ŚwiatWalka koalicji pod wodzą USA z Państwem Islamskim? "Skala działań to czysta kpina"

Walka koalicji pod wodzą USA z Państwem Islamskim? "Skala działań to czysta kpina"

- Skala działań jest niemalże symboliczna. Jeżeli dziennie przeprowadza się średnio zaledwie kilka nalotów na obszarze porównywalnym wielkością z terytorium Wielkiej Brytanii, to jest to czysta kpina - ocenia efekty operacji międzynarodowej koalicji pod wodzą USA przeciwko ekstremistom Państwa Islamskiego Tomasz Otłowski, specjalista ds. bezpieczeństwa międzynarodowego i analityk Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego oraz Amicus Europae. Ekspert wyjaśnia także, jak na naszych oczach zmieniają się dotychczasowe mapy Bliskiego Wschodu oraz dlaczego sojusznicy Waszyngtonu igrali z ogniem dżihadu.

Walka koalicji pod wodzą USA z Państwem Islamskim? "Skala działań to czysta kpina"
Źródło zdjęć: © AFP | Bulent Kilic
Małgorzata Gorol

05.12.2014 | aktual.: 05.12.2014 15:17

WP: * Przez ponad dekadę tzw. wojny z terroryzmem to Al-Kaida była numerem jeden na liście organizacji uważanych przez Zachód za najgroźniejsze. Kilka miesięcy temu "zdetronizowało" ją Państwo Islamskie (PI). Podczas gdy ta pierwsza była raczej siatką "ludzi cienia" planujących w ukryciu zamachy, PI zbudowało własną armię i to niemałą. To w tym tkwi jego "sukces"?*

Tomasz Otłowski: po pierwsze, nie można jeszcze przekreślać Al-Kaidy - to niezwykle sprawna, elastyczna, a więc i bardzo groźna, struktura islamskiego ekstremizmu, o olbrzymim doświadczeniu i niemałym potencjale. Żywiołowość i przebojowość PI, z jego decyzją o odtworzeniu kalifatu na czele, rzeczywiście zaskoczyły Al-Kaidę, wybijając ją z ustalonego od lat rytmu i zmuszając do zmiany wielu strategii i metod działania. Ale organizacja ta nie powiedziała jeszcze swego ostatniego słowa i widać, że powoli otrząsa się z szoku wywołanego tak jawnym nieposłuszeństwem al-Bagdadiego, vel kalifa Ibrahima, przechodząc do kontrofensywy. Kluczową rolę w tych działaniach odegra nowo sformowana - we wrześniu br. - Al-Kaida Subkontynentu Indyjskiego (ang. AQIS), która ledwo powstała, a już zdążyła wsławić się próbą uprowadzenia pakistańskiego okrętu wojennego PNS "Zulfikar", jednej z najnowocześniejszych jednostek MW Pakistanu. Do wzmożonych działań przystąpiła też Al-Kaida Półwyspu Arabskiego (AQAP) w Jemenie.

A sukces PI tkwi właśnie w jego ekspresyjności, w żywiołowym i spontanicznym realizowaniu tego, nad czym ideolodzy i "uczeni w piśmie" z Al-Kaidy bezowocnie debatują od dekad, a czego najwyraźniej nie chcieli jeszcze teraz - z różnych względów - wdrażać w życie. Dość przypomnieć, że o konieczności powołania "kalifatu w sercu świata islamu" Ajman az-Zawahiri - dzisiejszy emir Al-Kaidy - pisał już w 2001 roku. Al-Bagdadi nie bawił się w teoretyzowanie, lecz zebrał grupę watażków, zajął określone terytorium, korzystając z chaosu wojny w Syrii i sytuacji politycznej w Iraku, i po prostu ogłosił powstanie kalifatu.

WP: Międzynarodowa koalicja pod wodzą USA przeciwko Państwu Islamskiemu operuje już od sierpnia. Jak pan ocenia efekty jej dotychczasowych działań?

