Plan PRL na wypadek wojny atomowej. 5,1 proc. Polaków miało szansę na miejsce w schronach
• W 1985 r. budowle ochronne na wypadek wojny mogły pomieścić 5,1 proc. ludności
• Kilkudziesięciu Polaków miało żyć w schronach jeszcze w czasie pokoju - proponował szef obrony cywilnej
• Ocaleni mieli odtworzyć naród po wojnie atomowej
23.12.2015 19:00
Czy ktoś z czytelników zastanawiał się, co będzie robić w momencie wybuchu wojny? Jakie powinności przypisało mu państwo na wypadek konfliktu zbrojnego? Czy powinien się gdzieś zgłosić czy też ktoś zgłosi się po niego? Czy zostanie ewakuowany, czy też może powołany pod broń? Czy państwo będzie działać sprawnie, czy może wprost przeciwnie? Wszystkiego tego dowiemy się dopiero w godzinie próby. Wiemy za to, jak sprawy te miały się w PRL.
7 lutego 1962 r. Komitet Obrony Kraju (KOK) zatwierdził "Koncepcję organizacji i zasad funkcjonowania naczelnych i terenowych władz państwowych w okresie wojny". Przyjęto, że w momencie zagrożenia i wybuchu konfliktu Sejm zawiesi działalność, a Rada Państwa będzie ją kontynuowała. Chodziło o zachowanie ciągłości funkcjonowania najwyższego organu, który jednocześnie reprezentowałby państwo na zewnątrz.
Niemniej to KOK i terenowe komitety obrony podejmowałyby kluczowe decyzje. W tym przypadku celowo pomijam rolę LWP w tych przedsięwzięciach, gdyż sowieckie plany wojenne zakładały pognanie wojska ludowego niemal w komplecie na zachód Europy celem podboju wolnego świata.
Pracą KOK miał kierować przewodniczący naznaczony przez Radę Państwa na wniosek Biura Politycznego KC PZPR oraz kierownictw Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (ZSL) i Stronnictwa Demokratycznego (SD). Na to stanowisko przewidywano I sekretarza KC PZPR w towarzystwie 2-4 zastępców i 10 członków rządu. Z czasem zmieniały się zarówno te proporcje, jak i persony stojące na czele tego tworu.
Chętnych nigdy nie brakowało, decydenci partyjni mieli ogromne parcie do pozostawania na szczytach władzy, choć o obronności nie mieli bladego pojęcia. Każdy z decydentów komunistycznych pragnął podczas wojny czymś dowodzić. Każdy też chciał czynić to z najbardziej prestiżowego stanowiska kierowania (SK) adekwatnego do pozycji w strukturach partii. Stanowiska te miały przypominać dotychczasowe luksusowe gabinety partyjne. I to był problem. Były bowiem trzy kategorie stanowisk kierowania i każdy z dygnitarzy walczył, aby znaleźć się w tym z numerem jeden.
Nomenklatura w bunkrze
Z czasem przyjęto, że w okresie podwyższonej gotowości obronnej władze miały kierować państwem z dwóch schronów pierwszej kategorii. Jeden znajdował się pod budynkiem Ministerstwa Przemysłu Lekkiego w Warszawie przy ulicy Hożej, drugi pod budynkiem Ministerstwa Finansów w Warszawie przy ulicy Świętokrzyskiej.
Pierwszy składał się z 36 pomieszczeń mogących pomieścić 150 osób. Do schronu była doprowadzona łączność na 400 numerów połączonych siecią miejską 150-parowym kablem. Schron miał swój agregat prądotwórczy i jednocześnie był podłączony do stałej sieci ciepłowniczej. Ponadto miał własną kotłownię, a wodę czerpano ze zbiorników przepływowych sieci miejskiej. System kanalizacyjny połączono przez przepompownię do miejskiej sieci kanalizacyjnej.
Drugi ze schronów miał 10 pomieszczeń mogących pomieścić 100 osób. Funkcjonowanie tego schronu zabezpieczono podobnie jak w przypadku schronu pierwszego. Generalnie przyjęto, że władze partyjne różnych szczebli miały przejść do obiektów znajdujących się nie bliżej niż 10 km od wielkich ośrodków przemysłowych, węzłów kolejowych i obiektów wojennych oraz nie bliżej niż 10-15 km od większych rzek. Przyjęto również, że stanowiska kierowania państwem nie będą lokalizowane na głównych trasach przemarszu wojsk własnych oraz sowieckich. Co oznaczało to samo.
