Warszawę dopadł efekt szamponowy
Warszawa wyładniała i jest teraz naprawdę niezłą Warszawą. Jak się jest emigrantem i nie widziało się Warszawy przez dłuższy czas, człowiek przestaje o niej myśleć, a gdy już myśli, wspomina stare czasy. I natychmiast przestaje o niej myśleć, bo po co komu tyle gigabajtów wspomnień na dysku. Potem nagle Ty i Warszawa wpadacie na siebie przypadkiem i bęc: nie dość, że odżywają sentymenty, włączają się czarno-białe kroniki z dzieciństwa, to jeszcze mówisz do siebie z podziwem: "o jasny gwint. Nieźle się zrobiła...". Można mieć nawet wrażenie, że to jakaś inna Warszawa, która istnieje w innym wymiarze. A może nawet nie istnieje w ogóle - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
09.01.2012 | aktual.: 11.01.2012 10:38
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Na wstępie wypada przyznać, że kiedy się nie mieszka na stałe w Polsce i nie bywa w niej regularnie, w miarę upływu lat odwiedzając ten kraj można poczynić coraz bardziej zaskakujące obserwacje. Niektóre zwyczajowo przypominają, dlaczego opuściło się ojczyznę, na przykład zachowanie polskich kierowców albo kierowników, które każdy rodak przedstawi Ci z autopsji, zasłużenie klnąc na swojego kierownika nawet w święta.
Muszę jednak przyznać, że znacznie więcej spostrzeżeń zaskakuje pozytywnie i o takich właśnie eurekach pozwolę sobie dzisiaj porozwodzić trochę dłużej.
Najważniejsze z nich jest takie, że Warszawa wypiękniała. Gdyby przyrównać ją do kobiety, to powinienem użyć określenia autorstwa pewnego mojego kolegi ze studiów i przyznać z zachwytem, że Warszawę dopadł efekt szamponowy. Studiowaliśmy w czasach tak zwanej transformacji ustrojowej i w ten sposób określaliśmy analogiczną transformację polskich dziewczyn, które były naturalnie ładne, lecz zaniedbane. Nagle z wyciągniętych swetrów i lica "prosto z wody" przestawiały się na skinny jeans oraz tapetę multi-kulti, i w ogóle wszystko to, czego nie było za komuny i co Ameryka odkryła, i nareszcie było w Polsce. I co tu dużo mówić, przeistaczały się w niezłe dżagi. Niezłą dżagą jest więc teraz Warszawa. Do tej pory mogłeś mijać ją obojętnie jak starą sąsiadkę i czasem tylko rzucać bezduszne "siema", a teraz dygasz jak wartownik przed grobem Nieznanego, kłaniasz się do stóp i syczysz przez ramię do kumpla: "czy ty widziałeś to, co ja?". Zaś kumpel, który widział, próbuje się do niej odezwać i robi z siebie idiotę,
jak to zwykle faceci, którym za bardzo zależy. Na szczęście porządna dziewczyna jest z tej Warszawy. Przepisowo pali cegłę i mruczy, że w zasadzie, to kulturalni z nas ludzie. I że z obcym nie pije, ale zostawi do siebie telefon.
Mógłbym pociągnąć ten wątek lub go popchnąć w kierunku jeszcze wyraźniejszej personifikacji, ale stałby się przez to zbyt śmiały i bliski fetyszyzmu, a to mogłoby zaburzyć święty spokój wielbicieli czystej moralności, więc swoją miłość do Warszawy zachowam odtąd na poziomie literalnym.
Przeobrażenie stolicy z robaczydła w motyla widać na pierwszy rzut oka, jadąc przez miasto i nie patrząc na czubki butów. Nawet autobus, jeżeli jedzie się autobusem, jest tak nowoczesny, że wygląda, jakby jechał przez jaki Paryż albo Nowy Jork, choć nie jestem pewien, bo autobusami w tych miastach nigdy nie jeździłem. A jeśli się człowiek decyduje na metro, z podziwem odkrywa, że końcowa stacja już nie znajduje się w Centrum i nawet same pociągi zrobiły się ładniejsze; by się nie nudziło podróżnym, w wagonach zamontowano monitory, nadające wiadomości, reklamy i inne, pozornie badziewne przekazy, które okazują się doskonałym złodziejem czasu.
Zauważyłem też z radością, że z warszawskich ulic zniknęła staropolska ksenofobia i że naprawdę mamy multikulturową stolicę światowej rangi. W rzeczonym metrze i na ulicach coraz więcej obcych języków i coraz więcej obcych ras, mówiących po polsku. Na Placu Defilad nie ma bazaru, tylko z powrotem znajduje się prawdziwy Plac Defilad, a gliniarze mają srebrne radiowozy i wszędzie jest ich dużo. Ameryka, panie.
