Szarejko: "słoik" jest określeniem pogardliwym, nie lubię go
Przyjezdni nie mają domu, nigdzie nie czują się "u siebie" i dlatego wciąż żyją "w rozkroku".
27.12.2015 13:00
Nieuchronnie zbliża się koniec roku, którego nie da się przegapić. W świątecznej krzątaninie znajdujemy jednak czas na chwilę refleksji i wspominanie. My też pokusiliśmy się o zerknięcie wstecz i przypominamy nasze najbardziej lubiane przez czytelników WawaLove.pl autorskie artykuły.
Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi z małych miejscowości przyjeżdża do Warszawy. Duże miasto daje nie tylko pracę, ale i życie, o którym się zawsze marzyło. Tu się osiedlają, pracują, znajdują miłość. Tutaj też rodzą się ich kompleksy. Łapią się na tym, że nie przyznają się do tego, skąd pochodzą. Czują się gorsi od warszawiaków, dlatego próbują nadrobić tyle, ile się da - kupują samochody, biorą kredyty na mieszkanie, z własnej woli staja się trybikiem w "wyścigu szczurów". Rozwijają się także intelektualnie, aspirując w ten sposób do klasy średniej. Tacy są bohaterowie "Zaduchu...". Marta Szarejko, spod której pióra wyszła ta książka, również przyjechała do Warszawy z małej wsi. Studiowała kulturoznawstwo, by później zostać reporterką. Sama przyznaje, że tu jest jej życie, ale mimo to, nie czuje się jak "u siebie". Nie czuje tego również w rodzinnym domu, dlatego wciąż tkwi "w rozkroku".
Monika Rozpędek, WawaLove.pl: Dla kogo pisałaś tę książkę - dla przyjezdnych czy warszawiaków?
Marta Szarejko: Na początku nie wyobrażałam sobie mojego odbiorcy. Skupiałam się raczej na bohaterach. Ich historie były łudząco do siebie podobne, musiałam znaleźć wytrych, który sprawi, że czytelnik się nie znudzi. Jednak po kilku miesiącach od premiery książki, moim największym marzeniem jest to, by przeczytała ją jak największa grupa warszawiaków. Dla nich historie, które znajdą w książce, mogą być zupełnie nowe. Jedna z koleżanek powiedziała mi, że zawsze traktowała przyjezdnych tak samo jak warszawiaków. Miała wobec nich te same oczekiwania. Po przeczytaniu mojej książki zrozumiała, dlaczego to nie działa w drugą stronę i przyjezdni nie patrzą na nią w ten sam sposób. Z ich perspektywy ona ma znacznie łatwiej, posiada wszystko, o czym marzą: mieszkanie, samochód, pamięć miasta. Warszawa jest jej miejscem, a przyjezdni żyją "w rozkroku", nigdzie nie są u siebie – ani w rodzinnym domu na wsi, ani w tym mieście.
Mówisz, że również żyjesz „w rozkroku”. Czy masz jakiś cel, granicę, po której przekroczeniu będziesz w stanie powiedzieć: w stu procentach utożsamiam się z tym miastem, jestem "u siebie", to jest mój dom?
- Jestem najbliżej bohatera książki, który mówi o swoim powrocie do domu myśli już tydzień wcześniej. Wyobraża go sobie, bardzo się cieszy, jednak w momencie, gdy stawia stopy na chodniku przed rodzinnym domem, chce jak najszybciej stamtąd uciekać. Rzeczywiście znakomita większość bohaterów mówi, że dopiero ich dzieci będą w Warszawie zakorzenione, ale oni zawsze będą "stamtąd". Wiedzą jednocześnie, że nie mogą już tam wrócić.
Chcesz uciekać sprzed swojego domu, podobnie jak twój bohater, bo nie spełnia już twoich oczekiwań, nie lubisz go?
- To już nie jest moje miejsce. Właśnie na tym polega dramat niemal wszystkich osób, z którymi rozmawiałam. Rodzice zaczynają pytać o rzeczy, o które nie chcą być pytani lub nie pytają o to, co ich najbardziej interesuje. Bardzo dobrze opisuje to jedna z moich bohaterek. Po powrocie do rodzinnego domu wie, że nie powie w nim żartu, który mógłby rozbawić znajomych z Warszawy, natomiast dowcipy jej taty - bardzo często homofobiczne - jej już nie śmieszą. Oczywiście, ten problem sięga głębiej, zaczyna zauważać coraz więcej różnic, nie tylko na poziomie języka. Przyjezdni inaczej mieszkają, jedzą inne rzeczy, często wyjeżdżają do innych krajów. Zaczynają rozwijać się intelektualnie, aspirując przy tym do wyższych klas. Tymczasem ich rodzice pozostają na poziomie, na jakim byli, gdy ich dzieci wyjeżdżały na studia.
