zginęli za Ukrainę.
Zwrócili rodzinom kilkadziesiąt ciał, choć Iryna woli mówić o twarzach. Pamięta każdą. Najmłodsza, ochotnika z Francji, miała osiemnaście lat.
Ciała z frontu trafiają do Kijowa. W zakładzie pogrzebowym Ołeksandra są balsamowane i ubierane. W przypadku ciężkich obrażeń, jeśli rodzina wyrazi zgodę, przekazuje się je do spopielenia. Kiedy wszystko gotowe, Ołeksandr wybiera numer Iryny.
- Szykujcie się, niedługo wyjazd.
Środek mercedesa-chłodni jest obłożony metalem. Mieszczą się trzy trumny. Każda mocowana pasami, żeby nie przesuwały się w trakcie jazdy. U Ołeksandra wszystkie wykonywane są tak samo: w środku cynkowa kapsuła, na zewnątrz drewniana skrzynka obita aksamitem. Metalowy sznur, na nim aluminiowa plomba – krążek z odciśniętym herbem Ukrainy, numerem i kodem plombownika. Trumny plombuje się w dwóch miejscach: przy głowie i w nogach. Najmniejsze naruszenie będzie widoczne.
Iryna i Igor chcą dotrzeć do rodzin jak najszybciej. Szkoda czasu na obiad, więc zaparzają w samochodzie chińskie zupki. Kiedy padają z wycieńczenia, stają na parkingu. Kawałek dykty na tylnym siedzeniu, poduszki, kołdra i łóżko gotowe.
Sen przy trumnach.
Potem w drogę.
TRAMPKI
Po kilku tygodniach do Walentków przychodzą rzeczy z Ukrainy. Po Tomku zostały:
- krzyżyk
- różaniec (zawsze miał przy sobie)
- bransoletki na rękę
Niezapisany notes, kartki pocztowe, liścik z podziękowaniami od małej pacjentki ze szpitala, zdjęcie w rękawicach bokserskich, ulubiona woda po goleniu, znoszone kowbojki, gogle, kamizelki wojskowe.
Widok każdej z tych rzeczy boli.
Teresa i Krzysztof nie wydrukowali ani jednej klepsydry – bali się fotoreporterów. Ukrywali informacje o pogrzebie, żeby pożegnać Tomka po cichu. Mimo to kościół pękał w szwach. Przyjechali przyjaciele syna z całej Polski. Niektórzy pomagali mu w zbiórce na sprzęt. Teresa podeszła do nich na cmentarzu.
- Mam do was żal. Gdyby nie wasza pomoc, może by nie wyjechał.
Chwila ciszy.
- Pani Tereso, on by na tę Ukrainę w trampkach pobiegł.
MILCZĄ. BO CO MOŻNA POWIEDZIEĆ?
Zimna grudniowa noc. Trzecia nad ranem.
Czarny mercedes wjeżdża na Powązki. Przy kaplicy mężczyzna o siwych włosach. Blada twarz kontrastuje z ciemnym ubraniem.
– Ojciec – szepcze Iryna do męża.
Silnik gaśnie. Iryna spogląda na Igora: po kilkunastu godzinach jazdy ma zmęczoną twarz, ale biały kołnierzyk, delikatnie wystający spod czarnej kurtki, nadaje mu schludności. Iryna: biała koszula, czarny płaszcz.
Ona zawsze rozmawia z rodziną, on zajmuje się resztą.
Igor, razem z pracownikami zakładu, wyjmuje trumnę Daniela. Tymczasem Iryna rusza do mężczyzny o siwych włosach. Najpierw podaje mu dłoń, później dokument. Mogłaby przekazać kondolencje ustnie, ale boi się, że jej łamana polszczyzna nie zabrzmi tak wzniośle.
"Z głębi naszych serc i w imieniu całego narodu Ukrainy chcemy złożyć kondolencje...".
Mężczyzna czyta i wydusza z siebie tylko: ciężko... to był dobry, wykształcony chłopak.
Aksamitne pudełko z resztą dokumentów, zdjęciem Daniela i flagą Ukrainy.
Stoją dłuższą chwilę w milczeniu, bo nie wiadomo, co powiedzieć. Igor dyskretnie pociąga Irynę za rękaw. Żona wie, co to znaczy: czas ruszać.
Mężczyzna o siwych włosach to Mirosław, ojciec Daniela. Po krótkim pożegnaniu wraca do samochodu, gdzie czekają żona i córka.
Środek nocy.
