PolskaWładcy emocji

Władcy emocji

Nie żyjemy jeszcze w kraju, gdzie – jak w "Roku 1984” Orwella – nie wolno napisać krytycznego słowa pod adresem władzy. Ale wielu właśnie tego by chciało.

Czy dawni mistrzowie socjalistycznej szkoły dziennikarstwa, nie tej spod znaku konstruktywnej krytyki, ale tej upaćkanej wazeliną od piwnicy po komin, odnaleźliby się w mediach wolnej Polski? Jak prezentowaliby się w wielkim newsroomie warszawskich salonów, gdzie swoje dyrdymały klepią w klawiatury gwiazdy spod znaku „łubu-dubu, niech nam żyje prezes Rady Ministrów, niech żyje nam!”. Czy potrafiliby, jak ich dzisiejsi następcy, wypisać sobie na czole: „Nie patrzę władzy na ręce, więc mam święty spokój” albo „Nam nie jest wszystko jedno, bo u nas jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, choć wszyscy wiedzą, co to za jeden”?

Czy można być dziś w Polsce wykładowcą dziennikarstwa, który nie próbuje nawet zastanowić się, co zrobić, by w Polsce żyło się lepiej nie tylko pupilom PO, a skupia się jedynie na tym, by za wszelką cenę wyciągnąć władzę z dołka i aby, niszcząc opozycję, permanentnie dopieszczać rząd od zaplecza? Odpowiedź – nie tylko można, ale i trzeba, o ile się nie chce fotela zamienić na zydel.

Nigdy niezdziwieni, zawsze ustawieni

Po wejściu Bartosza Arłukowicza do rządu Kamil Durczok zapowiada szumnie w TVN24, że przygotowuje na wieczór przykłady jego bardzo krytycznych wypowiedzi o PO. Ale potem najostrzejszy cytat brzmi: "Platforma jest plastikowa”. Ani śladu po dawnych komentarzach Arłukowicza do utajnienia przed komisją badającą aferę hazardową billingów Grzegorza Schetyny. Dziennikarka TVN24 dzień po transferze mówi z Sejmu: „O, widzimy Bartka Arłukowicza”. Po aferze z Begerową nikt nie mówił, że „widzi Renatkę”. W „Faktach” Katarzyna Kolenda-Zaleska pieje z zachwytu nad tym, że Donald Tusk zgłosi Leszka Balcerowicza na szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego i jaki to piękny gest „ponad podziałami”. Pic na wodę. Kiedy następnego dnia premier oznajmia, że nie zgłosi nikogo, wiadomość ta nie pojawia się ani na żółtym, ani nawet na zwykłym pasku TVN24 przez bitą godzinę.

Stefan Bratkowski, Ernest Skalski, Adam Michnik piszą o faszystowskich inspiracjach PiS, Bratkowski nazywa Kaczyńskiego „naszym Mussolinim”, a naczelny „Newsweeka” (który daje na okładce samolocik na krzyżu i organizuje konkurs „Czym powinni podróżować posłowie PiS” – bo „tupolew się nie sprawdził”) – Wojciech Maziarski do faszyzmu dorzuca „hitleryzm i stalinizm”. Ale słowem się o tym nie zająknie Tomasz Lis. Kompromitującą akcję ABW „przykrywa” jak większość mainstreamowych mediów dyskusją o chamstwie w Internecie.

Jakie są prawdziwe relacje między TVN czy Tomaszem Lisem a Platformą Obywatelską? Wielu internautów określa tę pierwszą mianem Tusk Vision Network. Ale niedawno na wniosek Tuska (via komendant policji i wojewoda) zamknięto stadion Legii. TVN odpowiedziała pokazaniem w „Faktach” listu wysoko postawionych działaczy PO, zawierającego petycję, by na inaugurację stadionu Legii wpuścić kibiców z zakazem stadionowym. Już następnego dnia stacja przypomniała sobie jednak, że kibice Legii skandowali ohydne hasła po śmierci Jana Wejcherta, współwłaściciela ITI, więc wszystko wróciło do normy. Jakiej normy? Najlepiej określił ją Andrzej Wajda, mówiąc, że partia rządząca ma „przyjaciół w prywatnych telewizjach”. Marcin Meller, dopiero po swoim głośnym, antyplatformerskim wpisie na Facebooku, który był, jak się okazało, jedynie akcją reklamującą jego program, przyznał, że po wyborach świętował triumf Platformy wspólnie z jej liderami. Od kilku lat prowadzi w TVN „Drugie śniadanie mistrzów”, które ma dawać odpowiedź na
pytanie, jak widzą naszą scenę polityczną ludzie kultury.

