PublicystykaWiesław Łuka: zbrodnia połaniecka przeraża do dzisiaj. Trudno uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło

Wiesław Łuka: zbrodnia połaniecka przeraża do dzisiaj. Trudno uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło

- Sąsiedzi zamordowali troje sąsiadów: Krystynę w piątym miesiącu ciąży, jej męża Stanisława (byli małżeństwem dopiero od kilku miesięcy) i jej 12-letniego brata Miecia. Zamordowano ich na oczach ponad 30 świadków. Wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia, bo urodzili się i wychowali w tym samym miejscu – mówi Wiesław Łuka, autor „Nie oświadczam się”, wybitnego reportażu poświęconego „sprawie połanieckiej”, w rozmowie z Wirtualną Polską. Co naprawdę wydarzyło się w wigilijną noc 1976 roku? Dlaczego do zbrodni doszło na oczach ponad 30 świadków, którzy w kolejnych miesiącach zgodnie milczeli, jakby nie wydarzyło się nic strasznego? Czy do tak brutalnego mordu naprawdę mogło dojść z powodu kradzieży weselnej kiełbasy? Jakim człowiekiem był Lech Wojda, główny sprawca? Wstrząsającej opowieści reportera, który wracał na miejsce zbrodni dziesiątki razy, towarzyszą unikalne zdjęcia Michała Sielewicza, jedynego fotografa, który brał udział w późniejszej wizji lokalnej.

Wiesław Łuka: zbrodnia połaniecka przeraża do dzisiaj. Trudno uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło
Źródło zdjęć: © Wizja lokalna, 1979 rok | Michał Sielewicz
Grzegorz Wysocki

- Sąsiedzi zamordowali troje sąsiadów: Krystynę w piątym miesiącu ciąży, jej męża Stanisława (byli małżeństwem dopiero od kilku miesięcy) i jej 12-letniego brata Miecia. Wszyscy się znali, bo urodzili się i wychowali w tym samym miejscu – mówi Wiesław Łuka, autor „Nie oświadczam się”, wybitnego reportażu poświęconego „sprawie połanieckiej”, w rozmowie z Wirtualną Polską. Co naprawdę wydarzyło się w wigilijną noc 1976 roku? Dlaczego do zbrodni doszło na oczach ponad 30 świadków, którzy w kolejnych miesiącach zgodnie milczeli, jakby nic się nie stało? Czy do tak brutalnego mordu doszło z powodu kradzieży weselnej kiełbasy? Jakim człowiekiem był Lech Wojda, główny sprawca? Wstrząsającej opowieści reportera, który wracał na miejsce zbrodni dziesiątki razy, towarzyszą unikalne zdjęcia Michała Sielewicza, jedynego fotografa, który brał udział w późniejszej wizji lokalnej.

WP: Grzegorz Wysocki: Cofnijmy się w czasie do wigilijnej nocy 1976 roku. Trwa msza święta (pasterka) w kościele w Połańcu i właśnie w jej trakcie dochodzi do niewyobrażalnej zbrodni na drodze między Połańcem a Zrębinem (woj. Świętokrzyskie).

Wiesław Łuka:Późniejsze ofiary zostają podstępem wywołane z nabożeństwa pod pretekstem awantury, jaką rzekomo rozpętał w domu ojciec Krystyny i Miecia. Trójka ofiar wybiegła więc z kościoła, pod którym stał autobus pełen mieszkańców trzech podpołanieckich wsi. Zamiast, jak pozostali parafianie, śpiewać „Bóg się rodzi, moc truchleje”, pili wódkę w autobusie. Taki tam panował obyczaj w tę noc.

WP: Krystyna liczyła na to, że sąsiedzi podwiozą ją autobusem do domu, w którym rzekomo trwała awantura jej rodziców.

