Mąż nie chciał rozmawiać z mediami. Powiedział, że w ministerstwie obiecali mu, że jak będzie siedział cichutko, to oni mu za to załatwią inny duży kontrakt – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Ewa Izdebska. Wdowa po Andrzeju Izdebskim, od którego państwo polskie kupiło bezużyteczne respiratory, opisuje również kulisy transakcji z Pakistanem: "Trzeba było zapłacić łapówkę".
- Trzy miesiące po śmierci Andrzeja Izdebskiego w Albanii, jego żona postanowiła zabrać głos i odpowiedzieć na pytania dziennikarza Wirtualnej Polski.
- Według Ewy Izdebskiej polskie służby i prokuratura znały adres jej męża w Tiranie, a on sam pojawiał się na przesłuchaniach w polskiej ambasadzie w Albanii.
- Część pieniędzy, które firma Izdebskiego E&K dostała od polskiego rządu na zakup respiratorów w Pakistanie, poszła na łapówki – twierdzi żona handlarza bronią.
- Według Ewy Izdebskiej nikt z rodziny nie widział ciała mężczyzny po jego śmierci w Albanii. A służby nie sprawdzały ich firmy przed podpisaniem kontraktu na 200 mln złotych.
- Ministerstwo Zdrowia oraz b. minister zdrowia Łukasz Szumowski i b. wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński zapewniają, że nic nie wiedzą o propozycji "kontrakt za milczenie", o której mówi Ewa Izdebska.
Afera respiratorowa wybuchła wiosną 2020 r. To wtedy, w szczycie pandemii, wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński podpisał z firmą E&K kontrakt na dostawę 1241 respiratorów. Na konto Andrzeja Izdebskiego od razu trafiło 150 z 200 mln złotych, na które opiewała umowa.
Izdebski, który handlował bronią, a nie sprzętem medycznym, z umowy się nie wywiązał. E&K ostatecznie dostarczyła 200 respiratorów odebranych z problemami przez Ministerstwo Zdrowia. Kolejne 418 urządzeń, których przydatność według ekspertów jest wątpliwa, przejął komornik - na licytacji nikt ich nie kupił.
Ministerstwo Zdrowia informowało, że E&K poleciło i sprawdziło CBA. Tej informacji CBA nigdy nie potwierdziło. Służby i prokuratura sprawę wyjaśniały opieszale.
Gdy prokuratura chciała w końcu jesienią 2021 r. postawić zarzuty Izdebskiemu, już dawno nie było go w Polsce. W czerwcu 2022 r. właściciel E&K zmarł nagle w Tiranie, stolicy Albanii. W tym czasie nadal nie odzyskano co najmniej 46 mln złotych utopionych w transakcji.
Po śmierci handlarza bronią do dymisji podał się Piotr Krawczyk, szef Agencji Wywiadu, która miała być zamieszana w aferę respiratorową. Na jaw wyszły też niejasne działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w trakcie poszukiwań Izdebskiego.
Ewa Izdebska przerywa milczenie i w rozmowie z Wirtualną Polską rzuca na całą sprawę nowe światło.
Szymon Jadczak: Kim właściwie był Andrzej Izdebski?
Ewa Izdebska: Też bym chciała wiedzieć. Dopiero po jego śmierci zaczęłam się zastanawiać, kim właściwie był mój mąż. Ile z tych rzeczy podawanych w mediach jest prawdą? Oczywiście wiem, że jest mnóstwo kłamstw.
Dopiero po śmierci zaczęła się pani zastanawiać, kim był Andrzej Izdebski? Nie znała pani swojego męża?
Na pewno o wszystkim nie mógł mi powiedzieć. Gdzieś wyczytałam jako pewnik, że był w kontrwywiadzie. No ale przecież, nawet gdyby był, to nie mógłby mi o tym powiedzieć.
A był?
Mógł być. Ale już po 1989 roku.
Jak się poznaliście?
Z jego młodszym bratem byłam w klasie w szkole podstawowej. Jesteśmy z Lublina.
Ile lat byliście małżeństwem?
