''Wampiry'' i pochówki wampiryczne w średniowiecznej Polsce
Wiara w istoty powracające z zaświatów jest dużo starsza od hollywoodzkich filmów czy książkowego hrabiego Draculi. Zombie i wampiry ''nawiedzały'' również tereny średniowiecznej Polski – pisze Adam Gaafar w artykule dla Wirtualnej Polski.
29.11.2016 16:00
Mieszkańcy średniowiecznej podkrakowskiej wioski nie mieli ostatnio spokojnego snu. Po okolicy krążyły pogłoski, że trędowaty, który zmarł przed kilkoma dniami, powstał właśnie z grobu i nawiedza rodzinny dom. Co gorsza, w pobliskiej gospodzie spoczywała kobieta, którą nieboszczyk zaraził jeszcze za życia. Sąsiedzi nie zamierzali ryzykować. Do izby wkroczyła grupka śmiałków uzbrojona w odpowiedni sprzęt. Za pomocą żelaznego ostrza przebito serce potencjalnego upiora. Chwilę potem w ruch poszła siekiera, która skróciła umrzyka o głowę.
Podobne historie nie należały do rzadkości. Badania archeologiczne dowodzą, że mieszkańcy średniowiecznej Polski stosowali przeróżne praktyki, które miały uchronić ich przed powrotem zmarłych z zaświatów. Pochówki, które świadczą o zastosowaniu tych metod, nazwano ''wampirycznymi''. Najbardziej znane mogiły tego typu pochodzą z Krakowa, Gliwic i Kamienia Pomorskiego. Co prawda w owym czasie nikt nie używał jeszcze określeń ''zombie'' oraz ''wampir'', ale istniał polski odpowiednik tych istot - strzygoń. Z początku nie uważano go za groźnego, ale istniała obawa, że może roznosić zarazę. ''W starszych wierzeniach ludowych strzygoń tylko kręcił się nocą koło swego dawnego domu, jęcząc i jakby prosząc, aby go wpuszczono. Zdarzało się, że wysysał krew z koni lub krów'' - pisze Adam Węgłowski na kartach swojej książki ''Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie''.
''Niebezpieczni'' odmieńcy
Prawdopodobieństwo, że ktokolwiek mógł spotkać się ze strzygoniem twarzą w twarz, było oczywiście bliskie zeru. Skąd zatem mieszkańcy średniowiecznej Polski wiedzieli, kogo ze zmarłych można za niego uznać? Jak się okazuje, osobę, która będzie próbowała wstać z grobu, rozpoznawano już za jej życia.
Potencjalnym strzygoniem zostawał praktycznie każdy, kto posiadał widoczne niedoskonałości fizyczne. Podejrzenia padały na ludzi garbatych, z wystającymi zębami lub ich podwójnym rzędem, a także osoby z dłońmi owłosionymi od wewnątrz, zbyt blade, leworęczne, bądź ze znamionami na ciele. Wystarczyło również nie mieć brwi, być bardzo wysokim lub zbyt niskim, czy urodzić się z sercem bijących po prawej stronie. Podejrzani byli też oczywiście wszyscy nieochrzczeni oraz chorzy na gruźlicę, porfirię lub trąd. Jak zauważa Węgłowski, osoby plujące krwią, bojące się światła czy z rozpadającymi się fragmentami ciała, mogły sprawiać wrażenie, jakby znajdowały się już pomiędzy światem żywym i demonów.
Co ciekawe, wierzono również, że strzygonie mogą odbywać stosunki płciowe. Dziecko powstałe w wyniku kontaktu upiora z żywym człowiekiem było wątłej budowy ciała i miało problemy z chodzeniem. Stąd za potomków strzygoni brano chociażby osoby z wrodzoną łamliwością kości. ''Zwykle żyło niedługo, umrzeć mogło nawet w 7 roku, gdy zaś żyło nieco dłużej, np. do 21 roku, to nie rosło jak rówieśnicy, było wciąż wielkości dziecka'' - opisywał ten przesąd dr Jarosław Kolczyński, wybitny etnograf badający polską kulturę ludową.
