Paweł Elsztein: okupacja była koszmarem, wolę wspominać przedwojenną Pragę [ROZMOWA]
"Powtarzam to moim wnuczkom: podczas okupacji wyjście po papierosy było bohaterstwem".
06.09.2015 14:30
Praga to też stolica, choć przed wojną wybierając się na lewą stronę Wisły mówiliśmy „jadę do miasta”. Zawsze doskonale się czułem w tej dzielnicy - mówi WP Paweł Elsztein. Dziennikarz, fotograf, rodowity prażanin od 93 lat mieszka na ulicy Małej, znanej z „Pianisty” Polańskiego czy „Korczaka” Wajdy. Jest autorem niezwykłych wspomnień „Moja Praga, moja Warszawa”. Opowiada m.in. o ostatnim spotkaniu z Żydami z Pragi po tym, gdy w Niemczech wyzwolili go amerykańscy żołnierze. Poleca też przepis, jak w dobrym humorze przekroczyć dziewięćdziesiątkę.
Adam Przegaliński: Mieszka Pan od wielu dekad w przedwojennej kamienicy na ulicy równoległej do Wileńskiej, która Pana zdaniem – podobnie jak Targowa - przed wojną była niezwykle ruchliwym bulwarem. Jak wspomina Pan tamte lata?
Paweł Elsztein: Urodziłem się na Pradze, najpierw mieszkałem z rodzicami na ulicy Strzeleckiej, później przenieśliśmy się na Małą, do czteropiętrowej kamienicy. Praga była mieszanką wsi i miasta.
Znajdujemy się niedaleko ulicy Inżynierskiej. Na skrzyżowaniu Stalowej, Inżynierskiej i 11 listopada mieszkał po wojnie felietonista i pisarz Stefan Wiechecki, który prowadził tu niewielki sklepik ze słodyczami. Pan go poznał osobiście. Pół wieku wcześniej z Inżynierskiej ruszył pierwszy tramwaj konny.
- To prawda, choć ja tych czasów nie pamiętam, to było pod koniec XIX w. Pamiętam codzienny stukot końskich kopyt, zaprzęgi były wszędzie: począwszy od wozów, które rozwoziły piwo, mleko, nabiał, a skończywszy na karawanach pogrzebowych. Na Pradze żyło się spokojnie i dobrze, wszyscy się znali i byli dla siebie życzliwi, choć nigdy się nie przelewało. Gdy u kogoś wyprawiano chrzciny, to nie mogło zabraknąć najbliższych sąsiadów. U nas w kamienicy nie mieszkali ludzie przypadkowi, lecz prażanie z dziada pradziada. Moja ulica była niezwykła – mieszkali tu artyści, m.in. Franciszek Dominiak, znakomity aktor, „urzędował” pod numerem 13. Był też Stanisław Łapiński, aktor i reżyser. Moim sąsiadem był Władysław Rabęcki, współtwórca polskiej radiofonii i telewizji. Gdy miałem sześć, siedem lat, inny mój sąsiad, instruktor modelarstwa lotniczej zaraził mnie miłością do szybowców.
Na rogu Inżynierskiej i Małej była szkoła powszechna (dziś jest tu biblioteka), w której uczyła Jadwiga Starzyńska, matka prezydenta miasta. Jedno z pierwszych kin, jakie odwiedziłem, również znajdowało się na tej ulicy, nazywało się Era, potem Gdynia i Syrena (obecnie siedziba „Superstacji”). Zaraz obok były warsztaty szybowcowe Jerzego Wędrychowskiego. Tu powstał m.in. model szybowca Wrona zaprojektowany przez Antoniego Kocjana. Wieczorami chodziło się na Targową albo na Wileńską, imponujący bulwar, gdzie było pełno młodzieży. Za dnia handlowano w sklepach, na mojej ulicy, Małej, było z 10 sklepików. Dziś jest pusto.
Wileńska również jest opustoszała, z wielu budynków sypie się tynk, przykry to widok.
- No właśnie. W porównaniu z dniem dzisiejszym przed wojną np. na Targowej, reprezentacyjnej ulicy Pragi, był dużo większy ruch. Do barów na tej ulicy przychodzili woźnice, dorożkarze, kierowcy, żołnierze na przepustce. Można było dostać porcję bigosu, golonki, flaków.