15 czerwca minęła 48. rocznica ślubu.
Mąż był już wtedy poszukiwany listem gończym. Rozmawialiście tego dnia?
Tak. Przeważnie dzwonił dwa razy dziennie. Rano i jeszcze wieczorem, gdy wychodziłam z psami, to sobie rozmawialiśmy.
Skąd dzwonił?
Z Albanii.
Jakie studia skończył mąż?
Uniwersytet Gdański. Ekonomika transportu morskiego. Potem znalazł pracę w WSK Świdnik, w dziale handlu zagranicznego.
Fabryka produkująca wojskowe śmigłowce, handel zagraniczny. Nie było szans, żeby nie zetknąć się ze służbami w takim miejscu.
Wszystko było tajne przez poufne. Oficjalnie nigdzie się nie mówiło, że produkują helikoptery, czy sprzęt dla wojska. Były lodówki, motocykle. Mąż zajmował się sprzedażą tego na cały świat. Najwięcej szło do Związku Radzieckiego.
Gdy w 1980 r. w WSK wybuchły strajki, mąż został wyrzucony z pracy. Miał zakaz zatrudnienia na terenie województwa lubelskiego. Było krucho. Z kościoła była pomoc. Przez pewien czas byliśmy na utrzymaniu piłkarskiego klubu z Francji. Wtedy ludzie z zachodu mocno wspierali Solidarność i ludzi represjonowanych przez komunistów.
Co w tym czasie robił Andrzej Izdebski?
Przez trzy lata był sekretarzem generalnym Fundacji Opieki Medycznej, która sprowadzała sprzęt medyczny z Zachodu. Między innymi do Centrum Zdrowia Dziecka. To było mniej więcej w latach 1983-84.
Później pracował w innych firmach, także zajmujących się handlem bronią, ale i produkcją słodyczy. A w 1993 r. założył firmę E&K. Od pierwszych imion żony i córki.
Mówi pani, że na początku lat 80. mąż miał kontakt ze sprzętem medycznym. A później?
Potem? Chyba nie.
Przedstawiciele rządu mówili, że pani mąż miał doświadczenie w handlu sprzętem medycznym. Czy mogło chodzić o ten epizod z lat 80.?
Na to wychodzi.
Dziś media piszą o E&K, że to firma-krzak.
No skąd. Tyle lat działała przecież, różnymi rzeczami handlowali.
Handlowaliście, bo pani jest wspólniczką. Od 2007 r.
No tak, ale o tym, że mam udziały, dowiedziałam się dopiero później. Mąż nie o wszystkim mi mówił od razu.
A firma handlowała przeróżnymi rzeczami, wszystkim, co się dało sprzedać i na tym zarobić. Proszę spojrzeć, to kronika firmy [Ewa Izdebska pokazuje w tym momencie opasły album zawierający historię pierwszych kilku lat działania E&K - red.]. Czy tak wygląda firma-krzak?
Czytam, że początkowo firma zajmowała się działalnością handlowo-usługową przede wszystkim w zakresie lotnictwa, organizowaniem lotów czarterowych, przewozów towarów wielkogabarytowych i lotów na nieprzygotowane lotniska. Na zdjęciach z 1993 r. widzimy rosyjskie samoloty transportowe na rajdzie Paryż-Dakar.
Tak, E&K obsługiwało rajd, zajmowali się transportem lotniczym sprzętu i załóg, zbierali po drodze maruderów. Andrzej wynajmował do tego samoloty. Miał znajomych na całym świecie, przeróżnych. Tu poznał tego, tu tamtego. Załatwiał od nich samoloty.
Mąż sam latał?
Tylko jako obsługa. To była frajda polecieć na przykład do Afryki. Raz zabrałam się z nimi. Wieźliśmy helikoptery do Nigerii. Pierwszy raz byłam na Okęciu, na tej vipowskiej odprawie. Dwa helikoptery zostały załadowane do samolotu i polecieliśmy.