Ówcześni mieli naturalnie pewne wyobrażenia o pochodzeniu żywych trupów. Jak wyjaśniał dr Kolczyński, powszechne było przekonanie, że niektórzy ludzie (odmieńcy) rodzą się z podwójną duszą. Pierwsza z nich miała pochodzić od Boga, druga natomiast – od diabła. ''W chwili śmierci takiego człowieka ta pierwsza dusza opuszcza ciało i wędruje w zaświaty, zaś druga pozostaje i zmarły może wciąż egzystować w 'tym' świecie'' - pisał dr Kolczyński.
Bywało, że strzygoń powstawał w wyniku opieszałości rodziny zmarłego. Na przykład, kiedy najbliżsi zwlekali ze spaleniem zwłok. Jednak nawet dopełnienie tego obowiązku nie gwarantowało, że nieboszczyk nie wróci z zaświatów. Jakby tego było mało – strzygonie potrafiły przybierać postać zwierzęcą: sowy, wilka lub nietoperza. Nie dziwi więc, że szukano metod, które pozwoliłyby się przed nimi bronić.
Obraz Edvarda Muncha "Wampir" fot. Wikimedia Commons
Kołkiem i siekierą
Można sobie tylko wyobrazić, jak duże musiały być zapasy czosnku w typowej średniowiecznej chacie. Bo to właśnie zapach tej byliny był jednym z głównych forteli odstraszających strzygonie. Upiory bały się również srebra oraz religijnych symboli: wody święconej, krucyfiksów, różańca. Zdawano sobie jednakże sprawę, że metody te nie rozwiązują problemu w pełni. Dawały wprawdzie gwarancję, że strzygoń nie wejdzie do chaty, ale mógł on przecież dalej wracać, by niepokoić domowników.
Na szczęście znano też skuteczniejsze sposoby, pozwalające pozbyć się nieproszonych gości raz na zawsze. W tym celu rozkopywano groby i dokonywano dekapitacji zmarłego. Ścięto głowę układano następnie między jego nogami, aby wstając z trumny, nie był w stanie jej znaleźć. Oprócz tego jego serce przebijano żelaznym narzędziem lub osikowym kołkiem (uważano, że osika odpędza złe moce). Aby mieć całkowitą pewność, że trup już na zawsze pozostanie w mogile, jego ciało przywalano dodatkowo stertą kamieni. Zdarzało się również, że zwłoki odwracano na brzuch, by utrudnić strzygoniowi odnalezienie wyjścia z grobu. Zwolennicy tej praktyki twierdzili, że niemądry upiór zacznie wtedy wgryzać się się w ziemię.
Przezorni mieszkańcy ówczesnej Polski starali się maksymalnie zminimalizować ryzyko, stąd do ust zmarłego wsadzano niekiedy główkę czosnku, żelazo, a nawet cegłę lub duży kamień. Za skuteczną metodę uchodziło krępowanie rąk i nóg. Uniemożliwiało to bowiem – tak jak inne z wyżej opisanych praktyk – wydostanie się na powierzchnię. Nie żałowano też… pieniędzy. Nieboszczykowi kładziono czasem monety na oczach, aby dzięki temu nie wypatrzył on żyjących ludzi.
Za najbardziej skuteczne metody uważano jednak te z rodzaju radykalnych: ćwiartowanie lub palenie ciała, ewentualnie utopienie zwłok w rzece. Podczas tych czynności nierzadka była obecność księdza, który odmawiał modlitwę za duszę nieszczęśnika. Na koniec wlewano do trumny wodę święcono i na powrót ją zakopywano. Choć - jak już wspomniano - szansa na spotkanie strzygonia była raczej niewielka, ułożono też wskazówki na tę okoliczność. Z reguły uważano, że w walce z demonem człowiek jest bezradny, dlatego jedyne co może zrobić, to przeczekać do świtu. Pod wpływem światła słonecznego strzygoń miał bowiem tracić swą nieludzką moc. Inaczej na tę kwestię spoglądano na terenach obecnej Białorusi – tamtejsi mieszkańcy wychodzili z założenia, że demon wcale nie jest taki silny i można go śmiało uderzyć. Najlepiej jakimś ciężkim przedmiotem.
Żywy trup przed sądem
Podczas gdy jedni robili wszystko, aby nieboszczyk nie wstał z grobu, drudzy celowo próbowali go wskrzesić. W XIII w. popularna stała się opowieść o kontaktach, jakie miewał ze zmarłymi jeden z głównych patronów Polski – św. Stanisław ze Szczepanowa.
