ŚwiatW wirze afgańskiej wojny

W wirze afgańskiej wojny

Jadąc do Afganistanu, pakujemy się w wojnę z Pasztunami. To lud, który szczyci się pokonaniem macedońskiej falangi, mongolskiej jazdy, brytyjskich grenadierów i radzieckiego specnazu. Teraz rzucił wyzwanie NATO.

W wirze afgańskiej wojny

26.10.2006 | aktual.: 31.10.2006 14:38

Generałowie w Warszawie ustalają szczegóły. Za kilkanaście dni do jednostek wojskowych trafią rozkazy. Do Afganistanu jedzie 1100 polskich żołnierzy, połowa to batalion w odwodzie operacyjnym dowódcy sił NATO. Od czasów rzymskich odwód służy do tego, by posłać go tam, gdzie aktualnie jest najgorzej. Na misję wybrano żołnierzy z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej w Krakowie oraz z 17. Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza. Obie jednostki wystawiały kontyngenty na drugą, bardzo ciężką zmianę misji w Iraku.

Batalion manewrowy ma stacjonować w stosunkowo spokojnej bazie Bagram, w której teraz jest stu naszych saperów - mówi minister obrony Radosław Sikorski. Razem ze szturmanami pojedzie 110 logistyków odpowiedzialnych za funkcjonowanie całego polskiego kontyngentu. Bagram stanie się też bazą dla około 80 komandosów z GROM. 70 oficerów sztabowych będzie pracować w dowództwie operacji ISAF w Kabulu. Trzecią polską bazą będzie Mazar-i-Szarif. 80 Polaków przejmie tam ochronę szwedzkiego Regionalnego Zespołu Odbudowy. Wojna w Afganistanie trwa z krótką przerwą od 35 lat. Afgańczycy równie chętnie walczą z najeźdźcami, co sami ze sobą. Karabin jest w każdym domu, a strzelać umieją już ośmiolatki. Wśród wysokich gór zajmujących większość powierzchni kraju żyje mozaika skłóconych ze sobą narodów: Tadżycy, Uzbecy, Chazarowie i najliczniejsi, bo stanowiący połowę ludności, Pasztuni. To spośród nich wywodzą się fundamentalistyczni talibowie.

Ale przez kilka ostatnich lat Afganistan był stawiany za wzór demokratycznych przemian w świecie islamskim, działania Zachodu opisywano jako modelowe podniesienie upadłego kraju. Od inwazji amerykańskiej jesienią 2001 roku napływały same optymistyczne wiadomości: obalenie talibów nie spotkało się z wrogą reakcją ludności, wybory prezydenckie i parlamentarne odbyły się bez większych zakłóceń, działa legitymizowany przez nie rząd. Z zagranicy wróciły trzy miliony uchodźców, półtora miliona afgańskich dziewczynek poszło do szkoły, 70 procent ludności zyskało dostęp do podstawowej opieki medycznej. Z początkiem tego roku USA postanowiły wycofać swoich żołnierzy, a NATO przejęło od Amerykanów odpowiedzialność za ochronę delikatnego pokoju i młodej demokracji. Lecz pół roku temu nadeszła wiadomość o kontrofensywie talibów. W ostatnich miesiącach zginęło ponad półtora tysiąca ludzi, amerykańskie śmigłowce szturmowe wystrzeliły 35 tysięcy sztuk amunicji i prawie dwa tysiące rakiet. Wyszło na jaw, że tak naprawdę
całe południe kraju znajduje się poza kontrolą rządu i wojsk zagranicznych, a tuż za rogatkami większych miast i ostatnimi posterunkami NATO rządzą talibowie - nie tylko wydają oparte na szariacie wyroki, ale też wykonują je publicznie. Okazało się, że po sprawiedliwość Afgańczycy wolą iść do nich niż do skorumpowanych sądów.

W Waszyngtonie policzono straty i nagle okazało się, że Amerykanie stracili w Afganistanie prawie dwa razy więcej ludzi na każdy tysiąc żołnierzy (1,6) niż w Iraku (0,9). Straty cywilne wśród wysłanników zagranicznych organizacji pozarządowych przerosły te z Angoli, Somalii i Liberii. Ucichła też propaganda sukcesu nowych władz afgańskich. "Rozczarowanie rządem prezydenta (Hamida) Karzaja, w którym uczestniczą handlarze narkotyków i zbrodniarze wojenni, rozprzestrzenia się po Afganistanie niczym dezynteria w slumsach Kabulu" - napisał w sierpniu tygodnik "The Economist".