Po drodze mieliśmy przygodę. W którymś afrykańskim kraju nakazano nam lądowanie. Prowadzili nas pod bronią. Trafiliśmy na noc na kompletnie puste lotnisko. Nasza ambasada nie wyraziła żadnego zainteresowania.
Ale załoga i samolot były rosyjskie, więc piloci zadzwonili do ambasady rosyjskiej. Przyjechał pan we fraku, bo tego dnia był akurat jakiś bal. Następnego dnia mogliśmy polecieć dalej.
A do tego w E&K handlowali np. mrożonkami i metaloplastyką.
W tamtych czasach Andrzej Izdebski poznał Wiktora Buta, legendarnego rosyjskiego handlarza bronią, który dziś siedzi w amerykańskim więzieniu. Pani również miała okazję go poznać?
Chyba nie. Ale mąż mówił, że czasami się spotykali. Gdy wracał z wyjazdów, a potrafiło go nie być parę miesięcy, opowiadał, że poznał, a to jakiegoś ministra, a to premiera. Za to wspólnie poznaliśmy obydwu panów z ART-B, Bagsika i Gąsiorowskiego. Ale prywatnie, nie robili razem żadnych interesów.
Jak to było z legalnością tych interesów? Słowaccy dziennikarze pisali swego czasu, że śmigłowce szturmowe, które mąż przerzucał z Kirgistanu do Afryki, były sprzedane z pominięciem embarga na sprzedaż broni.
A tego nie wiem. Byłam zresztą zaskoczona, jak parę lat temu dziennikarze pokazali prowokację, z udziałem męża, który niby zgodził się przemycić jakąś broń do kraju objętego embargiem.
To był reportaż "Superwizjera" TVN z 2014 r. Andrzej Izdebski rozmawiał z dziennikarzem pod przykrywką o przerzucie broni do Donbasu na Ukrainie.
Być może. Wiem na pewno, że ostatnio wysyłali sprzęt na Ukrainę, m.in. kamizelki kuloodporne.
Andrzej Izdebski powszechnie jest nazywany handlarzem bronią. Przeszkadzało mu to określenie?
Nie, przyzwyczaił się. Zresztą przecież faktycznie nią handlował. I to od wielu lat. Legalnie. Co wiązało się z regularnymi kontrolami różnych instytucji i służb. Sprzedawał części do samolotów, samoloty, jakieś działa. Czasami tylko słyszałam, że ktoś pyta, czy ma konkretny sprzęt i czy może go przewieźć w jakieś miejsce na świecie.
Wśród klientów była m.in. Korea Północna. Jak się robi interesy z najbardziej zamkniętym reżimem świata?
Na pewno trzeba mieć kontakty. Prywatne kontakty. Mąż nawiązywał je np. na wystawach lotniczych. Nie raz mówił, że poznał jakiegoś ministra albo inną ważną postać na wystawie, albo pokazach lotniczych.
W ilu językach mówił?
Znał perfekt angielski, niemiecki, rosyjski, słowacki, trochę arabski. Ostatnio próbował się nauczyć albańskiego.
Skąd się właściwie wziął pomysł na ściąganie do Polski respiratorów?
Mąż się strasznie przejął, gdy wybuchła pandemia, że tu ludzie będą umierać. I że trzeba natychmiast ściągać respiratory. Zaczął to załatwiać przez różnych znajomych z całego świata. Jedno, co mnie dziwiło, to po co w takich ilościach. Ale Andrzej stwierdził: "minister powiedział, że tyle trzeba, to trzeba".
To kto do kogo się zwrócił? Pan Andrzej do ministra? Czy minister do pana Andrzeja?
Tego nie wiem. Powiedział tylko, że dostał pieniądze i ma natychmiast te respiratory ściągać. Tu był poważny problem, bo nie było samolotów. Mąż się strasznie wkurzył, bo ministerstwo wynajęło firmę, która załatwiała listy przewozowe. Była do kitu. Nie zdążyli przygotować dokumentów i jeden z załatwionych samolotów nie mógł dłużej czekać. Poleciał pusty. Ta partia respiratorów nie przyleciała.
Miały przylecieć z Chin czy z Pakistanu? Bo z tych krajów pochodził sprzęt ściągany przez E&K.