Tych "domowych" nawyków przyjezdni wyzbywają się z własnej woli, czy tak bardzo są pochłonięci innym życiem, że o nich zapominają, jednocześnie nie odczuwając ich braku?
- Moim zdaniem wyzbywają się ich z premedytacją. Wybierają wielkie miasto, wiedząc, że jest to ich jedyna szansa na dobrą pracę, wykształcenie, miłość. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy nie mogą ujawnić swojej tożsamości seksualnej na wsi. W mojej książce niewielu jest bohaterów, którzy z rozrzewnieniem opowiadają o miejscu, z którego pochodzą. Mają też problem z wyobrażeniem sobie starości swoich rodziców i z tym, co zrobią w momencie, kiedy trzeba będzie tam wrócić na jakiś czas, lub zabrać rodziców do siebie.
Masz już taką wizję? Wiesz, co zrobisz?
- Jestem jedną z tych osób, które wiedzą, że tam nie wrócą, bo nie miałyby tam pracy. Po prostu. Jednocześnie żyję ze świadomością, że moja mama nie zdecyduje się na tak gigantyczny skok, jakim byłaby dla niej przeprowadzka do Warszawy.
Konsekwentnie powtarzasz, że nie lubisz słowa "słoik". Dlaczego tak bardzo ci ono przeszkadza?
- Bardzo się cieszę, że Joanna Bator napisała na okładce mojej książki, że jest to określenie pogardliwe. Myślę, że nawet gdybym spróbowała wykrzesać z siebie cały potencjał i postarała się uznać słowo "słoik" za dowcipne, wiem, że po prostu mi się to nie uda. To słowo konotuje same nieprzyjemne stereotypy.
Przyjezdni odwdzięczają się warszawiakom mówiąc o nich per "warszafka". Takie określenie ma również pejoratywne znaczenie.
- Ale czy na tej podstawie budujemy cały dyskurs w mediach? Raczej nie. Natomiast dyskusję "Nie wstydź się swojego chłopa" (red. cykl artykułów w "Gazecie Wyborczej" mówiących m.in. o wstydzie w kontekście pochodzenia) znam na wylot i trwała ona kilka lat. Myślę, że między tymi określeniami proporcje są zupełnie inne.
Masz wrażenie, że warszawiacy nie wybaczają przyjezdnym nawet drobnych błędów, związanych na przykład z nie dość dobrą znajomością topografii miasta?
- Nie mam takiego poczucia. Widzę to raczej ze strony "słoikowej", czyli poczucia braku znajomości miejsc i braku historii rodzinnej w mieście. Jedna z moich bohaterek mówi, że gdy spaceruje ze swoim przyjacielem z Warszawy, to on pamięta, co w miejscu mijanej apteki było 15 lat temu. I ona mu tego zazdrości. Zdaje sobie sprawę, że na poziomie historii rodziny i pamięci miasta, Warszawa nigdy nie będzie jej domem.
Sama przyznajesz, że podobnie jak bohaterowie "Zaduchu..." masz kompleksy. Udało ci się z nich wyleczyć, czy one wciąż w tobie tkwią, ale udało ci się z nimi pogodzić i zaakceptować?
- Niektóre kompleksy przerobiłam, innych nie. Do tej pory mam poczucie braku w edukacji. Chciałabym lepiej znać się na historii, polityce.
Przygotowując się do pisania masz swój rytuał? Czarna kawa, papieros, uporządkowane biurko? Piszesz systematycznie czy czekasz raczej na łaskę "weny"?
- Nie lubię opowieści o rytuałach. Uważam, że można pisać absolutnie wszędzie. Wydaje mi się, że jak wszystko jest już przemyślane, bohater jest dopytany, a ja mam mniej więcej plan i materiały, to mogę pisać nawet w pociągu. Jeśli chodzi o dyscyplinę i sposób pisania, to sprawę uprościło mi życie. Tworzyłam tę książkę jednocześnie pracując na etacie, więc nie miałam wyjścia - musiałam pisać albo wieczorami, albo w weekendy - nikomu tego nie polecam. Nie wyznaczałam sobie 2 tys. znaków dziennie – wtedy, kiedy miałam więcej czasu, pisałam więcej i odwrotnie. Wiem, to mało romantyczne.
Monika Rozpędek, WawaLove.pl
Przeczytaj też: Czytelnicy WawaLove.pl wybrali najciekawsze tematy 2015 roku