My jeździliśmy czasem do kina, „do miasta”, jak to się mówiło, na lewą stronę Wisły. Latem można było się opalać na plażach – płatnych i bezpłatnych - nad Wisłą albo w Parku Praskim. Szło się czasem pod 28-metrową wieżę spadochronową, którą wybudowano w 1937 r. przy Wybrzeżu Helskim. Służyła członkom Ligi Ochrony Powietrznej i Przeciwgazowej oraz gościom Ogrodu Zabaw 100 Pociech. Do dziś przetrwały jej metalowe fundamenty.
Przed wojną było dużo zieleni, choć i dziś są urocze skwery, chociażby ten, na którym rozmawiamy – skwer Żurowskiego, ostatniego dowódcy AK na Pradze, którego więziono w areszcie NKWD na Środkowej. Niektóre ulice zachwycały, np. ulica Nieporęcka, Tarchomińska. Stalowa czarowała pięknymi drzewami, dziś zresztą też podziwiam kwitnące na tej ulicy akacje.
Nie brakowało też zakładów. Na Szwedzkiej znajdowała się fabryka Szychta, na Stalowej - zbrojownia, na Objazdowej – fabryka Drucianka, na Grochowie – Dzwonkowa, na Ząbkowskiej - wytwórnia wódek „Koneser”. Na Targowej pod koniec lat 30. powstał gmach dyrekcji Kolei Państwowych.
W 1939 r. miał Pan siedemnaście lat. Wezwano Pana do wojska?
- Rwałem się do karabinu, ale nie było karabinów. Rejonowe komendy wojskowe nie brały cywilów, tylko rezerwistów. Chciałem się dostać do straży obywatelskiej. Nie chcieli mi dać broni, domagali się ode mnie zaświadczenia z przysposobienia wojskowego. Gdzie ja 4-5 września miałem dostać takie zaświadczenie?!
Pamiętam, jak 3 września razem z harcerzami, z zapałem kopaliśmy rowy przeciwodłamkowe, miałem ręce spuchnięte od trzymania łopaty. Noce i połowę dnia siedziało się w piwnicy, trwał ostrzał artyleryjski. Gdy w radiu usłyszeliśmy, że Niemcy są już pod Warszawą, nie mogliśmy w to uwierzyć. Propaganda karmiła nas wizją niemieckich czołgów z tektury i wygłodniałych żołnierzy, tymczasem, jak wkraczali na Pragę od strony Targowej zobaczyliśmy imponujące auta, dumnych Niemców z białymi kocami na plecakach.
Brałem udział w tzw. biernej obronie przeciwlotniczej. Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej była dobrze przygotowana. Warszawa była podzielona na regiony, każdy miał swojego komisarza. Wiedziałem, że pan z opaską jest władcą bezwzględnym i trzeba wykonywać jego polecania: nosić worki z piaskiem, przekopywać się przez piwnice, ostrzegać przed bombami zapalającymi, stać na posterunkach.
W czasie wojny pracował Pan w zakładach niemieckich?
- Różnych prac człowiek się imał, żeby przeżyć tę koszmarną okupację. Trochę studiowałem, ale to wszystko było nic nie warte, bo wisiał nad nami bat arbeitsamtu (siedziba była na Floriańskiej). Ludzi łapano na ulicy i zmuszano do pracy albo dostawało się przydział. Ja dostałem przydział do fabryki „Dzwonkowej” na Grochowie (dawne Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne, teraz miały niemiecką nazwę). Przed wojną produkowano tam m.in. telefony, radiostacje dla wojska, odbiorniki radiowe. Pracę miałem potwornie ciężką, w dziale kontroli. Każda niesubordynacja była karana śmiercią, za jednodniową nieobecność groziły represje, rewidowano nas dwa razy dziennie, zarabiało się grosze. W każdym dziale porządku pilnowali wachmani, strażnicy fabryczni, zwerbowani spośród volksdeutschów, Ukrainek i Ukraińców. Kobiety były najgorsze. Podawali tam ohydną zupę, od samego zapachu robiło się niedobrze, wylewało się ją do Jeziorka Kamionkowskiego. Niektórzy kradli garnki, bo Niemcy pozwalali czasem zupę brać do domu. W
fabryce wytrzymałem 150 dni.