Z różnych krajów to szło. Z Pakistanu to wiem, że trzeba było zapłacić łapówkę, żeby Pakistan zrezygnował i żeby te respiratory poleciały do nas.
I mąż dostał na to zgodę polskiego rządu?
Na pewno trzeba to było załatwić na lewo. Ale nie wiem, jak to wyglądało w szczegółach.
Część respiratorów Andrzej Izdebski sprzedał państwowemu koncernowi KGHM. Tam też miał kontakty?
Bodajże 400 urządzeń pojechało do KGHM. Od dawna z nimi współpracował. Te respiratory zresztą później zarekwirowano.
Kontrakt z Ministerstwem Zdrowia Andrzej Izdebski w imieniu firmy E&K podpisał 14 kwietnia 2020 r. O godz. 8 wszedł do ministerstwa, a już o 13 miał na koncie 150 milionów złotych.
W tamtym okresie często rozmawiał z wiceministrem Januszem Cieszyńskim przez telefon.
Andrzej Izdebski dzwonił do Janusza Cieszyńskiego?
Tak. Albo minister dzwonił tu do nas. Mąż jeździł też do Warszawy, ale nie wiem, czy na spotkania z wiceministrem Cieszyńskim.
Wie pani, czego te rozmowy mogły dotyczyć?
Terminów sprowadzania respiratorów.
Widziałem część dokumentacji dotyczącej ściąganych przez męża urządzeń. Część jest pisana odręcznie, długopisem na zwykłych kartkach, części w ogóle nie ma. Chaos, wszystko wygląda, jakby było robione na wariackich papierach.
Bo część była tak robiona. Kiedyś pytałam męża o instrukcje obsługi do respiratorów. Okazało się, że są dołączone tylko na jakichś płytach.
Według pani, dlaczego wiceminister Cieszyński był tak zaangażowany w tę sprawę?
Zapewne chciał się wykazać. Nigdzie nie ma respiratorów, państwa walczą o to, co zostało, a on może sprowadzić sprzęt do kraju. Ale nagle w pewnym momencie wiceminister zaczął się wycofywać. Także z odbioru przywiezionego już sprzętu.
Coś się stało?
Nie wiem, ale jak się zrobiła afera, to pan Cieszyński zaczął się raczkiem wycofywać.
Wiceminister wycofuje się z umowy i żąda zwrotu pieniędzy od męża?
Tak.
A co odpowiedział mąż?
Jak mógł zwrócić pieniądze, skoro respiratory już tu były?
A pieniędzy nie było.
No było już zapłacone dostawcom.
W tamtym momencie doszło do dziwnej sytuacji. Prokuratoria Generalna naciskała na ministerstwo, żeby wystąpić do sądu o zwrot pieniędzy od E&K. Wiceminister Cieszyński najpierw się zgodził, potem wniosek do sądu wycofał, bo stwierdził, że się dogada z Andrzejem Izdebskim. A potem nagle podał się do dymisji.
To rzeczywiście było dziwne. Jak zrobiła się afera, to zapytałam męża, dlaczego nie chce tego wyjaśnić, dlaczego nie chce przedstawić swojej wersji, przedstawić swoich racji dziennikarzom. Mąż nie chciał rozmawiać z mediami. Powiedział, że w ministerstwie obiecali mu, że jak będzie siedział cichutko, to oni mu za to załatwią inny duży kontrakt.
Tak dokładnie powiedział?
Kiedyś się wkurzyłam i powiedziałam mu: wyjaśnij to w końcu, dlaczego się ciebie czepiają, jak te wszystkie respiratory są w Polsce. To wtedy mąż powiedział mi, że przekazano mu, że ma siedzieć cichutko i za to dostanie jakiś kontrakt.
Kto mu to obiecał z ministerstwa?
Logiczne byłoby, że to musiał być jeden minister albo drugi. Ale kto konkretnie? Nie wiem. Wiem tyle, że mieli mu umożliwić jakiś większy kontrakt, żeby tylko już to pozamiatać i żeby był spokój. Ale żeby siedział cicho.