Czy to przypadek, że ciągle zaprasza Marię Czubaszek, która uważa, że Beacie Kempie z PiS trzeba „dać w ryj”. Czy to zbieg okoliczności, że u Lisa w TVP2, po spotkaniu premiera z Mellerem, pojawiają się pupile „Drugiego śniadania…”, mimo że to przecież program konkurencji? Filmowy zwiastun pokazuje m.in. Jerzego Zelnika i Halinę Frąckowiak, którzy w wyborach prezydenckich poparli Jarosława Kaczyńskiego. Ale w programie ich nie ma. Są za to pupile TVN: Mleczko, Barciś, Grabowski, Meller. Meller mówi: „Jak zrobiłem ten wpis…”. Lis: „Słucham?!”. Meller: „Jak zrobiłem ten wpis…”. Lis: „Uf. Bo ja zrozumiałem – jak lubiłem ten PiS!”. Dziesięć minut gościem jest Leszek Balcerowicz, kiedyś Lisa idol, a dziś? „Krytykuje pan premiera – mówi prowadzący – a wie pan, kto wtedy wygra te wybory? Czy pan nie ma poczucia, że jest stronnikiem Jarosława Kaczyńskiego?!”.

Kiedy PiS wygrał wybory ku zdziwieniu nigdy niezdziwionych, zawsze ustawionych, ruszyła wielka machina platformerskiej propagandy, która działa do dzisiaj. Nie mam złudzeń, większość dziennikarzy, którzy zachowali lub pomnożyli swoje wpływy z poprzedniego ustroju, wolałaby poprzeć SLD, ale tak szybko po aferze Rywina nie było to możliwe. Tryby machiny najwyraźniej widać w „Szkle kontaktowym” TVN24, która za rządów PiS zajmowała się przede wszystkim dogryzaniem PiS, a po wyborach przeszła na ostre żarty z opozycji, czyli znowu PiS. Krzysztof Daukszewicz oburzał się tam, że po zabójstwie Marka Rosiaka w Łodzi ktoś mówi o poderżnięciu gardła, a przecież zostało ono… jedynie przecięte. Wtórowali mu dziennikarze oraz politycy Platformy i, co w tym przypadku szczególnie nieprzyzwoite, obie grupy mówiły jednym głosem. Sposobów wspierania partii rządzącej jest wiele. Mamy na małym ekranie ludzi, którzy wyspecjalizowali się w manipulacjach. Niektórzy nie rozstają się z wazeliną, jeszcze inni mają za zadanie rzucać
oszczerstwami, a potem, gdy kłamstwo zaczyna żyć własnym życiem, wycofują się z niego z obrażoną miną. I jakoś się kręci.

Kłamstwa małe, większe i ohydne

Nie żyjemy jeszcze w kraju, gdzie na wzór Ministerstwa Prawdy z „Roku 1984” Orwella nie wolno napisać ani jednego krytycznego słowa pod adresem władzy, ale nie jesteśmy od niego aż tak daleko. Wystarczy przeanalizować dzieje kilku ostatnich newsów, jak choćby tego o przyprowadzeniu na obrady komisji sejmowej przez jej szefa Adama Szejnfelda (PO) lobbysty i nazwanie go tam „doradcą” szefa komisji. Lobbysta lobbował, a posłowie myśleli, że jest obiektywny. W mediach cisza. A decyzja o tym, by nie emitować w TVN jej własnego dokumentu o Lechu Wałęsie? Proszę zajrzeć do Internetu – takich historii są dziesiątki. To, co kiedyś nazywało się propagandą, a dziś urosło do miana politycznego PR, rzadko przypomina wolną amerykankę, częściej piłkę wodną, gdy na powierzchni widzimy piękne bramki, a pod wodą zawodnicy masakrują sobie nawzajem wszystko, co najważniejsze.

