Warzecha: "Na strajku stracili wszyscy. Okrągły stół tu nie pomoże" (Opinia)
Krajobraz po strajku nauczycieli – formalnie zawieszonym od soboty – to spalona ziemia. Nie nawodni jej dzisiejszy okrągły stół o oświacie – to przecież tylko spektakl, który potrzebny był rządowi, żeby pokazać, że się przejmuje i dba, ale skoro ZNP strajk zawiesił, spotkanie nie będzie miało już niemal żadnego znaczenia. Tyle w tym dobrego, że matury zapewne przebiegną bez problemu.
26.04.2019 | aktual.: 26.04.2019 09:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wszyscy wychodzą z tego starcia poobijani, a najbardziej sami nauczyciele. Lecz Schadenfreude ze strony tych, którzy strajku nie popierali, byłaby tu nie na miejscu. Owszem – nauczyciele dali się wpuścić w maliny Sławomirowi Broniarzowi, który jeśli członkowie ZNP mają jakikolwiek instynkt samozachowawczy, powinien tegoroczne wybory w związku z kretesem przegrać.
Rząd przyniósł benzynę, a Broniarz miał zapałki
Znaczna część protestujących nauczycieli wpisała się swoimi zachowaniami w paradoks: grzmiąc cały czas, że to strajk o godność, zachowywali się zarazem tak, jakby chcieli koniecznie przekonać wszystkich wokół, że żadnej godności nie mają. Że są jakąś żałosną, przypadkową zbieraniną, która czystym trafem akurat uczy w szkole.
Złośliwi twierdzą, że taka jest prawda o ogromnej części nauczycieli. Symbolem strajkowej żenady pozostaną przyśpiewki o krowach i piorunie strzelającym w prącie. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak uczniowie i ich rodzice mogliby po czymś takim traktować nauczyciela poważnie.
Ale przecież jest druga strona tego medalu. Broniarz nie rozpaliłby pożaru, gdyby nie miał autentycznego paliwa. Tego paliwa, niczym benzyny do ognia, dolewał kilkakrotnie rząd, hojnie rzucając pieniądze różnym grupom. To wywołało frustrację nauczycieli, którzy przecież po ewidentnie przegranym proteście, odbieranym przez wielu jako upokorzenie, nie będą sfrustrowani mniej. Wręcz przeciwnie.
Zobacz także
Schadenfreude byłaby nie na miejscu, bo nieszczęście polega na tym, że innych nauczycieli nie mamy. Wiele jest racji w stwierdzeniu, że duża część środowiska nauczycielskiego pokazała się od jak najgorszej strony.
Szczególnie paskudne wrażenie robiła złość w sytuacji, gdy jednak udało się zorganizować egzaminy gimnazjalne i ósmoklasistów. Ale ci sami nauczyciele jakoś będą musieli dalej z dziećmi i młodymi ludźmi pracować. Niektórzy zapowiedzieli już, że od teraz będą robić tylko to, co absolutnie niezbędne.
Wziąwszy pod uwagę, że zdążyli nastawić przeciwko sobie ogromną część rodziców, z którymi współpraca jest niezbędna, żeby szkoła normalnie działała – mamy receptę na nakręcający się coraz bardziej konflikt, który w pewnym momencie może znowu wybuchnąć. Przy czym rację mają ci nauczyciele, którzy wskazują, że wielu rodziców już wcześniej było nastawionych wobec szkoły i pedagogów maksymalnie roszczeniowo i wrogo. Teraz to się jedynie pogłębi. Z czego tu się cieszyć? Tu przecież nie chodzi o to, kto kogo, ale o to, co będzie z polską szkołą.
Rząd, owszem, to starcie bezapelacyjnie wygrał. Ale tylko w sferze taktyki politycznej. Gdy premier peroruje, jaką to świetną minister jest Anna Zalewska, ręce nie mają gdzie opadać. To nie tylko prymitywna propaganda, ale też straszliwa krótkowzroczność.