Ten żyjący w XI w. biskup krakowski stanął pewnego razu przed nie lada problemem. Kłopot ów dotyczył wsi Piotrawin, którą nabył od rycerza Piotra Strzemieńczyka. Gdy komes zmarł, jego rodzina zgłosiła się do św. Stanisława z żądaniem zwrócenia kupionej ziemi. Sprawa trafiła przed sąd królewski i pewnie duchowny nie musiałby się niczym martwić, gdyby nie fakt, że nieboszczyk nie zdążył wystawić mu za swego życia aktu własności. Duchowny otrzymał jeszcze jeden wariant – mógł przyprowadzić poprzedniego właściciela, aby potwierdził przed sądem jego wersję. Ta z pozoru niemożliwa do zrealizowania opcja, wydała się naszemu patronowi jedynym możliwym wyjściem.
Poprosiwszy więc sąd o kilka dni przerwy, udał się na grób rycerza, a następnie modlił się tak długo, aż nieboszczyk… ożył. Po rozkopaniu mogiły, kleryk poprosił Piotra, by przedstawił przed królewskim trybunałem stosowne wyjaśnienia. Rycerz – jak przystało na człowieka honoru – zgodził się bez wahania. Nawet jeśli znalazłby się wtedy człowiek, który nie wierzył dotąd w żywe trupy, nie był w stanie znieść konfrontacji z faktem, że tym sposobem biskup sprawę wygrał. Po wszystkim duchowny, jak gdyby nigdy nic, wrócił z rycerzem na cmentarz i ''pozwolił'' mu umrzeć ponownie.
Obraz Edwarda Burne'a-Jonesa "Wampir" fot. Wikimedia Commons
Nieśmiertelne przesądy
Wiara w strzygonie przetrwała próbę czasu i funkcjonowała – w nieco zmienionej formie – również w epoce nowożytnej. ''Z czasem strzygonie coraz częściej zaczęto postrzegać jako dusicieli i krwiopijców atakujących ludzi'' - wyjaśnia Węgłowski. Tym samym z niewinnych upiorów ''przemieniły się'' w krwiożercze wampiry. Strach przed żywymi trupami musiał być nawet wtedy bardzo silny, skoro niektórzy duchowni rezygnowali z tego powodu z odprawiania nabożeństw. Jak chociażby pewien osiemnastowieczny pop z bieszczadzkiej parafii, który nie pojawiał się na mszy przez blisko trzy tygodnie twierdząc, że upiory ukrywają się pośród wiernych.
Prawdziwymi pogromcami panoszących się po świecie upiorów mieli być znachorzy zwani baczami. Działali oni dość prężnie na Podkarpaciu, szczególnie wśród Łemków. ''Potrafili na przykład – dzięki swym czarodziejskim umiejętnościom – odnaleźć na cmentarzu upiornego nieboszczyka, rzekomo nękającego sąsiadów (podczas gdy w okolicy w rzeczywistości szalała cholera, jak miało to miejsce w dziewiętnastym wieku)'' - opisuje tę specyficzną profesję Węgłowski. Gdy baczom udało się zlokalizować grób domniemanego strzygonia, przystępowano do znanych już praktyk, mających unieszkodliwić przeciwnika.
Słowiańskie wampiry nie dawały jednak za wygraną i ''nawiedzały'' Polaków jeszcze w minionym stuleciu. Tak było chociażby w przypadku chłopów spod Wielunia, którzy uśmiercili jednego z gospodarzy, biorąc go omyłkowo za upiora. Oddajmy znów głos Adamowi Węgłowskiemu: ''Pewien chłop został uznany za zmarłego i położony do trumny, chociaż w rzeczywistości tylko zapadł w letarg![…] Kiedy więc wieczorem stare kobiety zawodzące przy trumnie zauważyły, że nieboszczyk się porusza, wcale się nie ucieszyły''. Do domostwa przybyła odsiecz zaopatrzona w siekiery i widły. Dalszy przebieg wypadków był już łatwy do przewidzenia. Powyższy przykłady dowodzi, że wiara w strzygonie przez stulecia pozostawała bardzo żywa. Z pewnością żywsza nawet od samych zombie.
Adam Gaafar dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących pozycji: książki ''Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie'' Adama Węgłowskiego i artykułu ''Jeszcze raz o upiorze (wampirze) i strzygoni (strzydze)'' (''Etnografia Polska'', t. XLVI, z. 1-2) Jarosława Kolczyńskiego.