Tak, poprosiła o to Lecha Wojdę [nazwiska sprawców zostały zmienione, zgodnie z tekstem wznowionej wersji reportażu - przyp. GW], „króla Zrębina”, ale ten odmówił. Troje młodych ludzi ruszyło więc piechotą w dwuipółkilometrową drogę do rodzinnego Zrębina. Kilka minut później ruszył za nimi autobus oraz osobowy fiat, taksówka należąca do zięcia Wojdy, Franciszka Lochy. Młodzi zostali potrąceni przez autobus, zgodnie z planem głównego sprawcy zbrodni. Potrąceni małżonkowie próbowali uciec w pole. Natychmiast zostali dopędzeni i dobici kawałkiem żelastwa, łyżką do reperacji kół autobusowych. Tymczasem na jezdni leżał jęczący Miecio. Kierowca taksówki najechał fiatem na głowę chłopca.

WP: Głównym sprawcą i inicjatorem zbrodni był wspomniany Wojda, nazywany „królem Zrębina”. W mordowaniu małżonków pomagał mu bezpośrednio Bronisław Karaś, jego szwagier, który kierował autobusem. Oprócz nich wspomniany Franciszek Locha i drugi zięć Wojdy, Władysław Kurpiński.

Kurpiński stał w drzwiach autobusu i pilnował, by nikt z niego nie wyszedł. Terroryzował pijanych sąsiadów patrzących na to, co się dzieje, przez szyby autobusu. Kurpiński groził, że każdego, kto spróbuje opuścić autobus, spotka los "Kalitowych dzieci". Po dokonaniu zbrodni, ciała zamordowanych załadowano do autobusu i podrzucono kilometr bliżej Zrębina, gdzie sprawcy upozorowali wypadek samochodowy. Upozorowano także gwałt na Krystynie. Po dokonaniu zbrodni tak sprawcy, jak i świadkowie, zostali zawiezieni autobusem na dalszy ciąg pasterki, by mieć alibi.

WP: Czy ta zbrodnia była zaplanowana?

Gdzieś w mózgu „króla Zrębina” ten zamysł dojrzewał. Zastanawiałem się nad tym wiele razy. Ekipa śledczych, prokurator, potem sądy dwóch instancji również tego dociekali, ale sprawcy zbrodni odmawiali wszelkich rozmów. Również przed sądem odmawiali składania wyjaśnień, na każde pytanie odpowiadali: „nie oświadczam się”, stąd tytuł mojej książki. Z głównym sprawcą miałem tylko jedną krótką rozmowę, od której rozpoczyna się moja opowieść. Spotkaliśmy się w celi aresztu śledczego. Jak pan pamięta, Wojda opowiadał tylko, że nie ma nic wspólnego z tą zbrodnią. Że noc wigilijną spędził w domu, w Zrębinie.

Obraz
© (fot. Wizja lokalna, 1979 rok. Między milicjantami Lech Wojda, inicjator zbrodni / Michał Sielewicz)

WP: Sprawcy zaprzeczali do samego końca.

Żaden z nich nigdy się nie przyznał do mordowania. Po wykonaniu wyroku śmierci na głównym sprawcy, kapelan więzienny, który przy tym był, powiedział, że Wojda nie przyznał się nawet w swoim ostatnim słowie, przy szubienicy.

WP: Wiele morderstw można określić jako „brutalne” i „przerażające”, a jednak w przypadku tej zbrodni nawet tak mocne przymiotniki nie wydają się wystarczające.

Pomimo upływu lat, bardzo trudno uwierzyć, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Po pierwsze, ta zbrodnia była przerażająca sama w sobie. Po drugie, dokonała się na oczach ponad trzydziestu sterroryzowanych świadków. I po trzecie – zachowanie morderców i świadków po zabójstwie.

Pierwsza wspólna przysięga sprawców i świadków zbrodni miała miejsce jeszcze w autobusie. Świadkowie po kolei nakłuwali agrafką palec i własną krwią znaczyli kartkę papieru. Każdy ze świadków musiał klęknąć, a Wojda podsuwał im krzyżyk do całowania i w ten sposób wszyscy obecni pieczętowali swoje milczenie. Już w tym momencie świadkowie dostawali także pierwsze pieniądze od Wojdy. Śluby milczenia były połączeniem magii, religii i korupcji.