Jak najbardziej negatywnie. To nie jest operacja militarna prowadzona z pełnym zaangażowaniem i na 100 proc. Mam nieodparte wrażenie, że bardziej chodzi tu o pokazanie światu i własnej opinii publicznej, że "coś robimy", niż o rzeczywiste zniszczenie kalifatu. Skala działań jest niemalże symboliczna. Jeżeli dziennie przeprowadza się średnio zaledwie kilka nalotów na obszarze porównywalnym wielkością z terytorium Wielkiej Brytanii, czyli ok. 250 tys. km2, to jest to czysta kpina! Sami Amerykanie mają w regionie potencjał umożliwiający im prowadzenie działań powietrznych na niemal dziesięciokrotnie większą skalę. Jeśli doliczyć do tego sojuszników z Europy, Kanady, Australii i państw arabskich, otrzymujemy siły mogące zrównać z ziemią kalifat w ciągu dwóch-trzech miesięcy. Tymczasem kampania trwa już cztery miesiące, a siły PI wciąż są w stanie podejmować działania ofensywne w Iraku i Syrii. Nie da się wygrać tego typu konfliktu tylko uderzeniami powietrzno-rakietowymi. Konieczna jest interwencja sił lądowych
i to nie byle jakich. W roli tej nie sprawdzą się ani Irakijczycy, bo ich armia już nie istnieje, ani kurdyjscy Peszmergowie, bo to formacja obronna, nie nadająca się do dużych operacji ofensywnych, ani tym bardziej tzw. umiarkowani syryjscy rebelianci sunniccy, bo takowych już dawno nie ma.

Jedynymi siłami w regionie, które na ziemi walczą co dzień z PI i są w stanie odnosić ofensywne sukcesy, są szyiccy ochotnicy z całego świata, irańskie "zielone ludziki" - czyli "ochotnicy" z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej walczący w Iraku i Syrii - bojownicy Hezbollahu oraz syryjskie siły rządowe. W ograniczonym zakresie lokalne sukcesy mogą odnosić także Peszmergowie, ale oni mają jasno wytyczony interes narodowy i głównie nim się kierują - nie będą "umierać za Bagdad". Choć jest to prawda niewygodna dla Zachodu, a zwłaszcza USA i Arabów, to faktem jest, że bez Syrii i Iranu - i ich regionalnych klientów, jak Hezbollah - nie wygramy tej wojny. Chyba że Amerykanie, Suadyjczycy i inni zbiorą szybko kontyngent 50 tys. żołnierzy i wyślą go do Iraku i Syrii, aby pokonać kalifat. Ale to jest absolutnie nierealne.

WP: John McCain, republikański senator i były kandydat na prezydenta USA, ostro skomentował działania Waszyngtonu wobec PI . Według polityka, cytowanego m.in. przez Informacyjną Agencję Radiową, "strategia Obamy w Iraku przypomina Wietnam, gdzie również zaczęło się od wysłania doradców wojskowych". A jak pan widzi rozwój wojny z Państwem Islamskim?

Czytaj również. John McCain: Obama szykuje nowy Wietnam.

Senator McCain, którego skądinąd bardzo cenię jako polityka o dużym rozeznaniu w meandrach działań międzynarodowych, co w USA nie jest już niestety czymś powszechnym, w tej pogoni za krytyką Obamy za wszelką cenę trochę się chyba zapędził i przeczy już sam sobie. Raz krytykuje administrację za wysyłanie doradców do Iraku, a innym razem grzmi, że Biały Dom robi za mało, aby zapobiec rozwojowi zagrożenia ze strony PI. Tymczasem problem kalifatu i PI wymaga zupełnie nowego, niestandardowego podejścia ze strony USA, Europy oraz państw samego regionu. Należy wyjść od tego, że geografia polityczna i cała geopolityka regionu Bliskiego Wschodu właśnie się zmieniła, na naszych oczach, w sposób diametralny i - co najważniejsze - najpewniej nieodwracalny. Zapewne już nigdy nie uda się wrócić do status quo ante bellum: granice Iraku, Syrii, a być może i innych państw regionu, nie będą przebiegać tak, jak na dotychczasowych mapach. I to niezależnie od tego, czy kalifat przetrwa czy nie. Świadomość takiego stanu rzeczy
powinna determinować myślenie o regionie i jego przyszłości.

