HistoriaGen. Zbigniew Ścibor-Rylski: nie wybaczyłem Niemcom i Rosjanom

Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski: nie wybaczyłem Niemcom i Rosjanom

Czasami głowię się, jak to wszystko mogło się wydarzyć. Człowiek stał się maszynką do zabijania. Ale tak jest na wojnie, zanikają wszelkie ludzkie odruchy. Liczy się tylko walka, wykonywanie rozkazów, chęć zemsty. Nie myśli się o niczym innym. Nie życzę żadnemu pokoleniu, by musiało borykać się z dylematami, z którymi my mierzyliśmy się siedemdziesiąt lat temu - mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, "Motyl", lotnik, żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego, prezes Związku Powstańców Warszawskich.

Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski: nie wybaczyłem Niemcom i Rosjanom
Źródło zdjęć: © PAP

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Na lewym przedramieniu ma pan bliznę. Powstańczą?

Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski „Motyl”: To pamiątka z 1939 roku. Byłem wtedy najciężej ranny. Niemcy otworzyli ogień w moim kierunku. Odłamek pocisku, jak ostry nóż, odciął mi kawałek łokcia. Ręka opadła, karabin wypadł z ręki, ale nie czułem bólu. Pojechałem do punktu opatrunkowego i usłyszałem, że trzeba amputować rękę do łokcia. Uratował mnie młody lekarz, który jeszcze nie ukończył medycyny. Powiedział: „szkoda chłopaka, obetniemy jak będzie gangrena”. Dobrze natarł łokieć spirytusem, zabandażował, i ręka się zrosła. Ale nie mogłem już jej wyprostować. Dopiero po wojnie na siłę maszyną mi rozciągali. Trochę się poprawiło. Widzi pani? Prawie prostuję.

Po Powstaniu mam inny ślad, też na lewej ręce, ale wyżej. Odłamek pocisku utkwił w niej. Nie chcieli go w szpitalu wyjmować. Otorbił się i tak już siedzi.

WP: Opowiada pan to z uśmiechem, jak anegdotę.

- Bo moje życie to pasmo szczęścia. Począwszy od trzeciego roku życia.

WP: Co się wówczas wydarzyło?

- Był rok 1920. Podczas wiosennej ofensywy przeciw wojskom bolszewickim generał Edward Rydz-Śmigły zdobył Kijów. W czerwcu wycofywał się z rannymi żołnierzami. Mój ojciec dostał przepustkę i opuściliśmy moje rodzinne strony, Browki, niedaleko Kijowa. Wracaliśmy pociągiem sanitarnym, kierowaliśmy się na Lubelszczyznę. Podczas postoju jeden z żołnierzy zabrał mnie na łąkę. Nagle pociąg ruszył. Mama wpadła w popłoch, gdy zorientowała się, że nie ma mnie w wagonie. Krzyczała z rozpaczy. W ostatniej chwili żołnierz zdążył mnie wrzucić przez okno. Inaczej bym został w polu. To moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa.

WP: W 1939 roku ukończył pan Szkołę Podchorążych Lotnictwa w stopniu sierżanta ze specjalnością mechanika silników i przyrządów lotniczych. Chciał pan zostać lotnikiem? To było marzenie z dzieciństwa?

- Raczej zbieg okoliczności. Chciałem iść na politechnikę, ale w domu mówiono, że po podchorążówce będę miał zawód, pójdę do wojska. A wtedy każdy młody chłopak miał sentyment do armii. Od razu się zgodziłem. Po ukończeniu szkoły dostałem przydział do I Pułku Lotniczego w Warszawie na Okęciu. Byłem prymusem, więc mogłem wybrać miejsce.

WP: Wybuch wojny uniemożliwił panu ukończenie studiów i promocję na stopień podporucznika. Szybko opuścił pan Okęcie po tym, jak na początku września zostało zbombardowane, a pułk rozwiązano.

- Piątego września wyjechaliśmy z eskadrą dowodzoną przez majora Władysława Prohazkę z Warszawy, kierowaliśmy się na wschód, na lotniska zapasowe. To wtedy, podczas bitwy pod Mrozami, po raz pierwszy stanąłem oko w oko z Niemcami. Był wieczór, trafiliśmy do zagajnika. Otoczyli nas. Było tak ciemno, że kiedy się zbliżali, nie wiedziałem, który to Niemiec, który nasz. Człowiek się orientował, gdy słyszał strzał. Po głowie kołatała się jedna myśl: przeżyje on albo ja.

WP: Co pan czuł?

- Była w nas wściekłość. Posiadaliśmy doskonałe pistolety maszynowe, krótką serią udało mi się jednego zlikwidować. Do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, co znaczy zabić człowieka.