WP: Około trzech miesięcy później doszło do drugiej przysięgi, którą sprawcy i świadkowie zbrodni złożyli w domu ormowca z sąsiedniej wioski.

Tak, Wojda wrócił wtedy z Częstochowy, z Jasnej Góry, dokąd pojechał, by dostać rozgrzeszenie. Był w kaplicy cudownego obrazu na mszy. Domyślamy się, że się wyspowiadał i „wymazał” swoją winę. Przywiózł świadkom poświęcone medaliki i różańce. Tą drugą przysięgą umocniono zmowę milczenia. Prawdopodobnie była ona potrzebna sprawcom dlatego, że powoli zaczynała się sypać wersja rzekomego wypadku samochodowego, do którego miało dojść w wigilijną noc.

WP: A jak długo utrzymywała się ta wersja?

Przez kilka miesięcy. Przez ten czas sprawcy cieszyli się wolnością. Jeden z milicjantów śledczych, działający operacyjnie na wsi, dowiedział się, że Stasio Strzępek, kolega zamordowanego Miecia, krzyknął w świąteczny wieczór, dzień lub dwa po zbrodni, pod oknem Wojdy: „Bandyci, zamordowaliście mego kolegę Miecia!”, po czym stłukł szybę i uciekł. Milicjant zdobył tę informację dopiero kilka miesięcy po Bożym Narodzeniu.

WP: Skoro ponad 30 osób było bezpośrednimi świadkami morderstwa, to wydaje się, że wiedzieli o nim nie tylko sami świadkowie, ale też ich rodziny, najbliżsi. Znając specyfikę wsi, nie jest możliwe, by o takim wydarzeniu nie rozmawiano. A może nie było zmowy milczenia, tylko rzeczywiście w wigilijną noc 1976 roku doszło do wypadku samochodowego?

Tak, jak pan ma dzisiaj mnóstwo wątpliwości, tak samo ja miałem je przed laty. Chodziłem po wsi i pytałem: czy takie bestialstwo było w ogóle możliwe? Niektórzy świadkowie wypierali się obecności w autobusie. Sugerowali, że celowe zabójstwo jest wymysłem. Że to bzdury i bezpodstawne oskarżenia.

WP: Nie mniej niż okoliczności samej zbrodni, zaskakuje niezwykłość jej motywu.

Miała być nim kradzież wędliny i alkoholu na sierpniowym weselu Krystyny i Stanisława. O kradzież została oskarżona Wiesława Karaś, siostra Wojdy i żona kierowcy autobusu, która na weselu pełniła rolę kucharki. Proszę to sobie wyobrazić, morderstwo z powodu kradzieży weselnej kiełbasy.

WP: Ale kto wie, czy istotniejszy nie jest drugi możliwy motyw, historyczny, o którym również obszernie pisze pan w książce?

Przed laty, tuż po wojnie, nastoletni wówczas Wojda został oskarżony o gwałt na dziewczynie, z którą pasł krowy. Dziadek Roj, dziadek późniejszych ofiar, Krystyny i Miecia, jako jedyna osoba w okolicy zdążył już zapisać się do komunistycznej partii, do PPR-u. Jako zwolennik nowego ustroju musiał wykonywać polecenia władzy, m.in. dostarczyć nastoletniego Wojdę na posterunek.

Jednym z zadań dziadka Roja było też nawoływanie sąsiadów do pójścia do Połańca na pochód pierwszomajowy, czym naraził się większości mieszkańców Zrębina. Nie był lubianym sąsiadem. Przypomnę jeszcze jedno istotne wydarzenie z początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku: syn Roja, brat matki pomordowanych, został śmiertelnie postrzelony na podwórku Wojdy przez jakiegoś jego znajomego i z jego karabinu, przechowywanego od czasu okupacji. Ów zabójca zginął rok później w przypadkowym wypadku samochodowym.