Do rana nie zasną.
PAN COGITO
Warszawska Praga.
Mirosław zaprasza do swojego biura. Półki uginają się od książek historycznych, ze ścian spoglądają Piłsudski i powstańcy warszawscy.
Mirosław siada za ogromnym drewnianym stołem i wyciąga kolejne wycinki z teczki. O Danielu napisali w Chinach, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Szwecji czy Wielkiej Brytanii. Associated Press przytacza słowa ukraińskiego ambasadora, który powiedział na pogrzebie, że Daniel jest bohaterem dwóch narodów.
- Mówił, że walczy za Europę i wolny świat. Jestem z syna niesamowicie dumny. Wychowałem go na dobrego człowieka.
Mirosław zawiesza głos. - Ale może gdybym zrobił to nieco inaczej, dzisiaj by żył?
Od małego zabierał syna na wyprawy. Kilkunastoletni Daniel łowi z ojcem ryby, pływa pontonem, goni po drzewach, nocuje w namiotach. Burza w lesie? Dadzą sobie radę. Deszcz na środku jeziora? Przeżyją, nie są z cukru.
W wieku czternastu lat Daniel jedzie na pierwszy obóz młodzieży GROM-u z przyjacielem ojca, płk. Krzysztofem Przepiórką, który zostanie mentorem chłopaka. Mirosław otwiera grubą teczkę, pokazując kolejne dokumenty.
Międzynarodowy kurs survivalu. Legitymacja Polskiego Związku Strzeleckiego. Dyplom z seminarium Grupy Reagowania Kryzysowego. Kurs nurka wrakowego. Książeczka ratownika drogowego. Licencje motolotniowe. Kurs krótkofalarski. Dyplomy z trzech kierunków studiów.
- Daniel przeskakiwał ze szkolenia na szkolenie. Gonił życie, chciał doświadczyć jak najwięcej - mówi ojciec. - Według płk. Przepiórki syn był lepiej wyszkolony niż niejeden żołnierz zawodowy.
Daniel wyjeżdża w marcu. Twierdzi, że jedzie do Ukrainy z pomocą humanitarną i jako instruktor strzelectwa bojowego. Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak: zamawia coraz więcej sprzętu, który tata wysyła mu z Polski. Celowniki, noktowizory, termowizory... Mirosław tłumaczy sobie, że to na potrzeby szkoleniowe.
Sygnał numer dwa: filmik, który przysłał mu pewnego dnia syn. Szczere pole, Daniel jedzie wozem pancernym, widać tylko buty.
- Co ty tam robisz?!
- Swoją robotę, tato.
Mirosław opowiada. - Dwa dni przed śmiercią załączył mi w wiadomości "Przesłanie pana Cogito" Zbigniewa Herberta.
"A gniew twój bezsilny niech będzie jak morze,
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych".
- Dopiero wtedy zacząłem się bać. Uświadomiłem sobie, że Daniel robi dużo poważniejsze rzeczy, niż myślałem. Uznałem, że cokolwiek postanowił, muszę dać mu wsparcie, bo od tego jest tata. Wystukałem na klawiaturze: bądź dzielny, synu. Odpisał: dziękuję, tato. Zrozumiał, że zaakceptowałem jego decyzję.
Nie wiedziałem, że to jedna z naszych ostatnich rozmów.
JEDEN PROCENT
Grudzień 2022. Sobotni poranek. Do powrotu Daniela już tylko dziesięć dni.
Mirosław spogląda na telefon. Ktoś wysłał z ukraińskiego numeru wiadomość, ale ją usunął. Po chwili telefon znów brzęczy, a serce przyspiesza. Krótki komunikat łamaną polszczyzną:
"25 listopada 2022, wykazując się odwagą i heroizmem, Daniel Piotr zginął z powodu obrażeń w bitwie z rosyjskimi najeźdźcami w pobliżu wsi Nowoseliwskie w obwodzie ługańskim. Proszę przyjąć nasze szczere kondolencje. Niski ukłon do ciebie".
Mirosław od razu dzwoni i słyszy męski głos.
- Niech pan mi da jakąś nadzieję.
- Nie mogę.
- Chociaż jeden procent, że to nie mój syn.
Cisza.
- To na pewno on.
Mirek się rozłącza, w panice pisze do Daniela: "Co u ciebie? Odezwij się proszę, wyślij jakąś wiadomość".
Nic.
GDZIE SĄ MOI RODZICE?