W tym samym czasie na główny rejon rozmieszczenia KOK wybrano szkołę w byłym dworze Osuchów, która mogła pomieścić około 150 osób. Brano też pod uwagę - jako stanowisko zapasowe - szkołę w byłym dworze Stara Wieś (na 180 osób) i zespoły obiektów w miejscowościach Jawidz i Kijany (na 450 osób). KOK mógł również skorzystać z przygotowanych stałych rejonów i stanowisk kierowania państwem, między innymi znajdujących się w rejonie Pasymia i Zalesia (na północny zachód od Szczytna). W przyszłości główny rejon i stanowisko kierowania KOK planowano rozbudować w rejonie Gór Świętokrzyskich, dokładnie w rejonie Góry św. Katarzyny. Znajdujące się tu już obiekty mogły pomieścić około tysiąc osób.
Uwzględniono także wykorzystanie taboru kolejowego. Dla przewodniczącego KOK i jego zastępców miało być zarezerwowanych pięć wagonów, a dla personelu 10 działów KOK - kolejnych 10. Ponadto przewidziano 10 wagonów dla personelu zabezpieczającego działania komitetu oraz na sprzęt. W sumie liczono na 30 wagonów zestawionych w 2-3 składach. Chciano także wykorzystać transport kołowy w postaci autobusów sztabowych.
Przez cały okres PRL wynajdowano dla składu KOK coraz to inne rejony dyslokacji na wypadek wojny, między innymi w rejonie Gostynina, Puszczy Kampinoskiej, Nowego Miasta, Sandomierza, Jędrzejowa, Wyszkowa, Garwolina, Radzynia Podlaskiego, Zamościa, Kraśnika, Ostródy, Mrągowa czy Przasnysza. Dziwnym trafem coraz bliżej granicy wschodniej.
Kłótnie notabli
Kłótniom o przydział stanowisk kierowania stosownych do aspiracji dla decydentów partyjnych nie było końca. Już nie wystarczało im do dyspozycji Stanowisko Kierownia nr 1, pragnęli mieć jeszcze dodatkowo zagwarantowane miejsca w SK nr 2 i nr 3. Tak na wszelki wypadek, gdyby któreś z nich zostało zbombardowane.
W latach 70. ta sprawa ponownie powróciła pod obrady KOK. Zapadła decyzja, że w pierwszej kolejności zostaną przygotowane stanowiska dla członków czołowych działaczy PZPR, ZSL i SD. W następnej kolejności przydziały stosownych stanowisk miały otrzymać: Zarząd Główny Związku Młodzieży Socjalistycznej, Zarząd Główny Związku Młodzieży Wiejskiej, Rada Naczelna Zrzeszenia Studentów Polskich, a nawet Główna Komenda Związek Harcerstwa Polskiego.
Autorem najzabawniejszych uwag i protestów - co do przydziału stosownego SK - był szef Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej Jerzy Szmajdziński. W piśmie do sekretarza KOK gen. Tateusza Tuczapskiego stwierdził między innymi: "Pozbawienie krajowych kierownictw organizacji młodzieżowych SK nr 2 stwarza niebezpieczeństwo eliminacji centralnego sterowania ruchem młodzieżowym. W przypadku uniemożliwienia funkcjonowania ZSMP zadania nałożone na organizację młodzieżową na okres wojny wykluczają brak możliwości szybkiego odtworzenia funkcjonowania krajowego kierownictwa ruchu młodzieżowego".
Swoje zastrzeżenia miały też: Rada Państwa, Prezydium Sejmu, Prezydium Rządu i inne efemerydy systemu komunistycznego. Na szczeblach terenowych było podobnie. Każdy z notabli partyjnych chciał znaleźć dla siebie jak najlepszą "norkę", w której mógłby przetrwać wojnę atomową.
A co przygotowali decydenci partyjno-mundurowi dla ludności cywilnej, tej szarej masy bez przydziałów mobilizacyjnych? Sprawa ta wyglądała tragicznie. Związek Sowiecki zamierzał rozpocząć podbój Zachodu z obszaru PRL, tu chciał przegrupować swe milionowe armie sprowadzone z głębi własnego terytorium oraz stworzyć bazy logistycznego zabezpieczenia ofensywy.
Taki stan rzeczy gwarantował Moskwie zwiększenie bezpieczeństwa własnego terytorium, a PRL i jej mieszkańców wystawiał na zwielokrotnione niebezpieczeństwo ataku jądrowego ze strony wojsk NATO. Czy ktoś z rodzimych decydentów partyjnych tym się przejmował? Oczywiście nikt. A już najmniej Sowieci. Jedynym, który dostrzegł to potworne zagrożenie, okazał się płk Ryszard Kukliński.
Polacy do zagłady
Interesujące wydają się spostrzeżenia szefa Obrony Cywilnej Kraju, sekretarza KOK, gen. Tadeusza Tuczapskiego w sprawie zabezpieczenia schronowego dla mieszkańców stolicy:
"W Warszawie mamy w niektórych dzielnicach świetnie nadające się do skrycia różne forty, stare podziemne magazyny, pamiętające jeszcze czasy carskie, a także różne stare składy z ogromnymi podpiwniczeniami. Poza tym w latach 50. w budownictwie mieszkaniowym w stolicy preferowano jeszcze przez jakiś czas budowanie większych i głębiej osadzonych pomieszczeń piwnicznych.