Obraz
© (fot. Wizja lokalna, 1979 rok / Michał Sielewicz)

WP: No tak. Ale ten motyw historyczny jest chyba jeszcze bardziej niezrozumiały niż zbrodnia z powodu kradzieży kiełbasy weselnej. Za czyny dziadka Roja po latach zostają zamordowane jego wnuki? Absurd.

My to dzisiaj tak odbieramy, ale w tamtej wiejskiej społeczności, w tamtej obyczajowości, zemsta za przeszłe wydarzenia była jednak możliwa. Dawne urazy były zapamiętywane do siódmego pokolenia. Mówi pan o absurdach, jak również o tym, co jest przerażające po dziś dzień? To przypomnę panu, że babcia pomordowanych (ta ze strony ich ojca) rozmawiała ze swoim synem już po zbrodni i przekonywała go: „Czego wy chcecie od tego Wojdy? To taki dobry człowiek, on za butelkę miodu pomógł się wycielić mojej krowie. A wy teraz chcecie się mścić za zabójstwo dzieci? Życia im już nikt nie wróci, trzeba zająć się żywymi, o nich pomyśleć”. To był wielokrotnie powtarzany „argument”.

WP: Czytając książkę, zastanawiałem się, co przeraża mnie bardziej – sama zbrodnia, późniejsza zmowa milczenia czy może słowa niektórych pańskich rozmówców, jak te właśnie zacytowane. Jak już mówiliśmy, Lech Wojda, właściciel jedynego ciągnika we wsi, nazywany był „królem Zrębina”. Opowiedzmy o nim krótko, bo to kluczowy bohater pana książki.

Prowadził dobre gospodarstwo. Był zaradny i lubiany. Miał układy w powiecie staszowskim. Pełnił też funkcję sądowego ławnika, załatwiał nawet urzędnicze sprawy w województwie.

WP: Trudno się dziwić, że ludziom we wsi wydawało się, że jest to człowiek, który może wszystko.

A równocześnie był sympatycznym człowiekiem, przyjaznym ludziom, uczynnym. Chętnie pomagał sąsiadom, chętnie użyczał im swego ciągnika. Nawet „robił za dentystę” - wyrywał sąsiadom bolące zęby. Ale oczywiście niebezinteresownie. Owszem, pożyczył ciągnik, ale potem ludzie musieli do niego przychodzić na tzw. odrobek.

WP: Czyli nie był złym człowiekiem?

Na to wygląda. Równocześnie był przebiegły i bezpardonowy: jak trzeba mu było udowodnić, że pies sąsiada zjadł jego kurę, nie miał oporów, by tego psa powiesić, rozpruć mu brzuch i pokazać sąsiadom, że tam jest trawiony jego ptak.

WP: Jakie wrażenie zrobił na panu, gdy się pan z nim spotkał?

Rozmawiał bez oporów, ale nie o tym, co mnie najbardziej interesowało, czyli o zbrodni, do której się nie przyznawał. Natomiast jak mantrę powtarzał, że jest niewinnie oskarżony.

WP: Ta sprawa była reporterskim samograjem, prawda? Z powodu samej zbrodni, jej tajemniczości, ale też z powodu świadków, ślubów milczenia, zawikłania i liczby wątków, setek pytań, na które chciało się poznać odpowiedzi, etc.

Nie zgadzam się z panem. Owszem, dla grafomana każda sprawa jest samograjem. Rzeczywiście - tu było dużo smakowitego „mięcha reporterskiego”. Ale trzeba było je wyczuć, dojrzeć w otaczającej rzeczywistości tamtej tragedii. Gdybym wyłącznie siedział na sali sądowej, to też bym z tego napisał reportaż.

WP: Tyle że sądowy.

