Walki w Nadżafie - groźba wznowienia rebelii sadrystów
Zwolennicy radykalnego duchownego Muktady al-Sadra zestrzelili amerykański śmigłowiec w Nadżafie i atakowali siły
koalicyjne i irackie także w Kufie, Basrze, Bagdadzie i Amarze,
wskrzeszając widmo szyickiego powstania.
14.01.2017 17:55
Ogółem w starciach w całym kraju zginęło 16 osób, w tym żołnierz amerykański, a 102 osoby odniosły rany.
Zmasowany atak sadrystów
Walki w Nadżafie były najcięższymi starciami w tym świętym mieście szyitów od rebelii zwolenników 31-letniego Sadra w kwietniu i maju. Zaczęły się nad ranem, gdy Armia Mahdiego, milicja Sadra, zaatakowała główny posterunek policji w Nadżafie, i toczyły się z przerwami do późnego popołudnia.
Irakijczycy wezwali na pomoc amerykańską piechotę morską. Sadryści dowozili samochodami posiłki spoza Nadżafu, ale przed wieczorem wycofali się w rejon świątyń, dokąd wojska koalicyjne nie wkraczają.
Według informacji ze szpitala miejskiego, w pierwszej połowie dnia zginęły cztery osoby, a 19 zostało rannych. W ewakuacji rannych żołnierzy amerykańskich uczestniczyły śmigłowce polskiego kontyngentu wojskowego. Do wieczora do Obozu Babilon trafiło ośmiu rannych. Siedmiu z nich po opatrzeniu ran przewieziono do szpitala w Bagdadzie.
Rzecznik wielonarodowej dywizji ppłk Artur Domański powiedział, że polscy żołnierze nie uczestniczyli w tłumieniu zamieszek.
Dowództwo sił koalicyjnych uznało atak w Nadżafie za "jawne naruszenie porozumienia o przerwaniu ognia" osiągniętego w czerwcu. Sadryści twierdzą, że siły amerykańskie i policjanci iraccy zaatakowali pierwsi.
W Basrze na szyickim południu kraju milicja Sadra starła się z wojskami brytyjskimi. Zginęło co najmniej dwóch sadrystów. W Amarze, też na południu Iraku, bojówki Armii Mahdiego ostrzeliwały budynki administracji i blokowały ruch kołowy. W szyickiej dzielnicy Bagdadu, Madinit Sadr, rebelianci zaatakowali amerykański patrol. W starciach, jakie się tam wywiązały, odniosło rany siedmiu żołnierzy USA.
W zamieszkanym przez sunnitów i szyitów mieście Mahawil około 80 km na południe od Bagdadu partyzanci zdetonowali samochód-pułapkę i ostrzelali komisariat policji, zabijając co najmniej sześć osób i raniąc 24.
"Nie ugniemy się przed porywaczami"
Żadne nowe wiadomości nie nadeszły w czwartek o losach trzech Indusów, trzech Kenijczyków i Egipcjanina, przetrzymywanych przez porywaczy, którzy zagrozili im śmiercią, jeśli zatrudniająca ich kuwejcka firma przewozowa nie wycofa się z Iraku i nie zapłaci rekompensaty ofiarom amerykańskich nalotów w Faludży, bastionie partyzantki sunnickiej na zachód od Bagdadu.
Lista porwanych powiększyła się tymczasem o dwóch kierowców tureckich, których uprowadzono na północy Iraku. Trzeciego kierowcę napastnicy zastrzelili. Aby pokazać porywaczom, że przetrzymywanie i zabijanie zakładników nie zdoła zastraszyć koalicji wielonarodowej, Stany Zjednoczone, Polska i inne kraje koalicji ogłosiły oświadczenia, w których zapewniły, że nie poczynią żadnych ustępstw wobec porywaczy w Iraku i nie będą spełniać żądań terrorystów.
W zeszłym miesiącu Filipiny przyspieszyły ewakuację swych żołnierzy z Iraku, aby zapewnić uwolnienie filipińskiego zakładnika. W poniedziałek, gdy porywacze zabili tureckiego kierowcę, Stowarzyszenie Tureckich Międzynarodowych Przewoźników Drogowych zaapelowało o zawieszenie dostaw towarów dla sił amerykańskich w Iraku.
Pytany o firmy, które wycofują się w Iraku, aby uratować swych uprowadzonych pracowników, rzecznik Departamentu Stanu USA Richard Boucher oświadczył, że USA rozumieją, iż "firmy, a nawet kraje muszą czasami podejmować decyzje kierując się względami bezpieczeństwa swego personelu". "Nie sprzeciwiamy się temu" - dodał. Jednak "stanowisko polityczne rządów (koalicji) jest takie, że nie należy ustępować terrorystom i że trzeba zachęcać ludzi do pozostania i pomagania narodowi irackiemu w odbudowie kraju".