Wpadki, podstępy i świecące krawaty w debacie
Choć przedwyborcze debaty stały się politycznym rytuałem w wielu krajach świata, ich ojczyzną jest Ameryka. I to właśnie w tym kraju telewizyjne starcia kandydatów na prezydenta często przesądzają o ostatecznym wyniku wyborów - pisze "Polska - The Times".
O ile wybory prezydenckie w USA nie zmieniają się zasadniczo od 200 lat, o tyle prezydenckie debaty są zjawiskiem stosunkowo nowym. Wprawdzie już w roku 1858 republikanin Abraham Lincoln i demokrata Stephen Douglas debatowali przez bite 11 godzin na temat niewolnictwa, ale słyszeli ich jedynie ludzie, którzy zgromadzili się na wzgórzu koło Chicago. Lincoln i Douglas kandydowali do Senatu, ale dwa lata później starli się w pojedynku prezydenckim. Wygrał Lincoln i doprowadził do zniesienia niewolnictwa w USA, co prawda po krwawej wojnie.
Potem przez ponad sto lat zastanawiano się, czy kandydaci nie powinni się ze sobą zetrzeć w bezpośrednim spotkaniu, ale do tego nie dochodziło. Aż do roku 1960, gdy trzy główne stacje telewizyjne zorganizowały 26 września debatę demokraty Johna Kennedy'ego i republikanina Richarda Nixona. Oglądało ją lub słuchało przez radio blisko 70 milionów Amerykanów. Ujawniła ona wszystkie dylematy związane z takimi debatami.
Nixon się pocił i źle wyglądał
Nixon był świeżo po kontuzji kolana, niedawno wyszedł ze szpitala. Obficie się pocił i źle wyglądał. Jego cera była podobno równie szara jak jego garnitur. W ten sposób stał się łatwo symbolem zużycia republikańskiej administracji (przez osiem lat był wiceprezydentem u boku generała Eisenhowera), podczas gdy tryskający zdrowiem Kennedy symbolizował idącą do przodu młodość (w rzeczywistości był młodszy od republikanina o zaledwie cztery lata). Siła argumentów miała mniejsze znaczenie, zwłaszcza że obaj kandydaci dążyli ku centrum i zamieniali się rolami (Kennedy używał na przykład bardziej antykomunistycznej retoryki niż Nixon). Co charakterystyczne, słuchacze radiowi uważali, że wygrał Nixon. Nie widzieli jego twarzy z kropelkami potu. Gdy przegrał wybory, Nixon uznał się za ofiarę przypadku. Nic też dziwnego, że przez następne 12 lat do debaty nie dochodziło. Odmówili: demokrata Lyndon Baines Johnson w 1964 r. oraz Nixon w latach 1968 i 1972. Będąc faworytami sondaży, nie chcieli się poddawać zdradliwemu
testowi.
W roku 1976 przesądził splot dwóch okoliczności. Nastająca presja opinii publicznej (po aferze Watergate i wojnie wietnamskiej amerykańska demokracja znalazła się w cieniu podejrzenia) oraz fakt, że spotkało się dwóch kandydatów outsiderów: prezydent z przypadku, republikanin Gerald Ford oraz demokratyczny prowincjusz Jimmy Carter. Żaden z nich nie miał tyle do stracenia, aby debatę odrzucać. Zorganizowała ją Liga Kobiet Wyborców. Od tej pory debata, a właściwie debaty (od roku 2000 trzy w ciągu kampanii plus starcia kandydatów do wiceprezydentury) stały się narodową instytucją.
Debata niczym mecz
Do meczów moderowanych przez słynnych dziennikarzy telewizyjnych do-szły też takie, w których pytania zadają sami wyborcy selekcjonowani spośród statystycznych niezdecydowanych. W roku 2004 stworzono nawet dwupartyjną komisję pilnującą reguł tego pojedynku. W związku z bezwzględną dominacją dwóch partii na ogół dyskutuje dwóch, choć w roku 1992 prezydent George Bush i demokratyczny gubernator Bill Clinton dopuścili do swego grona cieszącego się popularnością milionera Rossa Perota.