Ot, pierwszy z brzegu, dobrze ograny numer prorządowej orkiestry, jeden z najdelikatniejszych: niedopowiedzenia. Na wieść, że nasi żołnierze posiedzą w Afganistanie do 2014 r., Justyna Pochanke mówi w „Faktach”: „Jak się okazuje, politycy na wyrost obiecywali, że wyjdziemy z Afganistanu”. Ani słowa, że obiecywał jeden – obecny prezydent Bronisław Komorowski. Kolejny niewinny patent – łagodzenie wpadek PO dawnymi wpadkami PiS. Gdy Komorowski pisze „bulu” i „nadzieji”, natychmiast znajduje się Tomasz Machała z Polsatu, który po naświetleniu skandalicznego telefonu szefa kancelarii premiera do szefa Polskiej Agencji Prasowej musi prawdopodobnie nadrobić kilka punktów. Machała oznajmia wszem i wobec, że nie tylko prezydent robi błędy ortograficzne, ale i prezes PiS, który napisał kiedyś „obiat” zamiast „obiad”. Że to nieprawda, widać od pierwszego wejrzenia na kartkę, której foto-kopię Machała musiał mieć przed oczami. Ale nieprawdziwą historię podchwytuje zadowolony Komorowski, więc fałszywy news o „obiedzie”
przez „t” obiega wszystkie programy informacyjne. Następnego dnia internauci widzą już fotokopię, na której wyraźnie widnieje „obiad”, nie „obiat”, ale nieprawda na forach już się rozlała. Tak się dziś robi prorządową politykę informacyjną.

A co z kłamstwami dalekiego zasięgu, takimi, na których oparto całą koncepcję walki z PiS? Katarzyna Kolenda-Zaleska najpierw kłamała, że Kaczyński mówił o „prawdziwych Polakach”, potem powtórzyła jej słowa Monika Olejnik, a dziś – w ślad za lokomotywą mainstreamu w gwizdek dmuchają także pomniejsze wagoniki pociągu do Platformy. Piotr Bratkowski niedawno pisał w „Newsweeku”: „Polska posmoleńska po raz kolejny podniosła poprzeczkę wymagań dla tych, którzy ubiegają się o tytuł Prawdziwego Patrioty. Już nie wystarczy uznawać katastrofy za efekt zamachu Tuska i Ruska. Ani domagać się stawiania Lechowi Kaczyńskiemu pomników tudzież nazywania jego imieniem ulic, szkół i instalacji gazowych. Ba, nie wystarczy już nawet uznawać zagadkowych monologów nieszczęsnej pani Joanny spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu za tłamszony dotąd głos Prawdziwej Polski”. Czego wymagać od Piotra, skoro inny Bratkowski, Stefan, honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, tkwi już po uszy w politycznym bagienku
przeterminowanych obelg. „Byłbym rad, gdyby ci, którzy dają się pociągnąć różnym atrakcjom kłamstwa niemal kopiowanego z ruchów faszystowskich, przyjrzeli się, czemu kibicują, w co się angażują – pisze o PiS Stefan Bratkowski. – Ten wódz przewodzi partii zorganizowanej na sposób stricte faszystowski, z pełnią władzy, skupioną tylko w jednym ręku. (…) Czy 10 kwietnia miał być okazją do swoistego marszu na Warszawę, jak Mussoliniego »marsz na Rzym«, tyle że autokarami?”. Bratkowskiemu wtóruje Ernest Skalski, pisząc: „Hitler, w końcu skuteczny polityk, wypowiedział zdanie zaczynające się od stwierdzenia, że społeczeństwo nie składa się z profesorów prawa państwowego ani nawet ze średnio rozsądnych ludzi… A Jacek Kurski wyraził to, mówiąc, że ciemny lud kupi”. Kończy Adam Michnik: „Kaczyński działa na zasadzie charyzmatycznego lidera i jego charyzma wymusza wiarę w niego. I młodzi Niemcy jeszcze w 1945 r. wierzyli, że Führer wie, co robi, że wygrają wojnę”.

Złodzieje zgłaszają kradzież

Skąd biorą się w człowieku takie pokłady hipokryzji, skąd Kolenda-Zaleska ma tyle tupetu, by pisać do dziennikarzy, którym nie po drodze z omamionymi nienawiścią Bratkowskim, Skalskim i Michnikiem: „Jesteście odpowiedzialni za »przemysł pogardy«, także względem nas. I tę nienawiść sączycie ludziom. Wy możecie wszystko. Wam wolno i krytykować, i głaskać. Nam nie wolno niczego. Bo albo jesteśmy propagandzistami, albo podżegamy do nienawiści. A nie mogłoby być po prostu normalnie? Każdy ma różne zdania, i już. Potraficie tak?”. To słowa kierowane do konserwatywnych dziennikarzy, którzy tym różnią się od Kolendy-Zaleskiej, Olejnik i wielu innych, że nie boją się patrzeć Platformie na ręce. Czy oni potrafią „normalnie”? Sprawdźmy.