Kilka tygodni później Mirosław spotyka się w Warszawie z żołnierzem, który walczył u boku syna. Pyta go, jak zginął.
- Chce pan zobaczyć?
Obraz z kamery Daniela.
Las. Żołnierz przedziera się przez zarośla, Daniel go osłania. Na gałęziach linki wędkarskie z przyczepionymi minami. Strzały. Jeśli będą szli zbyt wolno - staną się łatwiejszym celem. Jeśli za szybko - mogą potrącić linkę.
Kolejne nagranie. Obraz z innej kamery, tuż po wybuchu. Partner Daniela potrącił linkę z miną-pułapką. Ranny syn Mirosława siedzi w zaroślach, po chwili się kładzie. Blady, ale przytomny. Nad kolanem czerwona plama. Zdejmują mu hełm.
- Co z Wadimem?
Mówią: Nie martw się o niego, teraz zajmujemy się tobą.
Myślą: Wadim nie żyje, Daniela można jeszcze uratować. Niosą go trzy kilometry w błocie. BTR nie może podjechać, bo teren jest zaminowany.
- Chłopaki, daleko jeszcze?
- Zaraz będziemy.
Kłamią, żeby podnieść go na duchu. Droga potrwa trzy godziny. Ból coraz mocniejszy, nie ma środków przeciwbólowych. Daniel słabnie i się wykrwawia.
Ambulans. Reanimacja. Koniec.
- Żołnierz, który puszczał mi to wideo, popełnił jeden błąd - nie wyłączył dźwięku. Usłyszałem potworny krzyk syna i uświadomiłem sobie, jak bardzo cierpiał. W pewnym momencie Daniel zaczął powtarzać: gdzie są moi rodzice?
Mirosław spuszcza głowę i szuka słów.
- Wzywał nas. A mnie przy nim nie było.
SZTUCZNY ŚWIAT
Teresa po śmierci Tomka znów wyjechała z mężem do Anglii.
Zajmują się wnukami. Starszy to wykapany Tomek. Czarne włosy, te same ruchy i miny. Tak samo grymasi przy jedzeniu.
- Łapię się, że ciągle czekam na jego telefon. Czasem zamknę oczy i wydaje mi się, że Tomek z nami jest. Siedzi przy stole w swojej ulubionej czarnej koszuli. Nie umiem się pogodzić, że syna już nie ma.
Mirosław od śmierci Daniela żyje w Matriksie.
- Czuję, jakbym stracił dużą część siebie. Jak gdyby ten ja, który tu został, nie był w stanie funkcjonować bez syna. Jednego dnia chcę biec na Ukrainę. Innego przez kilka godzin nie podnoszę się z łóżka. Zastanawiam się, jaki jest sens dalej żyć, skoro jego już nie ma? Po chwili odpowiadam samemu sobie: masz jeszcze żonę i córkę.
- W domu nie rozmawiamy o tym, co się stało. Jak gdyby Daniel wyjechał i miał zaraz wrócić.
- Plecaki syna leżą nierozpakowane w garażu. Nie wiem, co w nich jest. Mam opór psychiczny. Dopóki ich nie otworzę, nie zamknę pewnego rozdziału, ale nie chcę tego robić.
Wolę żyć w iluzji.
ZGINĄŁ ZA TAKICH JAK PANI
Mirosław chce założyć fundację imienia syna, pracuje właśnie nad statutem. Codziennie odwiedza Daniela na Powązkach.
Najlepiej wejść bramą św. Honoraty. Potem główną aleją, na skrzyżowaniu w prawo i jeszcze jakieś sto metrów.
- Ostatnio modlę się przy synu i widzę, że grupka osób wpatruje się w grób. Pytam, dlaczego to robią, a kobieta w krótkich włosach:
- Taki młody chłopak... Mógł żyć spokojnie w Polsce, więc czemu zginął za Ukrainę?
- Nie tylko za Ukrainę. Zginął za takich ludzi jak ja i pani - odpowiedział.
Mirek nie chce się już wdawać w dyskusje, więc czeka, aż się ściemni. Modli się w ciszy, pali znicz i powoli się odwraca.
Sto metrów prosto, na skrzyżowaniu w lewo, dalej główną aleją. Za bramą św. Honoraty przyspiesza kroku.
Żona i córka czekają.
Dariusz Faron i Tatiana Kolesnychenko są dziennikarzami Wirtualnej Polski
Chcesz skontaktować się z autorami? Napisz! tetiana.kolesnychenko@grupawp.pl, dariusz.faron@grupawp.pl