Tak, ale taki tekst nie bardzo mnie interesował. W mojej książce proces jest tylko osią dramaturgiczną, wokół której buduję opowieść o konkretnym miejscu i konkretnych ludziach.

Obraz
© (fot. Michał Sielewicz)

WP: Pisze pan w książce, że to był najdłużej trwający proces PRL-u. Proces trwał półtora roku. Dzisiaj chcielibyśmy, żeby procesy trwały krótko.

Adwokat Zbigniew Dyka, szef obrońców trzech oskarżonych, powiedział w ostatniej mowie procesowej, że to, co się wydarzyło między Połańcem a Zrębinem, nie miało precedensu w polskiej kryminalistyce. Na sali sądowej wielokrotnie słychać było stwierdzenie zza stołu sędziowskiego i ław oskarżycieli oraz obrońców, że polska kryminalistyka nie zna większej zbrodni w czasach pokoju niż ta w wigilijną noc.

Sąd w Sandomierzu wydał cztery wyroki śmierci przez powieszenie. W pierwszej instancji, w Sandomierzu, przesłuchano kilkuset świadków. Podczas procesu sędzia Marek Maciąg ukarał grzywnami i tymczasowymi aresztami kilkanaście osób - za mataczenie i składanie fałszywych zeznań, za odwoływanie zeznań, za utrudnianie przebiegu rozprawy.

WP: W Sądzie Najwyższym utrzymano dwa wyroki śmierci dla Wojdy i Karasia, zaś w przypadku oskarżonych zięciów głównego sprawcy, Lochy i Kurpińskiego, obniżono je do 15 i 25 lat.

Dodam jeszcze, że Sąd Najwyższy, chyba po raz pierwszy w historii, dopuścił w sprawie dowód z zeznań biegłych sądowych. Po raz drugi wypowiadali się m.in. w sprawie autobusu, którym zbrodniarze próbowali upozorować wypadek drogowy. Jest regułą, że najwyższa instancja w procesie rewizyjnym bada jedynie akta sprawy. Jeżeli w tych aktach dostrzeże jakieś sprzeczności, odsyła sprawę do ponownego rozpatrzenia. A tutaj skład pięciu sędziów z własnej inicjatywy przywołał biegłych, by ponownie wydali opinię o „roli” autobusu w zbrodni! To również świadczyło o absolutnej wyjątkowości sprawy.

WP: Trudno uwierzyć, że jako dziennikarz tylko pan interesował się wtedy tak głośną sprawą.

Pamiętam, że kilku dziennikarzy przyjeżdżało do Sandomierza, ale najczęściej na kilka godzin. Pisali jakieś artykuły informacyjne. Jedynie Hanna Krall uczestniczyła przez kilka dni w rozprawie i napisała duży reportaż dla „Polityki”, ale później już się tą sprawą nie zajmowała.

WP: Jak ta zbrodnia była wtedy odbierana? Czy była na rękę władzom?

Na pewno nie była. Z jakiego przestępstwa władza się cieszy? A wówczas władzy socjalistycznej, pod rządami której zdarzyło się tak monstrualne barbarzyństwo, szczególnie zależało na propagandzie sukcesu w sferze „moralności socjalistycznej”. A tych sukcesów brakowało.

WP: A może właśnie była na rękę w tym sensie, że potwierdzała głupotę, ciemnotę i zabobonność prostego ludu?

Nie była na rękę ani władzom, ani Kościołowi, bo okazało się, że ten bardzo religijny lud przyjmował różańce z Jasnej Góry oraz łapówki od Wojdy i trwał w zmowie milczenia. Gdy przed rokiem chciałem odwiedzić obecnego proboszcza połanieckiej parafii, to, mimo uprzedzenia o mojej wizycie, nie otworzono mi drzwi plebanii. Władza komunistyczna chyba nawet nie próbowała zamieść sprawy pod dywan. Być może nawet sugerowała sądom, by wydały jak najsurowsze wyroki. Ale to tylko moje domysły.