I dostał ten kontrakt?
Nie.
Zaczynają się problemy, ministerstwo odstępuje od umowy, a w sierpniu 2020 r. ministrowie Cieszyński i Szumowski podają się do dymisji.
Wtedy już niewiele rozmawialiśmy na ten temat, to było tak dziwne. Mąż też nie bardzo wiedział, o co chodzi.
Janusz Cieszyński wskazywał później, że firma E&K została sprawdzona i polecona przez CBA. Sprawdzali was? Byli tu?
Kilka miesięcy przed podpisaniem kontraktu były tu trzy osoby z ABW. Ale to nie było sprawdzanie, a przeszukanie.
Szukali dokumentów związanych z działalnością firmy Nitro-Chem i jej byłego prezesa, który współpracował z mężem [Nitro-Chem to zakłady produkujące materiały i amunicję, spółka należąca do Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Ale kilka lat temu Andrzej Izdebski z ówczesnym prezesem polskiego Nitro-Chemu założyli w Albanii spółkę o tej samej nazwie. A polski Nitro-Chem wpisał się na hipotekę jednej z działek Andrzeja Izdebskiego z roszczeniem w wysokości 5 mln złotych za niezrealizowany kontrakt z 2014 r. – red.].
Przyjechali o 6 rano, przeszukali papiery, telefony mój i męża, komputer. Rozmawiali z mężem, zabrali jakieś papiery, niedawno je odesłali.
Ale ta sprawa dotyczyła ewentualnych nieprawidłowości w działalności pani męża i współpracy z Nitro-Chemem. A czy później była jakaś kontrola z CBA? Panią jako wspólniczkę firmy ktoś sprawdzał?
Nie.
I nie pamięta pani, żeby CBA sprawdzało waszą firmę?
Nie pamiętam.
A może jacyś ludzie z Agencji Wywiadu panią odwiedzali, sprawdzali, weryfikowali?
Nie przypominam sobie.
Czy mąż znał Piotra Krawczyka, byłego szefa Agencji Wywiadu, który miał stracić posadę przez aferę respiratorową?
Nic mi o tym nie wiadomo. Nigdy o nim nie wspominał, a ja widziałam tego pana tylko w telewizji.
W przeszłości, nawet tej dalszej, przypomina sobie pani jakiś epizod, po którym doszła do wniosku, że mąż może w jakiś sposób pomagać polskiemu wywiadowi?
Nie. Nigdy nie było takiej rozmowy, żadnej aluzji. Nic.
Mąż zaczął się denerwować, gdy cała transakcja zaczęła się sypać?
Oczywiście, denerwowało go, że zaczyna się robić afera. Jakiś czas potem, jak już wyjechał z Polski, to przyznał mi, że miał informację od kogoś, może ze służb, że chcą z niego zrobić kozła ofiarnego.
I rzeczywiście w mediach zaczęła się nagonka.
A nie przestraszył się, że jak ministrowie Szumowski i Cieszyński odeszli z MZ, to umowa już nie jest ważna?
Nie.
Dalej był pewien, że wszystko będzie dobrze?
Tak.
Co się właściwie stało z tymi pieniędzmi od MZ? W sprawozdaniu E&K za 2020 r. jest mowa o 20 mln zysku.
Jak pan widzi, willi nie mam, samochodu nie mam, żyję ze swojej emerytury. Dom się sypie i wymaga ogromnego remontu. Nie stać mnie na ogrzewanie. Nawet miałam do pana dzwonić, żeby pan jakiś sweter grubszy wziął, bo tu jest po prostu zimno.
Mąż nie zostawił niczego w spadku?
Długi. Odrzuciłam spadek. W styczniu przepisałam nasze wspólne mieszkanie na córkę, żeby nie poszło pod młotek. Ale okazało się, że córka nie może go przejąć, zostało to zablokowane przez prokuraturę.
Kiedy widziała pani męża ostatni raz?