Państwo opisywane jako prymus amerykańskiej kampanii szerzenia demokratyzacji to wciąż koślawa i chwiejna konstrukcja. Jego dochody wyniosły w ubiegłym roku 350 milionów dolarów, co starcza na pokrycie ledwo połowy bieżących wydatków administracyjnych. Bez pomocy międzynarodowej nie byłoby ani grosza na inwestycje i rozwój. Ta pomoc jednak jest nadal niewystarczająca - w przeliczeniu na mieszkańca wynosi 67 dolarów rocznie. Dla porównania, Timor Wschodni dostawał 256, a Bośnia 249 dolarów.

Afgański parlament jest sparaliżowany kłótniami, więc w tym roku nie uchwalił jeszcze ani jednej ustawy. Jedyne decyzje, jakie jest w stanie podjąć, to takie, które paraliżują prezydenta Hamida Karzaja. Na czele lokalnej administracji stoją półanalfabeci, byli watażkowie i przywódcy samozwańczych milicji jawnie powiązani ze zorganizowaną przestępczością.

Policja to 55 tysięcy funkcjonariuszy, którzy służą temu, kto płaci. Rząd robi to akurat rzadko, a jeśli już, to funkcjonariusz może liczyć na 20 dolarów miesięcznie. Seema Samar z afgańskiej komisji praw człowieka tak chwaliła policję za postęp w ostatnich dwóch latach: Wcześniej torturowali wszystkich, teraz też torturują, ale już nie każdego. Najbardziej sprawną instytucją młodej afgańskiej demokracji pozostaje skorumpowana i słynąca z ciągłych dezercji 35-tysięczna armia wciąż nadzorowana przez Amerykanów.

Przyszłoroczny polski kontyngent nie jest pierwszym, jaki wysyłamy do Afganistanu. W wielkiej amerykańskiej bazie Bagram, 50 kilometrów na północ od Kabulu, stacjonuje od marca 2002 roku stu Polaków. Znają głównie bazę, bo po dwóch krwawych wypadkach przy rozminowywaniu terenu większość żołnierzy ma zakaz jej opuszczania. W maju 2002 roku saper z Brzegu stracił nogę po wejściu na minę. Miesiąc później w czasie patrolu na minie wyleciał kapitan z GROM. Miał niesamowite szczęście - wybuch nie urwał nogi, a jedynie straszliwie ją pokiereszował. Teraz saperzy prowadzą rozminowanie tylko wewnątrz obozu.

Oficjalnie Afganistan to obok Iraku najbardziej bojowa misja Wojska Polskiego. Ale jednym z dowódców był wykładowca ze szkoły oficerskiej, kolejnym - oficer ze szpitala wojskowego. Zatem misja ,bojowa" była głównie z nazwy. Najbardziej bezsensownie w Afganistanie wykorzystywany był GROM. Elitarna jednostka komandosów, zamiast prowadzić chirurgiczne operacje specjalne, zajmowała się trzymaniem wart przy szlabanie wjazdowym do naszego obozowiska. Teraz ma być inaczej. GROM montuje największy kontyngent w swojej 16-letniej historii, komandosi już od miesięcy analizują sytuację w Afganistanie. Dla nich ważny jest każdy szczegół. Czy miejscowi na powitanie z daleka machają do siebie? Jeśli tak, to w jaki sposób? Poznanie tych zwyczajów może dać kilka sekund przewagi. Najgorszy moment mojej misji był wtedy, gdy kilkuletnie dziecko wyciągnęło pistolet i do mnie mierzyło - wspominał plutonowy Bernard Hajducki, saper z 17. Brygady Zmechanizowanej, tuż po powrocie z Afganistanu.

GROM-owcy wydają się dość pewni swoich sił. Jeden z nich opowiada o szkoleniu: Laikowi może się wydawać, że tabletki do odkażania uzdatnią wodę z każdego górskiego strumyka. Ale nie w Afganistanie! Tam są trwale zatrute źródła. Trzeba wiedzieć, czym charakteryzuje się teren, w którym taka "zła" woda występuje.