WP: Ukrywa się pan w tej książce. Nie mówi pan od siebie.

Wszystko, co napisałem w „Prawie i Życiu”, a potem w książce, jest zdecydowanie „mówieniem od siebie”. Ale moje teksty nie są pamiętnikiem, lecz reportażem, gatunkiem dziennikarskim, który ma sto albo i tysiąc form ekspresji. Inna rzecz, że na nic by się zdało moje, w pierwszej osobie liczby pojedynczej, mądrzenie na temat sprawy tego kalibru. Ona przerosła chyba wszystkich, łącznie z niebiańskimi i piekielnymi siłami nadprzyrodzonymi.

WP: Czyli ukrył się pan, bo tak było łatwiej?

(śmiech) Nie było łatwiej, tylko inaczej. Ale jeśli chce pan to tak ująć, proszę bardzo: ukryłem swoje tchórzostwo!

WP: A dzisiaj, po tylu latach, przemyśleniach, rozmowach, dyskusjach i wywiadach na temat tej zbrodni – czy wie pan już, jakim cudem możliwa była trwająca miesiącami zmowa milczenia sprawców i ponad 30 świadków? Czy umie pan odpowiedzieć na to pytanie?

W dalszym ciągu przechodzi to moje pojęcie. Proszę te pytania kierować do mądrzejszych ode mnie. Do psychologa społecznego, do socjologa. Jestem za „krótki” intelektualnie na takie rozważania.

WP: A czy możemy z dzisiejszej perspektywy oceniać i winić świadków tej zbrodni? Czy mamy do tego prawo? Bo pana książka jednak jest również oskarżeniem tych siedzących w autobusie świadków…

Opisuję ich zachowania i rozmowy z nimi. Nikogo nie oskarżam. W książce przedstawiam fakty i to one oskarżają tych ludzi.

WP: Nie zgadzam się z panem. Owszem, nie mówi pan wprost, że oskarżam tego i tego. Ale to mocne, jednoznaczne „oskarżam!” jest tam cały czas obecne. Co więcej, uważam, że to pośrednio wypowiedziane „oskarżam” jest paradoksalnie oskarżeniem jeszcze mocniejszym.

Zgadzam się. Nie ma jednej definicji reportażu i jednej recepty na dobrą reporterską robotę. Są tacy, którzy lubią pisać teksty z odautorskim komentarzem, i ja to rozumiem, ale osobiście tego nie lubię.

WP: Powtórzę moje pytanie o brak reakcji świadków zbrodni, którzy przebywali wtedy w autobusie i widzieli to wszystko zza szyb. Czy mamy prawo dzisiaj ich oskarżać? Pytam o to, bo pan ten ciężar przerzuca na czytelnika.

Świadkowie nie zareagowali, bo byli pijani i być może bali się tego rosłego zięcia Wojdy, który pilnował drzwi autobusu, by nikt z niego nie mógł wybiec na pomoc ofiarom. A co do „przerzucania odpowiedzialności na czytelnika” - autor może, ale nie musi, prowadzić swego odbiorcy za rękę. Ja nie prowadzę.

WP: Ale nie wiemy, jak my sami byśmy się zachowali w takiej sytuacji, prawda?

Prawda.

WP: Dzisiaj możemy udawać bohaterów z perspektywy fotela i oskarżać: „Powinni zareagować, powinni coś zrobić, ja bym na pewno coś zrobił”. Czy to nie jest za łatwe?

Ale to pan mnie oskarża o to, że ja „oskarżam między wierszami”. A to nieprawda. Po publikacji tekstów dostawałem wiele listów, ukazało się wiele recenzji. Nie przypominam sobie takich oskarżających głosów.

Obraz

WP: Nie oskarżam, tylko sam się nad tym zastanawiam.

Cieszę się z tych pana sugestii, bo one są dla mnie czymś nowym. Gdy moje reportaże ukazywały się najpierw na łamach „Prawa i Życia”, i później, gdy ukazała się książka, było tylko zadziwienie samą zbrodnią oraz mentalnością tych ludzi. Pojawiło się również wiele głosów antyreligijnych i antykościelnych.