10 grudnia 2020 r. Wtedy służbowo pojechał do Turcji. Miał wrócić za parę dni, potem zadzwonił, że zostanie jeszcze parę dni, a potem już nic nie mówił, kiedy wróci i czy w ogóle wróci. I tak to trwało. Nic nie było wiadomo. W zeszłym roku raz tylko, jak wypadały jego 70. urodziny, to powiedział, że albo będzie na urodziny w kwietniu, albo najpóźniej na rocznicę ślubu w czerwcu. Nie przyleciał.
Znalazłem informację, że mąż wyjechał do Chorwacji, a nie do Turcji.
Nie, z Turcji pojechał do Chorwacji, żeby się zaszczepić. A potem już pojechał do Albanii.
W marcu i w lutym 2022 r. dzwonił do sądu z tureckiego numeru.
Był w Albanii, ale mógł używać tureckiego numeru.
Skąd się wziął w Albanii?
Swego czasu miał biuro w Tiranie, miał tam przyjaciół. Nie da się ukryć, że był to kraj, w którym polski wymiar sprawiedliwości nie mógłby go zatrzymać. Ale nasze służby znały adres męża w Albanii.
Dlaczego pani tak sądzi?
Dlatego, że podałam go przy którymś przesłuchaniu. To nie była tajemnica, tak samo, jak nie był zastrzeżony numer telefonu, przez który rozmawialiśmy. Mąż zresztą był w Tiranie w ambasadzie i zeznawał tam. Mniej więcej półtora roku temu.
Już po wybuchu afery respiratorowej?
Tak.
Przychodził do ambasady i zeznawał?
No tak. Łączył się z ambasady z Polską i składał zeznania.
Ale nie bał się, że go tam zatrzymają?
Nie. Pan konsul był zachwycony mężem, mówił, że bardzo sympatycznie sobie rozmawiali.
Znała pani jego albańskich przyjaciół? Liljanę i Yllię Zylów?
Nie, ale to Ylli do mnie zadzwonił, jak mąż umarł.
To były szef wywiadu wojskowego w Albanii. On się blisko kolegował z mężem?
Bardzo blisko. Wynajmował mu mieszkanie.
Mieli razem spółkę. Handlowali bronią, wysyłali ją z Albanii do Afryki.
Nie wiem, czym się dokładnie zajmowali, bo nie rozmawialiśmy na te tematy. To były sprawy, o które wolałam nie pytać, ze względu na podsłuchy.
Nie chciała pani odwiedzić go przez ten czas?
Może bym i chciała, ale nie było za co.
Bał się wracać?
Chyba dostał informacje, że ma nie wracać. Że będzie miał problemy, jak wróci. Ale nie miałam jak dopytać, bo byliśmy przecież podsłuchiwani.
A mieliście przeszukanie tu w domu w Lublinie?
Nie.
Ani razu? Nic? Nie przeszukali miejsca, gdzie mieszkał i mógł się ukrywać Andrzej Izdebski?
No nie.
W październiku 2021 r. prokurator chciał postawić Andrzejowi Izdebskiemu zarzuty dotyczące wyłudzenia VAT-u. Przyszło zawiadomienie, żeby mąż się stawił w prokuraturze?
Przychodziły jakieś wezwania. Ja odpowiadałam, że go nie ma. Całą kupę różnych papierków przysłali.
Mąż się tym przejął?
Nie, był za granicą, wiedział, że nic mu nie mogli zrobić.
Wtedy cały czas rozmawialiście, tak?
Tak.
Ale wiedzieliście, że jesteście na podsłuchu i te rozmowy były ograniczone?
No nie rozmawialiśmy na tematy, że tak powiem, służbowe.
Czyli pogoda, dzieci i wnuki?
Tak. I zwierzątka.
W jakiej formie był mąż?
W miarę dobrej. Miał jakiś czas temu problemy z sercem, Ilie zawiózł go do szpitala. Po wyjściu mąż wyszedł i powiedział, że wszystko jest ok.
Co mąż robił na co dzień w Albanii?
Jakieś sprawy handlowe. Coś tam próbował z Ylli rozkręcać.
