Waldemar Kuczyński: żaden gepard nie był szybszy od żółwia Mazowieckiego
Dwadzieścia cztery lata temu był pierwszy dzień pracy rządu Tadeusza Mazowieckiego. Brałem udział w jego tworzeniu i byłem jego ministrem. Do ekipy przyszłego premiera dołączyłem 22 sierpnia 1989 roku. Już było wiadomo, że ówczesne siły polityczne zgodziły się na jego kandydaturę i 24 sierpnia miał wystąpić do sejmu o powierzenie mu misji tworzenia rządu - pisał we wrześniu br. Waldemar Kuczyński w felietonie dla WP.PL.
Czytaj także wcześniejsze felietony Waldemara Kuczyńskiego
Moją pierwszą robotą było przygotowanie ekonomicznej części deklaracji, jaką tego dnia miał wygłosić do posłów. Nie będę opisywał, jak rząd powstawał. Zrobiłem to w książce "Zwierzenia zausznika" napisanej bezpośrednio po dymisji rządu w końcu 1990 roku i wydanej w roku 1992. Opisali to też historycy, a w najnowszym numerze "Newsweeka" jest rzetelny raport Jana Skórzyńskiego "Tadeusz Mazowiecki – nasz premier".
Ograniczę się do przypomnienia sedna naszej strategii, bo mieliśmy ją. Mieliśmy od kiedy stało się jasne, że Mazowiecki dostanie tę, jeszcze całkiem niedawno niewyobrażalną, rolę i szansę. Nie byliśmy amatorami we mgle, szamocącymi się co zrobić z władzą. Zdumiewająco spokojnie i pewnie zasiedliśmy za sterami. Naszym celem, w pełni świadomym, było uwolnienie Polski od radzieckiej kurateli. Także zlikwidowanie ówczesnego ustroju politycznego i gospodarczego, przez powrót do demokracji i gospodarki wolnorynkowej. Widzieliśmy, że rozwój wydarzeń na ogromnym obszarze od Władywostoku po Łabę otwiera coraz lepsze możliwości, by to zrobić, że pożądany owoc dojrzewa. Zarazem wiedzieliśmy, że w kraju, a szczególnie w Moskwie sytuacja jest wahliwa. Nie wolno było zakładać, że wszystko zostało przesądzone i można iść do końca bez obawy, że przyłoży się rękę do reakcji. Głównie przeciw pierestrojce Gorbaczowa, bo jej upadek przekreśliłby wszystko.
Rząd Mazowieckiego był największą wyrwą w imperium sowieckim od najazdu Hitlera i trzeba było uważać, by szok z tego powodu nie wyzwolił pragnienia zlikwidowania wyrwy. To co dziś jest wiadome, wtedy było zasłonięte mgłą za którą mogło kryć się zaprzepaszczenie niezwykłego dobra; niepodległości i wolności. Szliśmy do przodu stanowczo, zarzuty o żółwim tempie tamtego rządu są zabawne. Żaden późniejszy polityczny "gepard" nie przeobrażał kraju szybciej od żółwia Mazowieckiego. Szliśmy stanowczo, ale rozważnie, pewnie i z pewnym naddatkiem rozwagi, ale to można ocenić dzisiaj. Nawet w gospodarce, która ze względu na jej katastrofę, była absolutnym priorytetem celowo nie mówiliśmy o prywatyzacji i kapitalizmie. Wprowadzaliśmy je. Wedle mądrego powiedzenia Lecha Wałęsy, że polityki się nie mówi tylko robi.
Stało się dla nas jasne, bardzo szybko, że sejm wyłoniony 4 czerwca 1989 nie będzie sejmem pełnej kadencji, a generał Jaruzelski prezydentem pełnej kadencji. I tak się stało. Ale dopiero wtedy, gdy znikły wewnętrzne i zewnętrzne powody, które takich przejściowych rozwiązań wymagały. Prezydenta Jaruzelskiego, jako stabilizatora sytuacji w momencie przejścia, idealnie współpracującego z rządem, poważaliśmy i rozstawaliśmy się z nim bez entuzjazmu. W pełni wolne wybory były dla nas oczywistą koniecznością, ale nie przyspieszaliśmy ich. Jako rodzaj wyjścia naprzeciw niecierpliwym wybraliśmy reformę i wybory samorządowe. Ważniejsze było wtedy ustabilizowanie i postawienie na nogi gospodarki. Dostateczne zaawansowanie "planu Balcerowicza", by wstrząsy kampanii wyborczej do parlamentu nie wywróciły świeżo postawionej budowli.
W naszej strategii widzę jeden tylko błąd. Dostrzegłem go już w roku 1991 i przedstawiłem w ''Zwierzeniach Zausznika''. Nie powinniśmy stawać Lechowi Wałęsie na drodze do prezydentury, lecz uzgodnić z nim sposób i czas objęcia przez niego tej funkcji. Baliśmy się, że nie będzie dobrym prezydentem. I nie był, ale może także dlatego, że go opuściliśmy.
Waldemar Kuczyński