Kandydaci muszą się wykazać wiedzą na wszystkie tematy - warto przypomnieć, że amerykański prezydent nie jest tylko głową państwa, jak polski, ale szefem rządu kierującym wszystkimi segmentami federalnej administracji. Zasady są zmienne, w dziejach kampanii kandydaci czasem stali naprzeciw siebie, czasem siedzieli. Takich sztuczek jak wręczanie kartek z nieistotnymi tematami się nie stosuje, choćby ze względu na dużą władzę moderatora, której politycy na ogół się podporządkowują. Co ciekawe, nie jest to zasadniczo rozmowa między nimi, konkurenci mówią o sobie na ogół w trzeciej osobie, choć czasem łamią te konwencję, chcąc wyrazić oburzenie czy zaapelować do przeciwnika. -Jeśli pan chce polemizować z Bushem, trzeba było kandydować cztery lata temu - zwracał się John McCain do Baracka Obamy podczas ostatniej debaty 15 października 2010 r. na uniwersytecie Hofstra w stanie Nowy Jork. - John, 100%. twoich wyborczych reklam to była kampania negatywna - perswadował w chwilę potem Obama. * Debata może być
gwoździem do trumny*
Czy debaty przynosiły przełom? W roku 1976 Ford powiedział w starciu z Carterem coś, co wskazywałoby, że nie rozumiał sytuacji Polski, kraju pozostającego pod sowiecką dominacją. Wykorzystał to Carter odgrywający rolę antykomunistycznego jastrzębia, aczkolwiek na porażkę republikańskiego prezydenta złożyło się ogólne poczucie kompromitacji tej partii po aferze Watergate. Jeszcze bardziej spektakularne było pojawienie się wątku pobłażliwości wobec przestępców w debacie między republikańskim wiceprezydentem George'em Bushem seniorem i demokratycznym gubernatorem Massachusetts Michaelem Dukakisem w roku 1988. Dukakis był już atakowany przez konkurentów w prawyborach, że zwolniony na przepustkę pod jego rządami czarny więzień zgwałcił i zabił kobietę.
I to nie Bush, ale prowadzący debatę dziennikarz CNN Bernard Shaw spytał: - Panie gubernatorze, czy gdyby Kitty Dukakis została zgwałcona i zamordowana, byłby pan przeciw karze śmierci dla zabójcy?. Jego odpowiedź, twierdzącą, konserwatywna amerykańska opinia uznała za zbyt zimną. Analizowano potem nawet jego wyraz twarzy, uznając go za nieczułego. I znów - nie był to jedyny powód porażki, ale gwóźdź do trumny. Z czasem wskazywano na drobniejsze gwoździki: w 1992 r. Bush dyskutujący z Clintonem i Perotem zerkał na zegarek, a w 2000 r. wiceprezydent Al Gore wzdychał lekceważąco w sporze z traktowanym przezeń protekcjonalnie Bushem juniorem. Obaj przegrali.
Spece od marketingu zaczęli traktować te debaty jako perfekcyjne starcie szczegółów. W ostatnich wyborach Obamę chwalono za to, że na samym początku, pozdrawiając publiczność, chwycił McCaina za łokieć, uniemożliwiając mu wykonanie podobnego gestu i wytwarzając wrażenie własnej dominacji. McCain próbował z kolei wojować błyszczącym krawatem, który miał odwracać uwagę od jego twarzy, starszej niż twarz rywala. To by już wskazywało na czyste igrzyska.
Ale były i bardziej prozaiczne finały. W roku 2004 demokratyczny senator John Kerry wygrał pierwszą debatę i został przez dziennikarzy obwołany jako "mówca na miarę Cycerona". Ale potem było coraz gorzej, Bush junior lepiej trafiał w gusta zwykłej Ameryki i gdy tylko zapanował nad swoimi kwaśnymi minami, wygrał - następne debaty, a potem wybory. Owiane mgłą podejrzeń pozostają wybory z 1980 r. Trzy lata później jeden ze współpracowników Ronalda Reagana ujawnił, że republikanie mieli kreta w sztabie Cartera i znali jego strategię debaty (te aferę nazywano Debategate). Ale prawda jest też taka, że jowialny, wyposażony w kunszt aktorski Reagan po prostu zdominował niemającego się czym chwalić demokratę. Cztery lata później równie zręcznie "zażył" kolejnego rywala Waltera Mondale'a. Domyślając się, że ten chce poruszyć problem jego wieku (73 lata), zaczął sam. Złożył oświadczenie, że nie chce wykorzystywać politycznie młodości i niedoświadczenia 56-letniego konkurenta.
Refleks, urok, a także łatwe do zapamiętania formułki bardzo liczą się w kampanii. Ale co ciekawe, najsłynniejsza debatowa odzywka poszła na marne. W roku 1988 podczas starcia kandydatów do wiceprezydentury republikanin Dan Quayle, atakowany mocno za niekompetencję, przypominał, że jest tak samo młody, jak był kiedyś Kennedy. - Senatorze, znałem Jacka Kennedy'ego, Jack Kennedy był moim przyjacielem. Pan nie jest Jackiem Kennedym - orzekł sarkastycznie demokrata Lloyd Bentsen, senator z Teksasu. Zdanie: "Pan nie jest Kennedym" rozbawiło Amerykę. Jednak to Quayle przekonany, że Latynoamerykanie mówią po łacinie, został wiceprezydentem, bo George Bush pokonał Dukakisa. Nie wszystko więc zależy od debaty. Ale skoro Dukakis nie potrafił się przekonująco wzruszyć, zależy jednak bardzo wiele.
Polecamy w wydaniu internetowym: www.polskatimes.pl