To Ylli przysłał na pogrzeb wiązankę z szarfą "od kochających przyjaciół z Tirany"?
Tak, to pewnie on, bo nie mógł przyjechać. Mąż był bardzo zaprzyjaźniony z tą rodziną. Dwa dni przed śmiercią, córka Ilie odwoziła go do domu i chciała go zawieźć do szpitala, żeby go lekarz zobaczył.
Bo wtedy znowu męża bolało serce?
Tak.
Jak się pani dowiedziała o śmierci męża?
Ylli do mnie zadzwonił w poniedziałek 20 czerwca. Nie mówię po angielsku, znam parę słów na krzyż, więc powiedziałam, żeby zadzwonił do córki, bo oboje z zięciem mówią po angielsku. Był tak strasznie zdenerwowany, że ja z trudem mogłam zrozumieć, o co mu chodzi. Potem córka 10 minut później zadzwoniła, że mąż nie żyje, że w poniedziałek znaleźli go martwego.
Chociaż jestem przekonana, że nie żył już w niedzielę, bo rozmawialiśmy późnym wieczorem w sobotę, mąż sobie żartował, opowiadaliśmy sobie różne historie i rano w niedzielę do mnie nie zadzwonił. Zdarzało się czasem, że był kłopot z dodzwonieniem się przez Whatsapp, rzadko, ale się zdarzało. Ale wieczorem w niedzielę też nie zadzwonił. W poniedziałek rano też nie.
Więc ja zaczęłam dzwonić co pół godziny, ileś razy dzwoniłam i cisza. Jak wieczorem zadzwonił Ylli, to już wiedziałam, że coś musiało się stać. Powiedział, że wysłał wiadomość i mąż nie odpowiadał, więc przyjechał pod dom, ale nie mogli otworzyć, bo był klucz od środka w drzwiach. Zadzwonił i usłyszał telefon w mieszkaniu. Wezwał policję, która weszła przez okno i znalazła męża.
Potem ambasada się odezwała?
Myśmy zadzwoniły do ambasady i rozmawiałyśmy z konsulem, jak to formalnie załatwić. Od przyjaciela męża wiedziałyśmy, że zabrali go do kostnicy szpitalnej i że jest sekcja i że to wszystko musi potrwać. Zięć znalazł firmę, która sprowadza ciała z zagranicy.
Czy Zyla albo ktokolwiek inny zrobił zdjęcia zwłok, które pani widziała i rozpoznała?
Nie, żadnych zdjęć mi nie pokazywali. Ktoś z policji pytał mnie, czy widziałam męża. Nie chciałam, wolę zapamiętać człowieka jak był żywy.
Po przylocie zwłok do Polski ktoś go identyfikował?
Z rodziny nikogo nie było.
Media pisały, że pani zięć zidentyfikował zwłoki.
Nie. Była taka sytuacja, że mama mojego męża tak histeryzowała, ona ma 91 lat, że córka dla świętego spokoju powiedziała jej, że to był na pewno mąż.
A kto podjął decyzje o kremacji?
Ja.
Takie było życzenie męża?
Nie. Powód był prozaiczny. Na cmentarzu, gdzie mamy grób rodzinny można z trudem przedreptać, żeby dostać się do grobu. Już jak chowaliśmy mojego ojca, było mało miejsca, mało trumny nie upuścili, bo nie mieli jak manewrować. Pomyślałam sobie, że jak mi jeszcze nie daj Boże, upuszcza tą trumnę, to ja po prostu tego wszystkiego nie zniosę.
Moi teściowie zgodzili się na to. Potem usłyszałam gdzieś, że prokurator miał pretensje, że kremacja nie była ustalona z prokuraturą. A ktoś mi powiedział, że mam to uzgadniać? Czy termin pogrzebu? Nikt się nie zgłaszał.
Dopiero po kilku dniach przyjechali z policji z informacją, że mąż nie żyje, przywieźli maila wysłanego z ambasady w Tiranie do Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie. Nawet nie weszli do domu. Pan w furtce mi powiedział, że przyjechał zawiadomić, że mąż nie żyje i dał mi zawiadomienie.