Bodajże przed rokiem, przy analogicznej okazji, wspominałem o szklano-metalowych konstrukcjach, jakie w stolicy wyrosły tam, gdzie w mojej wyobraźni wciąż są łąki albo place zabaw. Poświęciłem też trochę uwagi miejscom, które na zawsze zniknęły z planu tego miasta, takim jak Supersam albo cafe "Alhambra", albo klub jazzowy "Akwarium". Największe jednak wrażenie robi ścisłe centrum Warszawy, z którego kiedyś wystawał jedynie Pałac Józefa Stalina imieniem Kultury i Nauki. 23 grudnia minionego roku miałem okazję po raz pierwszy od wielu lat stanąć w alejach Jerozolimskich z widokiem na pałac, i stwierdzić, że aktualnie jest prawie niewidoczny: przesłania go fatamorgana Manhattanu, która po ciemku wygląda jak sceneria z "Gwiezdnych Wojen", cyfrowo wmontowana w pejzaż Śródmieścia. W zasadzie to brakuje tylko myśliwców imperium, śmigających między wieżowcami, ale jestem pewien, że za następne 20 lat i to stanie się normą.
Zabrnąłem do tej fatamorgany, która wyjątkowo nie uciekła i nie zniknęła, i okazało się, że nie jestem w Dubaju, tylko w "Złotych Tarasach". Zachowałem w pamięci obraz Warszawy bez "Złotych Tarasów" i okolicznych drapaczy chmur. Gdyby ktoś kazał mi opisać to miejsce, nie przestanę widzieć go jako zielonego pagórka między zajezdnią autobusową i Holiday Innem, który w mojej młodości był największą innowacją w mieście od czasu obalenia komunizmu. Za Holidejem było już tylko "Akwarium" i sklep meblowy "Emilia", z wieczną kolejką społeczną po niedostarczone jeszcze meble. Tamże kupiłem sobie biurko za swoje pierwsze w życiu dziennikarskie pieniądze. Próbowałem odwiedzić parking obok sklepu, na którym ładowałem wspomniany mebel do "Żuka"-taksówki, ale niestety: jest tam teraz Manhattan. Udałem się więc do Manhattanu, mijając Hard Rock Cafe Warsaw, co mnie kompletnie rozwaliło na łopatki, bo gdybym miał z powrotem 25 lat, wystąpiłbym w tej knajpie o azyl polityczny. Wychowałem się bowiem w czasach, kiedy koszulki z
Hard Rock Cafe, z miejsc tak egzotycznych jak Berlin Zachodni albo inne Fidżi, miały status relikwii. A przyrównywanie koszulek do relikwii nie miało statusu bezeceństwa. Mam wrażenie, że Jazz Club "Akwarium" padł celowo, jak ten Gustaw-Konrad, by się narodzić na nowo w postaci Hard Rock Cafe.
Stałem przeto na Emilii Plater z zadartą głową i musiałem wyglądać jak przyjezdny z Zadupia Górnego, który po raz pierwszy raz w życiu widzi takie rzeczy. Bo też i z zadupia mnie przygnało.
Potem obszedłem pagórek za zajezdnią, który jak wspomniałem, obecnie wygląda jakby grał w nieznanym epizodzie "Gwiezdnych Wojen". Z ostatniego piętra "Złotych Tarasów" spojrzałem na Warszawę, podziwiając jednocześnie kryjący je szklany bąbel, który bardziej gwiezdnowojenny już być nie może. Wciąż byłem przekonany, że uczestniczę w fotomontażu albo fatamorganie. Zaprawdę powiadam wam, doświadczenie takie jak to, ryje beret na trwałe. Jestem odtąd wielbicielem "Złotych Tarasów", wraz z całą ich okolicą. Wyobrażam sobie, że to miejsce istnieje w Warszawie, której nie ma. W jakiejś innej Warszawie, w której nigdy nie byłem, i która naprawdę jest niezłą dżagą. "Moja" stara Warszawa zapewne istnieje gdzieś indziej, w innym wymiarze, tylko ja nie trafiłem tam i przez przypadek zagnało mnie do tej wypasionej. I wiecie co? Pal licho Supersam albo "Akwarium" czy tam "Alhambrę". Ileż można się katować przeszłością, no powiedzcie Państwo sami?
Martwię się tylko, że na ten cały turystyczny blichtr, na który Warszawa nabrała mnie jako przybysza, nie nabierają się tylko jej mieszkańcy. I że dla wielu z nich to miasto jest tak samo trudne i dokuczliwe, jak było dla mnie, kiedy musiałem je opuścić. Ale zawsze można mieć nadzieję, że ta akurat cecha też pozostała w innym wymiarze bądź przeniesie się do niego prędzej czy później. Poza tym, to akurat zależy od Was samych. Szkoda by było zmarnować taki fajny efekt szamponowy, moi drodzy warszawiacy.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski,Piotr Czerwiński Kropka Com