Wychodząc z tego założenia, musimy sobie odpowiedzieć na kolejne ważne pytanie: co dla nas, szeroko rozumianego Zachodu, utożsamianego z tzw. wolnym światem, jest w takiej sytuacji najważniejsze w odniesieniu do wyzwań i zagrożeń płynących z regionu bliskowschodniego? Moim zdaniem na pierwszym miejscu plasuje się tu zniszczenie kalifatu - nie jako konkretnego tworu, ale pewnej ideologii wykorzystywanej przez islamistów - i stojącego za nim PI. Cel uświęca środki, więc dla realizacji tego celu nie możemy wahać się przed wejściem w chwilowy, taktyczny sojusz z Iranem, rządem w Damaszku czy nawet z Hezbollahem. Jak wspomniałem wcześniej, to właśnie oni już dzisiaj realnie - i całkiem skutecznie, w przeciwieństwie do nas - walczą na lądzie z siłami kalifatu, oko w oko, twarzą w twarz. Jeżeli chcemy naprawdę wygrać tę wojnę, nie możemy ignorować tych regionalnych aktorów tylko dlatego, że "nie pasują do naszej bajki" o demokracji, prawach człowieka, swobodach obywatelskich itd. Wszystko to prawda, ale w obecnej
sytuacji kalifat i jego skrajna wizja szariatu, totalna eksterminacja innowierców, zwłaszcza chrześcijan, są chyba większym zagrożeniem, prawda? Zresztą, odmowa Zachodu uznania roli władz Syrii czy Hezbollahu w wojnie z PI tylko ze względu na ich antydemokratyczny image trąci hipokryzją - wszak od ponad roku popieramy puczystowskie władze wojskowe Egiptu, które obaliły legalnie i demokratycznie wybrany islamistyczny rząd i prezydenta kraju, a dzisiaj masowo, setkami, skazują przeciwników politycznych na karę śmierci. I nikogo to u nas nie oburza, jakoś nie widać kampanii protestacyjnych Amnesty International w tej sprawie... Czyżby tylko dlatego, że skazywanymi w tych procesach są "brodacze", islamiści z Bractwa Muzułmańskiego? WP: Jednym z frontów walki z dżihadystami jest kurdyjskie miasto Kobani na północy Syrii. Leży tak blisko tureckiej granicy, że fotoreporterzy mogą robić zdjęcia starć z pobliskich wzgórz. Czy historia konfliktu turecko-kurdyjskiego to jedyne, co powstrzymuje Ankarę przed większym
zaangażowaniem?

Kwestia kurdyjska jest tu chyba jedynie parawanem dla znacznie głębszych i poważniejszych problemów. Ankara oraz jej igrający na islamistycznych i historycznych resentymentach prezydent prowadzą ostrą i bardzo ryzykowną politykę "oswajania lwa" - kalifatu, zapewne z nadzieją na jego poskromienie. Erdogan nigdy nie ukrywał swych wybujałych ambicji dotyczących roli Turcji w regionie i jego własnej pozycji, jako niemalże nowego sułtana odrodzonego imperium osmańskiego. Być może "Wielki Erdo" ma nadzieję, że uda mu się wykorzystać kalifat do realizacji tych mocarstwowych planów tureckich. Wątpliwe jednak, aby kalif Ibrahim chciał się dzielić władzą i sukcesami z kimkolwiek, a już zwłaszcza z Erdoganem.

W tym kontekście należy też jednak pamiętać o niepokojąco wysokim stopniu poparcia dla kalifatu wśród ludności Turcji - znacznie wyższym niż w większości państw arabskich! Do tego dorzućmy jeszcze kwitnący od miesięcy przemyt przez granicę: z kalifatu to głównie ropa naftowa i jej pochodne oraz zrabowane przez PI w Syrii i Iraku antyki, w drugą stronę - towary luksusowe, samochody itd.. Może więc Erdogan i jego zaplecze po prostu wsłuchują się umiejętnie w głos tureckiej ulicy?

WP: Waszyngton zadbał o arabskich sojuszników w walce z islamskimi ekstremistami. Wśród koalicjantów są m.in. Arabia Saudyjska, Katar i Kuwejt. Dokładnie te same kraje były szef brytyjskiego ministerstwa spraw wewnętrznych David Blunkett oskarżył o chronienie fundatorów… właśnie Państwa Islamskiego.