Polskie służby, policja, prokuratura, próbowały potem weryfikować coś u was? Pojawiły się informacje, że podczas sekcji robiono zdjęcia?
Nic, żadnych zdjęć nie pokazywali, nikt z nami nie rozmawiał.
DNA do porównania nie pobierano od córki?
Nie.
W mediach wciąż pojawiają się teorie, że mąż żyje. Czy pani w ogóle brała pod uwagę taką wersję?
Był taki moment. Że może gdzieś załatwili mu inną tożsamość. Ja się zaczęłam zastanawiać nad tym. Człowiek chwyta czegokolwiek. Ale minęły trzy miesiące i nikt się nie odezwał, nie dał znaku, nie przesłał żadnej wiadomości od męża. Nic. Więc wyparłam tę myśl.
Mąż się posługiwał polskimi dokumentami?
Paszportem. Znaleziono go przy nim, jest opisany w mailu z ambasady. Kiedyś miał prawo jazdy albańskie na swoje dane.
A po śmierci ktoś panią przesłuchał?
Nie, tylko dzwonili do mnie chyba z policji, wypytywali o pogrzeb i gdzie mąż jest pochowany. I poprosili o ten dokument z ambasady, żeby mogli wycofać list gończy.
***
Zapytaliśmy b. ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, b. wiceministra zdrowia Janusza Cieszyńskiego oraz Ministerstwo Zdrowia, czy wiedzą cokolwiek na temat "kontraktu za milczenie", czyli obietnic składanych Andrzejowi Izdebskiemu, o których mówi jego żona. Zapytaliśmy również o zakup respiratorów w Pakistanie, który miał się wiązać z zapłaceniem łapówki. Oto mailowe odpowiedzi.
Ministerstwo Zdrowia: "Nigdy, wobec jakiegokolwiek kontrahenta nie były formułowane ze strony przedstawicieli Ministerstwa Zdrowia tego typu oczekiwania. Każde nasze działanie wobec wspomnianego kontrahenta było na bieżąco przekazywane mediom, więc przeczy to stawianej przez Pana Redaktora teorii. Do dziś o całości postępowania na bieżąco informujemy media".
Łukasz Szumowski: "Ani z mojej strony, ani podległych mi osób, nigdy nie były formułowane żadne obietnice wobec jakiegokolwiek kontrahenta w tym pana Izdebskiego. Tym bardziej żadne zgody na wspomniane przez pana działania nie były i nie mogły być wydawane. Nie mam też żadnej wiedzy na temat metod działania Pana Izdebskiego ani innych kontrahentów MZ. Za mojej obecności w resorcie działania urzędu były transparentne".
Janusz Cieszyński: "Działalność pana Izdebskiego odbywała się przy zaangażowaniu operacyjnym jednej z instytucji, która go poleciła i zweryfikowała. Wierzę, że wszelkie posiadane przez nią informacje o sposobie realizowania kontraktu przez pana Izdebskiego, zostały poddane właściwej analizie pod względem zgodności z prawem.
Ministerstwo Zdrowia było klientem, który zainicjował proces egzekucji należności od pana Izdebskiego, gdy okazało się że nie zrealizował umowy. Nie zawarłoby lub zerwało tę umowę, gdyby posiadało wiedzę o niezgodnych z prawem działaniach kontrahenta. Nie wierzę też aby jakikolwiek przedstawiciel Ministerstwa Zdrowia proponował panu Izdebskiemu porozumienie w sprawie mediów, o jakie Pan pyta".
Od redakcji: Tym razem Janusz Cieszyński nie wymienia instytucji, która miała weryfikować działalność Andrzeja Izdebskiego. Ale gdy w czerwcu 2020 r., pytałem MZ, o kulisy sprawdzania firmy E&K przez służby, ministerstwo, w którym Janusz Cieszyński był wówczas wiceministrem, odpisało, że "CBA wydało w gestii wskazanego zakupu pozytywną opinię".
Szymon Jadczak jest dziennikarzem Wirtualnej Polski
szymon.jadczak@grupawp.pl