W 1942 r. zmarł mój ojciec. Dostałem przydział do pracy w warsztatach kolejowych na Bródnie (gdzie wcześniej ukończyłem gimnazjum), naprzeciwko cmentarza na ulicy Oliwskiej. Byłem bardzo zadowolony, bo trafiłem do biura konstrukcyjnego, gdzie warunki pracy w porównaniu z poprzednią pracą były luksusowe. Pracowałem jako kreślarz i technik, przez dwa lata. W biurze pracowali przedwojenni pracownicy, m.in. konstruktor przedwojennych lokomotyw inż. Czeczot czy inż. Krogulski. Rządzili niemieccy inspektorzy, ale szanowali oni tę kolejarską elitę.
Na Pradze były ostre represje podczas wojny?
- Powtarzam to moim wnuczkom: wyjście po papierosy było bohaterstwem. Bez dobrego ausweisu można było nie przeżyć łapanki albo w najlepszym przypadku zostać wywiezionym na roboty do Niemiec. Kiedyś umówiłem się ze znajomą na ulicy Środkowej, miała dla mnie dobre angielskie papierosy, a paliłem jak smok. Docieram na Środkową i widzę niemieckiego żołnierza leżącego na ulicy. Nagle krzyk, rwetes, pełno niemieckich żołnierzy, biegają w tę i z powrotem. Ustawili nas, dziesięciu mężczyzn, na Wileńskiej. Tłumaczę oficerowi po niemiecku, że muszę iść do pracy, pokazuję mój dokument kolejowy. Oni przeglądają nasze papiery, a ja się cały pocę, bo jak zobaczą te mojej angielskie papierosy, pomyślą, że ze mnie jakiś szpieg. Żołnierze wycelowali w nas karabiny, trzymali nas kilkanaście minut. Na szczęście ten ich kolega „ożył”, najwidoczniej był pijany, a nie ranny. I oficer kazał nam uciekać, krzycząc: „Macie szczęście, że nie jesteśmy policją”. Podejrzewam, że biegnąc do domu pobiłem rekord świata.
Po Powstaniu Warszawskim wywieziono Pana z matką do Niemiec, był tam ponad rok. W Pana książce znalazł się opis niezwykłego spotkania z prażanami-Żydami, wyzwolonymi z obozów koncentracyjnych.
- Pamiętam z Powstania, jak rozsiewano plotki, że Rosjanie już idą nas oswobodzić, są już w Ząbkach, a Polak jest na czele. Oczywiście to były brednie. W obozie w Pruszkowie spędziłem dwa dni, potem Niemcy wywieźli nas wagonami towarowymi, w których nie można było ani usiąść, ani stać. Na Dworcu Zachodnim w Pruszkowie padło hasło: „Kto kolejarz - na lewą stronę”. Poszedłem bez wahania, namawiałem kolegów, ale oni mówią: „Jacy tam z nas kolejarze”. No i ich wywieźli do Mauthausen, już nie wrócili.
Nas, kolejarzy, wywieźli do Niemiec do magazynów kolejowych. Któregoś dnia w kwietniu 1945 r. kazali wszystkim cudzoziemcom iść w kierunku Nordhausen w Turyngii. Pamiętam, jak siedzimy w jakiejś stodole we wsi Osterhagen, słychać warkot samolotów, a potem pojawiają się amerykańscy żołnierze. Radości nie było końca. Następnego dnia szedłem wzdłuż drogi, gdy zobaczyłem ciężarówkę GMC pełną półtrupów w pasiakach, uzbrojonych po zęby, kierowaną przez czarnoskórego Amerykanina. Zaczęli na mnie krzyczeć po niemiecku, byłem przerażony. Tłumaczyłem im, że jestem Polakiem. Ktoś wrzasnął: „Stać, to nasz chłopak!”. Otoczyła mnie grupa biedaków, całowali mnie, ściskali. Powiedziałem, że jestem z Warszawy. - Pan pewnie znasz tego Nojfelda z Brzeskiej? – ktoś zapytał. Nie znałem, ale powiedziałem „tak, tak”. – A tego ze Stalowej, co miał radia? – dopytuje ktoś inny. Tego znałem. To było moje ostatnie spotkanie z polskimi Żydami i mieszkańcami Pragi.