Rafał Ziemkiewicz pisał niedawno w „Rzeczpospolitej” o transferze Arłukowicza do PO: „Jeśli zarówno sam Arłukowicz, jak i partia, która go kupiła ministerialnym stanowiskiem, zostaną przez wyborców za tę operację nagrodzeni (a to się wydaje prawdopodobne), to akt wyborczy ulegnie deprecjacji. Nie krzyżyk na wyborczej kartce będzie decydował, ale pałacowe intrygi i ukryte negocjacje. (…) Zjawisko posłów wędrowników sprzedających uzyskany od wyborców mandat za osobiste korzyści nie jest nowe, ale jeśli się nasili, oznacza nieuchronną erozję demokracji”. Odpowiada mu kolega Kolendy-Zaleskiej – Marcin Wojciechowski z „Gazety Wyborczej”: „»Nie krzyżyk na wyborczej kartce będzie decydował, ale pałacowe intrygi i ukryte negocjacje« – dodaje Ziemkiewicz, pół roku przed wyborami kwestionując ich uczciwość. Obawiam się, że to zapowiedź linii prawicy, która w obliczu wyborczej porażki będzie starała się udowodnić urojone fałszerstwa wyborcze i manipulacje. Trzeba przecież jakoś wyjaśnić porażkę i nadać jej męczeński
sens” – pisze Wojciechowski. Ziemkiewicz napisał jedynie, że polityka polega dziś na transferach, podczas których przeciwnik PO może w kwadrans zostać jej zwolennikiem. A Wojciechowski dorabia do tego kwestię sfałszowanych wyborów, bo źle zrozumiał, czy też chciał zaistnieć na Czerskiej? To jest owo „normalnie”, o które pyta Kolenda-Zaleska?

Rechot w służbie partii

I pomyśleć, że ludzie, którzy za rządów PiS nazywali dziennikarzy „reżimowymi”, sami mówią tak: „Donald Tusk, mimo że harmonogram miał bardzo napięty, przystanął i porozmawiał z prostymi ludźmi” (znowu, o dziwo, Kolenda-Zaleska), „Wszyscy wpierniczają to mięso, a potem każdy ma pretensje, że Bronisław Komorowski poluje” (Jarosław Kuźniar), „Minęło już kilka tygodni i trzeba stwierdzić, że to bardzo dobry prezydent” (Jacek Żakowski), „No, panie pośle, przecież premier nie za bardzo mógł nie wrócić w Dolomity, bo zostawił tam samochód” (dziennikarka TVN24, bez cienia ironii), „I choć słowa, jakie napisał, są wyjątkowo piękne i podniosłe, to jednak ich pisownia jest błędna” (Telegazeta TVP po ortograficznej wpadce prezydenta).

Kiedy kłamstwo nie przejdzie, a lizusostwo nie wystarczy, można posłużyć się manipulacją. „Nawet koledzy z opozycyjnej partii krytykowali Kaczyńskiego, że go nie ma na sali” – Kolenda-Zaleska zdaniem tym komentuje wypowiedzi posłów… PJN i SLD.

A swój materiał o wystąpieniu szefa MSZ (gdy grzmiał, jaką Polskę trzeba kochać) kończy własnym komentarzem: „PiS zakończył okres, gdy można się było porozumieć”.

Redaktor Paweł Płuska („Fakty”) mówi: „Wybuchła awantura o sprzątnięcie zniczy postawionych sześć dni temu”, sugerując, że straż miejska usunęła znicze po sześciu dniach, a nie po kilku godzinach. Nie prostuje tej informacji do końca swojego „wejścia”. TVN24 podaje: „Kaczyński pobłaża kibicom”, chociaż kilka minut wcześniej zamykanie stadionów skrytykowali także – na antenie TVN24 – Ryszard Kalisz z SLD i Marek Migalski z PJN.

Nierzadko telewizyjni dziennikarze wchodzą bez cienia skrępowania w sam środek politycznej bitwy. W studiu TVN24 kwitnie rozmowa: „Taka panika jest, że wszyscy ładują ten cukier. Jest jakieś szaleństwo na cukrze”, „Ale można kupić taniej za granicą?”. „Nie, ale można w Polsce”. Żadne z dyskutujących nawet się nie zająknie, że w Niemczech cukier jest tańszy o 30 proc., choć to informacja ogólnodostępna.