W pamięci utkwiły mi też walki z trzeciego na czwartego kwietnia 1944 roku we wsi Sztuń. Walczyłem wówczas w składzie 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, w ramach operacji "Burza". Kompania niemiecka szła ze wschodu na zachód. Wjechali do wsi całym batalionem. W nocy kazałem podpalić stodołę, żeby oświetlić przedpole. Z mroku wyłoniły się niemieckie mundury. Strzelaliśmy do siebie z bliska, stali półtora metra od nas. Starcie było brutalne, straciliśmy dziesięciu żołnierzy, ale poległo ponad pięćdziesięciu Niemców, a kilkudziesięciu żyjących wysłaliśmy na Wschód, trafili w ręce radzieckiego dowództwa. Trudno mi uwierzyć, że to wszystko przeżyłem. Koledzy wokoło ginęli, a ja byłem tylko ranny. Dotrwałem do Powstania.

WP: Czekał pan na ten moment?

- W młodych ludziach aż kipiało. Rwaliśmy się do walki, pewni, że Zachód nam pomoże.

WP: Data rozpoczęcia Powstania była przekładana. Do ostatniej chwili ważyły się losy Warszawy.

- Byliśmy niecierpliwi, myśleliśmy, że Powstanie zostanie odwołane. W ostatnich dniach lipca byliśmy wzywani na czuwania. I stało się. Wieczorem 31 lipca przyszła łączniczka. Powiedziała, że mamy się stawić pierwszego sierpnia o jedenastej, przy ul. Pańskiej po broń – pistolety maszynowe, kolty, granaty. Na siedemnastą wyznaczono godzinę "W". Na Pańskiej poznałem majora "Witolda" - Tadeusza Rungego, cichociemnego. Przedstawił się jako nasz nowy dowódca, odpowiedzialny za batalion "Czata 49".

WP: Czy powstanie wybuchło przedwcześnie? Mówi się, że gen. Komorowski „Bór”, który jeszcze w lipcu depeszował do Londynu o braku szans na sukces zbrojnego zrywu, uległ namowom generałów Okulickiego i Pełczyńskiego.

- Jest wiele sprzecznych opinii na ten temat. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Z pewnością dowództwo Armii Krajowej nie miało dobrych informacji. Wiadomość o przegranej przez Sowietów bitwie pod Wołominem dotarła za późno – już po decyzji gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”. Był chaos, nasze dowództwo nie mogło się porozumieć, nie wszyscy generałowie byli przekonani o słuszności rozpoczęcia działań. Tymczasem Radio Moskwa wzywało do rozpoczęcia powstania. Ale oni chcieli, by zryw wzniecili komuniści. Być może, gdyby powstanie wybuchło pod szyldem komunistów, pomogliby, wszystko potoczyłoby się inaczej.

WP: Największym krytykiem powstania był gen. Władysław Anders.

- Jako doświadczony dowódca doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Mówił później, że choć jest na kolanach przed walczącą Warszawą, fakt Powstania uważa za zbrodnię. Domagał się, by gen. Komorowski i inne osoby stanęły przed sądem.

WP: W Powstaniu zginęło ponad 200 tysięcy osób, mieszkańców Warszawy oraz żołnierzy, a stolica została zamieniona w ruinę.

- Te straszne momenty mam cały czas przed oczyma. Kobiety z płaczącymi niemowlętami koczujące w piwnicach. Człowiek nie wiedział jak ma się zachować, co powiedzieć tym ludziom. Cywile tak nam ufali, pomagali. Później, z upływem dni, gdy euforia opadała, była w nich złość na nas. Zaczęła się gehenna. Brakowało jedzenia, wody, wszystkiego. Pluj-zupek nie dało się już jeść. Łuski drapały w gardło. Lepiej było głodować, albo ratować się czymkolwiek. Rarytasem był kawałek koniny. Miałem jednak to szczęście, że należałem do świetnie zorganizowanego zgrupowania „Radosław”, składającego się z elitarnych batalionów Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej: "Czata 49", "Miotła", "Parasol", "Pięść", "Zośka". To jedyne zgrupowanie, które przeszło cały szlak bojowy, od Woli, przez Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów i Śródmieście. „Radosław” mawiał: "poddamy się dopiero, gdy ogłoszą kapitulację". Była w nas niesamowita solidarność. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

WP: Do których miejsc wraca pan myślami?