Nauczyciele popełnili piramidalny błąd, nie wskazując – prócz formalnych strajkowych postulatów – w żadnej oficjalnej formie swoich diagnoz w sprawie systemu oświaty i propozycji zmian. Ale to nie znaczy, że nie było takich pojedynczych głosów, pochodzących na ogół od nauczycieli wprawdzie strajkujących, lecz – co było czytelne – mających z tym strajkiem poważny wewnętrzny problem etyczny.
Nie będzie żadnej poważnej dyskusji
Oni sygnalizowali słabe punkty, takie jak przeciążenie nauczycieli biurokracją, stosunek rodziców do uczniów czy egzaminacyjną "testozę", z którą PiS nie zrobił kompletnie nic, choć jego politycy za rządów PO intensywnie ją krytykowali. Czy rząd odpowiedział jakąkolwiek dojrzałą diagnozą problemów oświaty? Bynajmniej.
Polska szkoła ma się słabo i będzie się mieć coraz słabiej, bo najważniejsze siły – rządzący i związkowe reprezentacje nauczycieli – nie chcą żadnych głębszych zmian. Dlatego dzisiejszy okrągły stół, zorganizowany na chybcika w wojennej atmosferze, bez przygotowania i przemyślenia, to kpina. Gdyby natomiast rząd na serio chciał zabrać się za reformę edukacji, mógłby to zrobić na dwa sposoby.
Sposób pierwszy, ryzykowny i twardy, ale może wcale nie taki zły, gdy idzie o rezultat, to wykorzystanie negatywnych emocji, jakie wywołali nauczyciele wobec siebie samych i rozpoczęcie prawdziwej reformy od skasowania lub przynajmniej znaczącego rozluźnienia Karty Nauczyciela. Potem można by proponować dalsze rozwiązania. To byłoby pójście za ciosem, bo ZNP zawsze broniło tej anachronicznej ustawy (z 1982 roku) jak niepodległości. Dziś, osłabione, nie byłoby w stanie jej obronić.
Drugi sposób, bardziej konsensualny, to rozpoczęcie bardzo szerokiej, ale dobrze zorganizowanej dyskusji o reformie systemu. Musieliby w niej wziąć udział oczywiście sami nauczyciele, ale z zastrzeżeniem, że szkoła nie jest dla nich i nie ich jej organizacja ma przede wszystkim satysfakcjonować. Ich rola jest służebna. Poza tym trzeba by do dyskusji zaprosić przedstawicieli rodziców, świata akademickiego oraz think-tanków takich jak Klub Jagielloński, które robią mnóstwo znakomitej, dziś nikomu niepotrzebnej roboty analitycznej. Pewnym wzorem, jak taką debatę prowadzić, może być sposób, w jaki Ministerstwo Nauki przez kilkanaście miesięcy przygotowywało nową Ustawę o szkolnictwie wyższym.
Jest o czym rozmawiać, nie tylko, gdy chodzi o kwestie organizacji systemu, ale też o jego treść. Jednym z podstawowych pytań, na które wciąż nie ma odpowiedzi, jest na przykład to o model nauczania: czy postawić na starą metodę kształcenia, dzięki której wychowały się całe pokolenia polskiej inteligencji, wpajając dzieciom spory zakres wiedzy do pamięciowego opanowania, która następnie może być bazą do dalszych samodzielnych poszukiwań; czy raczej ograniczyć się do nauki praktycznych umiejętności, uznając, że pamięciowa znajomość faktów nie jest dziś konieczna. Fundamentalne pytanie. Czy ktokolwiek je zadał poza paroma hobbystami?
Ale nie łudźmy się – nic takiego nie nastąpi. Nie będzie żadnej poważnej dyskusji. Będzie pogłębiająca się degrengolada, zaś we wrześniu może się okazać, że strajk nauczycieli nie jest konieczny, bo chaos, spowodowany kumulacją roczników, jest sam w sobie wystarczającym impulsem, żeby wywołać kolejny kryzys. Na który Anna Zalewska - wotum nieufności wobec niej odrzucili właśnie koledzy i koleżanki z PiS - będzie patrzeć z Brukseli.
Chyba że wyborcy ukarzą ją za "osiągnięcia", nie dając mandatu.