Postawa arabskich monarchii sunnickich z regionu Zatoki Perskiej wobec PI i kalifatu to składowa kilku elementów. Kraje te, a zwłaszcza Katar i Arabia Saudyjska, od zawsze miały ambicję kontrolowania i nadzorowania wszystkiego, co dzieje się w tzw. ruchu dżihadu. Doha i Rijad miały - chyba nieco złudną - nadzieję, że bawiąc się tymi zapałkami, będą w stanie uniknąć ew. pożaru, w którym same mogłyby spłonąć. Trochę przypomina to politykę Islamabadu wobec pakistańskich ugrupowań islamistycznych, w tym tamtejszych talibów i grup kaszmirskich. Strategia taka polega na mechanizmie: "pozwalamy działać, dofinansowujemy, nawet dyskretnie wspieramy, a dzięki temu mamy ogląd całości działań ruchu, kontrolujemy sponsorów, plany i zamiary, i jeśli zauważamy coś niepokojącego, to interweniujemy". Jak z tym interweniowaniem było, wystarczy przypomnieć, że większość z zamachowców Al-Kaidy z 11 września była Saudyjczykami, którzy jakoś "zniknęli z radarów" służb Królestwa Saudów. I oto nagle pojawia się "człowiek znikąd",
Abu Bakr al-Bagdadi, który wykorzystując sprzyjające okoliczności w Syrii i Iraku, tworzy niemalże od zera prężną grupę dżihadystyczną, a potem jeszcze powołuje kalifat. Bez dotychczasowych patronów, sponsorów, "ojców chrzestnych" i całego tego bagażu kontaktów ze służbami państw regionu. A te nagle wpadają w panikę, bo dociera do nich, że akurat nad Państwem Islamskim nie mają praktycznie żadnej kontroli - ani nad jego strukturą i liderami, ani nad jego finansami. PI, dzięki działaniom a’la mafia: rekiet, przemyt, porwania dla okupu itd., później "eksport ropy, jest samowystarczalna finansowo, a tym samym niezależna politycznie i decyzyjnie. Właśnie to tak rozsierdziło i zaniepokoiło większość państw regionu: brak jakiejkolwiek, nawet pośredniej kontroli nad PI i jego działaniami. Co więcej, okazuje się, że nie można nawet wykorzystać do celów wywiadowczych wzmożonego napływu cudzoziemskich ochotników "świętej wojny" w szeregi PI. Kalifat ma wyjątkowo sprawny kontrwywiad, a zarządzać ma nim czeczeński
komendant Abu Omar al-Sziszani, który szybko wyłapuje wszystkie „krety” plasowane w strukturach PI - nie tylko przez służby arabskie.

Czytaj również: Camp Bucca - jak amerykańskie więzienie stało się wylęgarnią terrorystów.

Do tego dochodzą jeszcze kwestie stricte religijne. Powołanie kalifatu to nie tylko akt polityczny - to także, a może głównie, akt o wymiarze religijnym. O niebywałym potencjale emocjonalno-duchowym dla z definicji teocentrycznie i teokratycznie zorientowanych muzułmanów. Kalifat to nie tylko państwo, czyli organizm polityczno-administracyjny, ale też ośrodek przywództwa religijnego o randze - w teorii przynajmniej - znacznie przewyższającej dotychczasowe centra władzy i wiedzy duchowej w islamie sunnickim, takie jak Mekka, Medyna czy też Kair i Jerozolima. Tak więc kalifat i PI to dla sunnickich reżimów regionu zagrożenie nie tylko w sensie strategicznym, ale też religijnym.

WP: Między dżihadystami a walczącą z nimi koalicją jest jeszcze jeden istotny gracz - Baszar al-Assad, prezydent Syrii, którego reżim rok temu został oskarżany o użycie broni chemicznej przeciwko własnej ludności. Koalicjanci wydają się udawać, że o nim zapomnieli.

Prezydent Syrii, już niemal cztery lata skutecznie opierający się sunnickiej rebelii, faktycznie znajduje się miedzy PI a koalicją, ale tylko na swoim terytorium - czy też raczej na tym obszarze dawnej Syrii, który kontrolują podległe mu siły lojalistyczne. Czyli na jakiejś jednej trzeciej powierzchni państwa sprzed wojny.

Koalicjanci doskonale pamiętają o al-Assadzie, ale siłą rzeczy jawi się on obecnie jako mniejsze zło. I choć nikt nie zamierza na razie wyciągać do niego ręki, proponując współpracę w walce ze wspólnym wrogiem, jakim jest kalifat i PI, jestem pewien, że za jakiś czas tak się stanie, choćby po cichu i bez rozgłosu w mediach. Taka jest bowiem logika obecnej sytuacji w regionie. Kampania lotnicza nie daje rezultatów i już niedługo Waszyngton stanie przed oczywistą alternatywą: albo nawiązanie współpracy technicznej z Damaszkiem i być może Teheranem, albo zmiana dotychczasowej strategii i podjęcie decyzji o wysłaniu do Iraku znaczących sił lądowych. Jestem pewien, że Obama wybierze wtedy to pierwsze rozwiązanie. W końcu jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, a to zobowiązuje.

Pytała Małgorzata Gorol, Wirtualna Polska

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (167)