- Zapamiętałem dom przy ul. Mławskiej 3/5. 28 sierpnia byłem tam z dowódcą batalionu "Witoldem" i swoim adiutantem, Dankiem Jaksą-Dębickim, przygotowywaliśmy plan uderzenia na Dworzec Gdański. Nagle usłyszeliśmy gwizd. Odruchowo krzyknąłem: „na tapczan!”. Rzuciliśmy się łóżko, które stało we wnęce pokoju. Bomba przeszyła całą kamienicę, budynek runął. Wyczułem pod nogami dach, który był metr niżej. Po nim zsunęliśmy się na podwórze. Pod gruzami zginęła cała drużyna „Mieczyków”, młodych chłopców.

WP: Był tam pan po wojnie?

- Tak, w 1946 roku. Ściana z tapczanem stała jeszcze rok, później ją zburzyli. Kilka lat temu postawiono w tym miejscu tablicę pamiątkową.

WP: To najbardziej traumatyczne wspomnienie?

- Jedno z wielu. Kilka symbolicznych miejsc było na Czerniakowie. Nie zapomnę scen z udziałem Niemców wdzierających się do kamienic, walących w nas pocisków. Słyszeliśmy jak wchodzą po schodach, gorączkowo szukaliśmy drogi ucieczki. Pamiętam też jak przyszedł rozkaz od płk. "Wachnowskiego", dowódcy Starego Miasta, że mamy całym batalionem "Czaty" nacierać na Dworzec Gdański, Cytadelę. 22 sierpnia moja kompania, "Zośka", część "Parasola" nacierała przez stadion Polonii. Niemcy z pociągu rzucali w nas granatnikami, moździerzami. To był koszmar, natarcie trwało całą dobę. Pociski leciały z każdej strony, kolegów rozrywało na moich oczach. Mogę porównać tę akcję z bitwą pod Kockiem. Zginęło wtedy na Polonii ponad 30 proc. naszych żołnierzy.

WP: Ale były też wspaniałe momenty.

- Na początku sierpnia weszliśmy od ul. Dzielnej do fabryki papierosów poprzez dziurę w ścianie wysadzonej przez saperów. Zajęliśmy budynek, zdobyliśmy ciężarówki, amunicję, jedzenie.

WP: A pan jeździł po Warszawie przechwyconym w fabryce mercedesem 170V. Jak to możliwe?

- Sam się nad tym zastanawiam, pewnie Niemcy lornetkami obserwowali mnie z Pawiaka. Ale nie bałem się niczego, miałem 27 lat. Jeździłem przez getto na Starówkę, do znajomych z miejscowego oddziału - redaktora Bogdana Tomaszewskiego i jego brata Janusza. 12 sierpnia zostawiłem auto w podwórzu, przy Bronifraterskiej. Byłem przekonany, że gdy Powstanie wygramy, wrócę po niego, będę miał zdobyczny samochód. Nie udało się. Wszystko zostało zrujnowane. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. WP: Co pan przez to rozumie?

- To była hekatomba. Ale gdyby nie powstanie, może miasto tak wspaniale nie zostałoby odbudowane? Nie wiem, czy jakikolwiek prezydent Warszawy, w normalnych czasach, podjąłby się takiego zadania. To wielkie przedsięwzięcie, poszerzono ulice, zbudowano większe domy, wieżowce. Nie sądziłem, że doczekam budowy metra.

WP: Niemcy nie spodziewali się, że Powstańcom uda się przetrwać aż 63 dni.

- Byli zaskoczeni. Oni - świetnie uzbrojeni, my – wyposażeni w co najwyżej PIAT-y, ale była to doskonała broń przeciwczołgowa, taka gruszka wypełniona materiałem wybuchowym ze sprężyną, którą się naciągało i pocisk leciał na odległość 50 metrów. Niezawodnie trafiał w czołg, ten zapalał się, zniszczone były gąsienice. W taki sposób batalion "Zośka" zdobył trzy czołgi.

WP: Jest coś, czego dziś z perspektywy czasu pan żałuje?

- Czasami głowię się, jak to wszystko mogło się wydarzyć. Człowiek stał się maszynką do zabijania. Ale tak jest na wojnie, zanikają wszelkie ludzkie odruchy. Liczy się tylko walka, wykonywanie rozkazów, chęć zemsty. Nie myśli się o niczym innym. Nie życzę żadnemu pokoleniu, by musiało borykać się z dylematami, z którymi my mierzyliśmy się siedemdziesiąt lat temu. Oby nie znalazł się szaleniec, który jak Hitler będzie chciał zrealizować swój szatański plan.

WP: Mówi pan, że miał w życiu szczęście. Były chwile zwątpienia? Tracił pan wiarę?

- Nie. Wszyscy byliśmy wierzącymi, praktykującymi katolikami. Każdy wiedział, że anioł stróż nad nim czuwa. Dlatego szczególną rolę w powstaniu odgrywali kapelani. Dodawali otuchy żołnierzom, bo nie wszyscy wytrzymywali psychicznie to piekło. Wiara bezwarunkowo nam pomagała.