Następnego dnia „ekonomiczna” dyskusja wygląda podobnie. Rafał Wojda (do Jarosława Kuźniara): „Nie słyszałeś słów pana prezesa, że trzeba chronić sektor energetyczny? Ha, ha… Choć tu akurat w pewnym sensie ma rację, ale nie przeceniałbym tego, czy prezesa słuchają inwestorzy”. Kuźniar: „Ja spijam z jego ust każde słowo”. Wojda: „Ha, ha. Tak, znany jesteś z tego”. Każdy przekaz, który mógłby stwarzać wrażenie, że opozycja ma lepsze od rządu pomysły na rozwiązanie ekonomiczych problemów, jest w mainstreamowych mediach natychmiast „zatuptany” rechotem.

Co trzeci Polak do kasacji

Dotyczy to nie tylko gospodarki. Gdy SLD pokazuje swój nowy spot nakręcony na odrapanym podwórku, dziennikarze TVN „robią sobie jaja”, mówiąc: „Dziwne, że wybrano akurat takie miejsce, by pokazać Polskę”. Ale nie dziwi ich, że podwórko na tyłach jednego ze studiów TVN przyul. Hożej w Warszawie wygląda jeszcze gorzej. Manipulować faktami zaczął już nawet Konrad Piasecki, do niedawna jeden z bardziej obiektywnych dziennikarzy stacji Piotra Waltera. Mówi: „Prezes upiera się: pomnik pary prezydenckiej musi być albo pod Pałacem Prezydenckim, albo na Krakowskim Przedmieściu”. Ale kilka dni wcześniej na antenie TVN24 słyszeliśmy, jak Kaczyński mówił: „Pod pałacem lub na Krakowskim powinien stanąć pomnik 96 ofiar, a prezydenta lub pary prezydenckiej – gdzieś w Warszawie”. Ktoś powie: to stacja prywatna, jej dziennikarze mają prawo mieć preferencje polityczne. Dlaczego zatem tak uparcie próbują je maskować?

Dobrze widać to na przykładzie redaktora Jacka Pałasińskiego, który przed kamerą ujawnia swoje polityczne zacietrzewienie z rzadka. Za to na blogu nie ma żadnych barier. „Polska znajdowała się kilka lat temu w podobnej sytuacji, co Libia dzisiaj (…) Porównuję Kaczyńskich i Fotygę do Kaddafiego? Tak: to jest towarzystwo z tej samej operetki”.

Miesiąc po Smoleńsku spec od Watykanu pisał: „Czy to możliwe, żeby co trzeci obywatel (…) akceptował nieustanne gwałcenie ducha i litery owego Prawa, które Kaczyński szumnie umieścił w nazwie ostatniego z założonych przez siebie ugrupowań, ugrupowań, które służą wyłącznie promocji jego chorej ambicji, która kazała mu pochować swoje alter ego bezwstydnie na Wawelu? No, tak – przychodzi na mnie po chwili refleksja – to możliwe. Mówimy w końcu o narodzie, który przedłożył Tymińskiego nad Mazowieckiego. (…) Ja wiem, prawdziwy patriota, prawy Polak, kładłby dalej drogi ze smoły, bo kruszywo asfaltowe ukradłby na prywatną budowę, ale cóż: jesteśmy w rękach renegatów i nowe drogi są niestety lepsze”.

Czy to już kliniczny przypadek umoczenia dziennikarza w promocję partii rządzącej? A może raczej wyraz jego niechęci do Polaków? Niemożliwe?

W tej samej TVN, tyle że na kanale TVN Style, tancerz celebryta Michał Piróg, który z przyjaciółmi będzie tworzył scenariusz gali otwarcia Stadionu Narodowego, gdy trzeba powiedzieć coś dobrego o Agnieszce Holland, mówi: „Z Polski to ona ma tylko obywatelstwo”. A Tomasz Raczek dodaje z zachwytem: „Holland ma mentalność niepolską!”. Czy rzeczywiście jest dziś tak wielkie zapotrzebowanie na nowy model „niepolskiego Polaka sukcesu”? Jeszcze niedawno nikt by nie uwierzył, że polskie media mogą lansować taki przekaz. Podobnie jak nie uwierzyłby w to, że tylu znanych dziennikarzy zamieni się w prorządowe trąby lub, jak kto woli, cymbałki.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)