Jak wyglądał powrót na Pragę? Pana kamienica przetrwała, Praga nie była tak mocno zniszczona jak lewa strona Wisły.
- To prawda, zniszczeń było mniej, dlatego np. siedziba Polskiego Radia była na Targowej 63. Ale lekko nie było. Po powrocie do stolicy ze strefy amerykańskiej, myślałem, że się cofnąłem o 50 lat. Jak zobaczyłem prace rosyjskich saperów, budujących prymitywnymi metodami most pontonowy, to zbaraniałem. Moja matka jednak dobrze wspominała Rosjan, którzy mieszkali w naszej okolicy. Jeden oficer przynosił jej porąbane drewno.
W departamencie lotnictwa cywilnego spotkałem znajomych, którzy oferowali mi pracę, lecz wolałem pisać o lotnictwie w „Skrzydlatej Polsce”. Redakcja pisma była we Włochach. Pisałem podręczniki, książki o lotnictwie, astronautyce, dużo artykułów, piszę je zresztą do dziś, np. do „Kuriera Warszawskiego”.
Jakie były relacje między Polakami i Żydami na Pradze? Przed wojną było nawet do 40% Żydów w tej dzielnicy.
- Najwięcej ich było w rejonie Ząbkowskiej, Brzeskiej, na kawałku Targowej, trochę na Stalowej – od Konopackiej do Szwedzkiej. Nie miałem jednak kolegów Żydów, oni żyli w swoim świecie, oddzielnie. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Żydzi handlują, a my robimy co innego. Nasz lekarz rodzinny, felczer Mechlowicz mieszkał na Środkowej 14, za wizytę brał złotówkę albo 50 groszy. Leczył dzieci i dorosłych. Mój ojciec uważał, że bierze za mało, dawał mu dwa złote. Ojciec chciał go uratować przed gettem, pisać petycję do Niemców, ale oczywiście nic nie był w stanie wskórać. (Na ulicy Środkowej pod numerem 9 od czasów przedwojennych stoi uroczy drewniany domek, jeden z bardziej charakterystycznych budynków Pragi - mieściło się tu niegdyś Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Ulicy, prowadzone przez Kazimierza Lisieckiego). Wśród Żydów byli też znakomici stomatolodzy, adwokaci, administratorzy domów. Przed wojną naprzeciwko kina Praha była synagoga i zakład wychowawczy Bergsona. Warto pamiętać, że np. na Bródnie cmentarz
żydowski powstał przed katolickim, pod koniec XVIII w. Pamiętam, jak wypędzono Żydów do getta, szli z tobołkami, taczkami, starzy, młodzi. Ten pochód wyglądał potwornie, nikt nie myślał, że Niemcy będą ich zabijać.
Jacyś Pana znajomi artyści mieszkają jeszcze tu w okolicy?
- Przyjaźnię się z małżeństwem rzeźbiarzy, Teresą i Dariuszem Kowalskimi, lecz oni już się wyprowadzili z Pragi. Zostały tu po nich świetne prace, m.in. pomnik na Namysłowskiej, ku pamięci ofiar więzienia NKWD i UB (w mojej książce opisuję kobietę, która przeżyła to więzienie) oraz zachwycające płaskorzeźby na bramie cmentarza żydowskiego na Bródnie.
Obecnie kirkut w końcu jest odnawiany, po dekadach dewastacji, również przez okolicznych wandali. Ma Pan znajomych na Bródnie?
- Moi znajomi z gimnazjum na ulicy Odrowąża już nie żyją. Mam przed oczami obrazek z wycieczki szkolnej, jak w miejscu, gdzie dziś jest Ratusz Targówka, zobaczyłem na polu pierwszą krowę. Tam była przed wojną fabryka mleka Agril.
A jaki jest Pana przepis na długie życie? Widzę, że jest Pan pracowity, skromny i uśmiechnięty. To wystarczy?
- Nie palę od pół wieku. Rzuciłem papierosy w ciągu jednego dnia, choć kiedyś w dziennikarstwie jedna strona maszynopisu oznaczała jednego papierosa. Żadnego alkoholu. No i spacery.
Rozmawiał: Adam Przegaliński, Wirtualna Polska
Przeczytaj też: „Warszawska Jesień” po raz 58.