WP: * Był pan rozczarowany na wieść o tym, że Powstanie upadło?*

- Drugiego października zostałem ranny, stacjonowałem wówczas przy ul. Nowogrodzkiej. Gdy dowiedzieliśmy się, że to już koniec, mieliśmy mieszane uczucia. Byliśmy zawiedzeni, że powstał rząd w Lublinie. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść. Gdy wychodziłem z Warszawy spotkałem matkę, która cudem ocalała na Żoliborzu. Pojechaliśmy do rodziny w Milanówku.

WP: Nienawiść do Niemców wciąż w panu tkwi?

- Jak słyszę niemiecki, nieprzyjemnie mi się robi. Nie wybaczyłem. Zresztą nigdy po wojnie nie byłem w Niemczech. Rozumiem młodych ludzi, którzy szukają tam pracy, zawierają związki małżeńskie. Sam mam znajomych, którym świetnie się w Niemczech powodzi. Ale powiem pani szczerze, że do dziś nie rozumiem, jak można zakochać się w Niemce. Może ci, którzy nie przeżyli okupacji, inaczej na to patrzą. My, starzy, nie mamy potrzeby... Tak samo jest z Rosjanami. Za wiele złego nam wyrządzili. Takich krzywd jak Katyń nie da się wymazać z pamięci.

Boli mnie też fałszowanie historii, mylenie Powstania w Getcie z Powstaniem Warszawskim, nazywania Oświęcimia „polskim obozem”. To obrzydliwa propaganda, która rozprzestrzeniła się na świecie. Wszędzie gdzie mogę prostuję te bzdury.

WP: Polska, po latach wojen, komunizmu, urosła? Odbudowała pozycję w Europie?

- Jesteśmy wolni, Polska ma silny głos w Unii, ale wciąż niesłusznie obrywamy. Wystarczy wspomnieć o bulwersującej sprawie rzekomych tajnych więzień CIA w Polsce. Przecież to nie były nasze, ale amerykańskie obozy. Dlaczego w Strasburgu zrobiono z nas winnych i musimy płacić odszkodowanie tym draniom, terrorystom? To się nie mieści w głowie.

WP: Co roku uczestniczy pan w obchodach rocznicowych Powstania Warszawskiego. Nie zawsze wyglądają one tak, jakby sobie powstańcy życzyli.

- To prawda. Przykro mi, gdy ludzie nie potrafią uszanować tego, czego przed laty dokonaliśmy, naszego poświęcenia. Wyrażają niezadowolenie gwiżdżąc, wykrzykując coś okropnego. Cmentarz to nie miejsce politycznych manifestacji. Niestety nie do wszystkich to dociera. Na szczęście z roku na rok jest lepiej, trochę ciszej, poważniej. Coraz więcej młodych zatrzymuje się na dźwięk syren przypominających o godzinie „W”. To wzruszające.

Z generałem Zbigniewem Ścibor-Rylskim rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski "Motyl", rocznik 1917. W pierwszych dniach września 1939 roku służył w 1. Pułku Lotniczym. 6 września 1939 wraz z eskadrą pod dowództwem mjr. Władysława Prohazko opuścił Warszawę. Dalszy szlak bitewny odbył z Samodzielną Grupą Operacyjną „Polesie” pod dowództwem gen. bryg. Franciszka Kleeberga. Od stycznia 1944 walczył na całym szlaku bojowym 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej jako dowódca kompanii w batalionie Sokół 50. Uczestnik Powstania Warszawskiego, żołnierz batalionu "Czata 49" w Zgrupowaniu "Radosław" (w walkach powstańczych zgrupowanie poniosło największe straty ze wszystkich oddziałów powstańczych. Szlak bojowy na Woli rozpoczęło około 2,3 tys. żołnierzy, w momencie kapitulacji w Śródmieściu było ich ok. 230 - przyp. red. na podstawie opr. Muzeum Powstania Warszawskiego).

Podczas okupacji i walk powstańczych dowódca 2 kompanii I batalionu 50. Pułku Piechoty. Przed kapitulacją, na ostatniej odprawie z płk. "Radosławem" (Janem Mazurkiewiczem) został wyznaczony do wyjścia z ludnością cywilną i powrotu do działalności konspiracyjnej. Generał brygady Wojska Polskiego w stanie spoczynku, prezes Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawskich.

Odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari (dwukrotnie), a także m.in. Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Walecznych (dwukrotnie), Krzyżem Partyzanckim, Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Honorowy Obywatel Miasta Warszawy.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)