Wojna w internecie. Rosjanie uderzają w Europie i to skutecznie
Na tym froncie nikt nie ginie, ale to nie znaczy, że nie ma na nim ofiar. Ukraina była dla Rosji poligonem doświadczalnym w kwestii "terroryzmu informacyjnego". Teraz wykorzystuje go już w całej Europie. Doświadczamy go również w Polsce.
Kijów. Jedno z nowoczesnych centrów biznesowym. W bocznym korytarzu masywne czarne drzwi z napisem: "strefa podwyższonego bezpieczeństwa". To tu mieści się ukraińskie Centrum ds. Przeciwdziałania Dezinformacji.
Jedną ze ścian - niczym w amerykańskich filmach szpiegowskich - wypełnia gigantyczny monitor, na którym płynnie zmieniają się tajemnicze grafiki i wykresy. Kilkunastu specjalistów online monitoruje ruch w sieci. Na miejscu nie można robić zdjęć, tak by szczegóły ich pracy, twarze i nazwiska nie dostały się do publicznego obiegu.
Andrij Szapowałow, szef centrum, podkreśla, że instytucja powołana przez ukraińską Radę Bezpieczeństwa w założeniu nie miała być jedynie kolejnym centrum fact-checkingu, w którym byłaby weryfikowana prawdziwości medialnych doniesień.
Jego zadaniem jest śledzenie nieautentycznego ruchu internetowego. To kluczowy element obrony we współczesnej wojnie cybernetycznej.
W objęciach "ruskiego miru"
W 2014 roku, czyli na początku rosyjskiej agresji, wydawało się, że Ukraina stała na straconych pozycjach w wojnie informacyjnej. Jej centralna i wschodnia część była praktycznie częścią tzw. ruskiego miru.
Chodziło nie tylko o to, że w dużej części to regiony rosyjskojęzyczne. Tam rosyjskie wpływy były konglomeratem złożonym ze wspólnej postsowieckiej kultury, religii, stylu życia oraz - a może przede wszystkim - podatności na współczesną rosyjską kulturę popularną.
Było oczywiste, że tam, gdzie w Ukrainie oglądano rosyjską telewizję, Kreml bez trudu wtłaczał swój punkt widzenia i polityczne poglądy. Ten wpływ był szczególnie widoczny po mobilizacji prorosyjskich mieszkańców Ukrainy, którzy nie tylko optowali za Rosją w Doniecku czy Ługańsku, ale nawet w Charkowie i Odessie.
Na szczęście dla Ukrainy władze cywilne i sami wojskowi - po otrząśnięciu się z szoku wywołanego aneksją Krymu i zagarnięciem przez Rosję części Donbasu - zrozumiały, że należy podjąć również walkę informacyjną. W efekcie udało się odciąć w znacznym stopniu rosyjską telewizję i najpopularniejsze propagandowe rosyjskie portale i sieci społecznościowe.
Nie znaczy to oczywiście, że Rosjanie zaprzestali przełamywania internetowej blokady. Nadal poszukują możliwości wpływania na ukraińską opinię publiczną.
Walka z tym nie jest łatwa, bo ich zarządzana odgórnie machina jest w stanie generować niezliczoną liczbę fejków i propagandowych materiałów. Do tego dysponuje farmami trolli, które potem te materiały dystrybuują.
Ukraińcy mogli zobaczyć już np. sfałszowany filmik, tzw. deepfake z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim, który oddawał Rosjanom Donbas, czy tytuły podrobionych okładek zachodnich czasopism opiniotwórczych, które uderzały we władze w Kijowie. Powszechna jest praktyka tworzenia stron internetowych udających wiodące portale informacyjne.
RAND, uznany amerykański think-tank, porównał tę rosyjską strategię do polewania odbiorcy strumieniem kłamstw ze strażackiego węża (ang. Firehose of falsehood). Nie jest to strategia wyrafinowana. Liczy się w niej ilość, nie jakość i statystyka. Najważniejsze jest to, aby co któreś z kłamstw zostało "łyknięte", aby zamiast rzetelnej informacji do odbiorców przebiła się dezinformacja.
Bo przeciętny użytkownik internetu ma czas i chęć na przeczytanie dziennie zaledwie kilku wiadomości. Na ich weryfikację czasu mu już najzwyczajniej brak. Dlatego cały filozofia dezinformatorów polega na użyciu "węża strażackiego".
Rosjanom sprzyja w tym m.in. konstrukcja wyszukiwarek i sieci społecznościowych, które powodują zamknięcie internauty w bańce towarzysko-informacyjnej.
Nieuchwytne widmo
Szef ukraińskiego Centrum podkreśla, że tradycyjnie rozumiana walka z rosyjską dezinformacją jest nieskuteczna, bo jest walką z nieuchwytnym widmem. Cóż z tego, że się wykryje i zdemaskuje sto albo i tysiąc fejków, skoro Rosjanie mogą ich w tym czasie wytworzyć dwa razy tyle.
Dlatego Andrij Szapowałow w porozumieniu z ukraińskimi władzami propaguje nie tylko w Ukrainie - dla nich to oczywiste - ale i na Zachodzie pojęcie "terroryzmu informacyjnego".
Jego zdaniem tylko wprowadzenie tego pojęcia do prawa krajowego i międzynarodowego może zachować balans pomiędzy wolnością słowa a potrzebą bronienia obywateli przed dezinformacją. W jego opinii ludzie mają prawo nabierać się na fejki - ba - nawet je dystrybuować. Jednak w założeniach "terroryzmu informacyjnego" karane byłoby już samo sztuczne rozdymanie tej czy innej narracji w przestępczych intencjach.
Jego Centrum zajmuje się właśnie tworzeniem obiektywnych narzędzi cyfrowej ekspertyzy, które stawiałyby diagnozę – czy dany ruch w sieci jest naturalny, czy sztuczny. I jak twierdzi Szapowałow, śledzeniem tych przepływów, zajmuje się oprócz specjalistów już także sztuczna inteligencja. Do wykrycia sztucznego ruchu w sieci wystarczy bowiem dobrze skonstruowany cyfrowy mechanizm.