Jeden z recenzentów innej mojej książki reporterskiej zarzucił mi: „Łuka unika komentarza. Kto wie, czy nie dlatego, że nie potrafi być publicystą oceniającym”. Ta opinia miała dać mi i czytelnikom do zrozumienia, że jestem w swojej reporterce za słaby intelektualnie, że nie potrafię się publicystycznie wymądrzać.

WP: I co pan na to? Nie potrafi pan?

Mnie publicystyka nigdy nie interesowała. Może to rzeczywiście jest jakaś słabość. Zawsze jednak wolałem opisywać rzeczywistość, niż ją analizować i oceniać. Wychodzę z założenia, że sam opis musi się obronić. Niech kompozycja tekstów, prowadzenie bohaterów, ich język, łapanie ciekawych myśli i sformułowań, będzie równocześnie sądem nad rzeczywistością.

WP: Ktoś panu może zarzucić relatywizm. Nie mówi pan wprost – to dobre, a to złe.

Bo przedstawiam i dobre, i złe.

WP: A może pan przecenia inteligencję czytelników? Pozwala pan, by to oni byli sędziami w sprawie. Czytelnik sam ma zdecydować, ocenić, wydać wyrok.

Nie mówię czytelnikowi, co ma robić. Nie mam ochoty na dyktowanie komukolwiek czegokolwiek. Podprowadzam, coś sugeruję, czasami z nutą ironii. To również jest ocena, ale nie wprost. Przedstawiam fakty i buduję kontekst, z którego da się wyciągnąć wiele wniosków o charakterze ocen.

Nie chcę natomiast wchodzić na ambonę, by głosić kazania. Nie jestem i nigdy nie chciałem być reporterem-kaznodzieją. Ale z drugiej strony na pewno nie uprawiam relatywizmu.

Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, Wirtualna Polska.

*

-W pewnym momencie stanąłem bardzo blisko matki pomordowanych, pani Kalitowej, która na widok manekinów symulujących jej dzieci dostała spazmów. Widząc ból matki, która straciła dzieci, mogłem pomyśleć brutalnie: pier…, wracam do domu, nie bawię się dłużej w te klocki. Czułem gulę w gardle. Ale musiałem zachować zimną krew - mówi Wiesław Łuka. W drugiej części rozmowy dziennikarz opowiada m.in. o tym, czy reporterowi wolno płakać i czy w godzinach pracy musiał zachowywać się jak pracownik prosektorium. Łuka wspomina, jak wyglądała praca reportera kryminalnego w czasach PRL-u i odpowiada na pytania o to, czy reporter piszący o zbrodniach musiał współpracować z milicją czy ówczesnymi sądami ("Śmieszy mnie, że muszę się tłumaczyć z takich rzeczy").

*

Obraz
© (fot. Wiesław Łuka / Fot. Bartosz Wróblewski)
Obraz
© (fot. mat. prasowy)

Wiesław Łuka (ur. 1941) - reporter, scenarzysta i wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, ukończył filologię polską na tej samej uczelni. Napisał dziesięć książek reporterskich, z których poza „Nie oświadczam się”, najbardziej znane są: „Biniu nie wzywa pomocy” (1979), „Szukanie własnego cienia” (1984), „Każdy przebiega dystans” (1986) i „Ślizgiem” (1986). W 2014 r. wyszedł jego zbiór wywiadów z dziennikarzami i twórcami mediów pt. „Fakt jest święty”. Debiutował w „Życiu Literackim”. W latach 1964–1970 pracował w Wytwórni Filmowej Czołówka, potem pracował w „Walce Młodych”, „Sztandarze Młodych” i „Prawie i Życiu”. Na podstawie „Nie oświadczam się” napisał scenariusz filmu fabularnego „Zmowa” (reż. Janusz Petelski).

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (294)