Gorzej było w przypadku nowocześniejszych dzielnic Warszawy: Ursynowa, Bemowa, Gocławia. Stawiane tu wieżowce w ogóle nie nadają się do wspomnianych celów. Pomieszczenia piwniczne w przypadku tej zabudowy to gotowe grobowce, bez wejść i wyjść ewakuacyjnych. Tego typu budownictwo nie byłoby w stanie oprzeć się atakowi jądrowemu. Z tych względów dzielnice te zakładano metodą rozśrodkowania wyludnić.
Tu na jeden kilometr kwadratowy przypadało 20 i więcej tysięcy mieszkańców. Przy rozśrodkowaniu zakładaliśmy przerzut mieszkańców stolicy w rejony podwarszawskie".
Wypowiedź ta pochodzi z roku 1974, od tego czasu w stolicy przybyły kolejne dzielnice, chociażby wielotysięczny Tarchomin. Wzrosło zagęszczenie mieszkańców w Warszawie, a bloki z wielkiej płyty - początkowo planowane na 30 lat użytkowania - stoją nadal. Wielu specjalistów, z którymi rozmawiałem, stwierdziło, że w przypadku ataku nuklearnego na stolicę tego typu budowle rozpadłyby się jak domki z kart.
W PRL przyjmowano, że bomba o mocy jednej megatony zrzucona na miasto wielkości Warszawy w rejonie skrzyżowania ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, spowodowałaby porażenia w promieniu 30 km od epicentrum wybuchu. Z tego wynikało, że ludność stolicy należałoby wcześniej ewakuować na odległość co najmniej 40-50 km. Przy wykorzystaniu transportu kołowego trwałoby to kilkadziesiąt godzin, a pieszo przynajmniej dwa-trzy dni.
Oddajmy jeszcze głos gen. Tuczapskiemu. "Wyliczyłem kiedyś - wspominał - że gdybym poświęcił nawet cały budżet przeznaczony na Obronę Cywilną Kraju, to i tak przy pomocy tych środków nie byłbym w stanie zapewnić bezpieczeństwa mieszkańców Warszawy, Trójmiasta czy też Krakowa. A przecież to jeszcze nie cała Polska. Taka była tego znikoma ilość".
Strach pomyśleć, ile teraz wynosi tego typu budżet na ochronę ludności cywilnej w przypadku konfliktu zbrojnego. W trakcie dokonanego przez KOK w 1985 r. przeglądu bazy zabezpieczenia ludności i dóbr materialnych państwa odnotowano, iż na terenie kraju istniało około 17 tys. budowli ochronnych mogących pomieścić 1,9 mln osób, co stanowiło 5,1 proc. ogółu potrzeb.
Poza systemem zabezpieczenia pozostawało 28 mln obywateli, w tym 8,5 mln dzieci i młodzieży. Dla załóg pracowniczych niezbędnych do podtrzymywania jakiejkolwiek produkcji w kraju ten wskaźnik wynosił 14 proc. zabezpieczenia. Z kolei w przypadku dóbr kultury i dziedzictwa narodowego z wytypowanych do ochrony 930 takich obiektów jedynie 117 powierzono do zabezpieczenia wyspecjalizowanym przedsiębiorstwom. W tym samym czasie amerykański program ochrony ludności przewidywał zabezpieczenie przed opadem promieniotwórczym dla wszystkich obywateli. Dania i Norwegia takie gwarancje dawały przeszło połowie społeczeństwa. W Szwecji ten wskaźnik wynosił 66 proc., a w Szwajcarii (w 1982 r.) przeszło 70 proc.
Na etapie planów budowy metra w stolicy pierwotny koszt budowy - według danych z 1974 r. - opiewał na kwotę 12 mld zł. Skalkulowano, że adaptacja tuneli na potrzeby ochrony ludności oznaczałaby wzrost kosztów o 6 mld 759 mln zł. Co więc uczyniono? Zrezygnowano z tego pomysłu.
Mając świadomość stanu beznadziei, w połowie lat 80. wspomniany gen. Tuczapski zaproponował zebranym na obradach KOK decydentom, by już wówczas wytypować kilkadziesiąt kobiet oraz kilkunastu mężczyzn i skryć ich głęboko pod ziemią. Tak aby po kataklizmie jądrowym mogli wyjść na powierzchnię ziemi i spróbować odtworzyć populację PRL. Możliwe, że obecni włodarze naszej ojczyzny mają inne pomysły. Warto byłoby je poznać.
Lech Kowalski, Historia do Rzeczy
Polecamy: Atomowy Holokaust w PRL