Już od połowy stycznia w Wojskowym Studium Nauczania Języków Obcych w Łodzi trwają sześciomiesięczne kursy języka farsi. Podstaw języka używanego w Afganistanie, zwyczajów i kultury uczy się na każdym po 20 osób. Na pierwszy turnus trafili żołnierze z 25. Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego, 1. Pułku Komandosów z Lublińca, 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina, batalionu z Bielska-Białej, specjaliści od współpracy cywilno-wojskowej z Kielc. Natomiast w jednostkach wojskowych szkolenie ,afgańskie" jeszcze nie ruszyło. Wiadomo, że będzie podzielone na kilka części. Do teoretycznego MON chce wykorzystać wszelkiej maści fachowców, od arabistów po taterników, którzy wspinali się w górach Afganistanu. Potem przyjdzie czas na praktykę. Na razie żołnierze trenują, korzystając z doświadczeń z Iraku.

Bielski batalion to w pełni zawodowa jednostka wojskowa, służy w niej ponad 800 żołnierzy, w tym 500 zawodowych szeregowych. Na drugiej zmianie misji w Iraku bielszczanie zwalczali powstanie rebeliantów. Twierdzą, że wiedzą, co się przydaje na wojnie. Miałem być w sztabie, więc dziwiłem się, po co chłopaki zabierają na patrole po 10 zapasowych magazynków. Według obowiązujących przepisów powinny nam wystarczyć tylko trzy. Ale po pierwszym wyjeździe w teren błyskawicznie wszystko zrozumiałem - wspomina oficer.

Na niewielkim poligonie kilka kilometrów od koszar w Bielsku-Białej spadochroniarze do znudzenia powtarzają różne warianty działania na hummerach. Patrol właśnie wpadł w zasadzkę. Pierwszy pojazd uszkodziła mina pułapka. Drugi błyskawicznie zasłania go przed strzałami przeciwnika. Trzeci podjeżdża, żeby ewakuować tych z uszkodzonego auta. Potem jeszcze raz, ale w powietrze wylatuje drugi hummer, potem trzeci... W Afganistanie uszkodzony samochód żołnierze spalą granatem fosforowym. To też nauka z Iraku. Tam kilka naszych samochodów z całym wyposażeniem i radiostacjami dostało się w ręce rebeliantów. Powód? Polacy nie mieli takich granatów.

Amerykanie już trzy lata temu, po pierwszej fazie operacji w górach Hindukuszu, zajęli się przyczynami swoich niepowodzeń. Zebrał je w raporcie Ośrodek Nauki na Błędach Wojskowych US Army. Lektura nie nastraja optymistycznie: siły zbrojne supermocarstwa były nieprzygotowane do kampanii afgańskiej. Zawiodła logistyka, dowodzenie na szczeblu operacyjnym i taktycznym, współdziałanie między rodzajami wojsk, w końcu sprzęt. W wąskich i głębokich dolinach nie działały radiostacje, nie radziły sobie zaprojektowane do walki na równinach Europy helikoptery szturmowe AH-64, wykrywacze min były bezradne wobec górzystych i skalistych pól minowych naszpikowanych ładunkami z plastiku. W niektórych operacjach Amerykanie musieli rezygnować nawet ze swoich słynnych hummerów i zastępować je... osłami.

Z większości opresji żołnierzom korpusu ekspedycyjnego udawało się wyjść wyłącznie dzięki sile lotnictwa. Przy czym równie często jak myśliwce wielozadaniowe interweniowały ciężkie superbombowce B-52 i wzywane do każdego zadania z Missouri niewidzialne B-2. Spora część trudności, zwłaszcza związanych ze sprzętem, terenem i przeciwnikiem, jest nie do pokonania. Borykały się z nimi w latach 80. wojska radzieckie, pięć lat temu Amerykanie, dziś boryka się korpus NATO. Jutro będą musieli stawić im czoła gorzej uzbrojeni Polacy przekonani - jak każdy nowy oddział w Afganistanie - że przyjechali na wojnę z terrorystami chroniącymi się w górskich kryjówkach. A to nieprawda. Polacy jadą na operację antypartyzancką, taką jak brytyjska na Malajach, francuska w Algierii i amerykańska w Wietnamie. Z poszukiwaniem partyzantów w wioskach, wyciąganiem podejrzanych z domów na oczach kobiet i dzieci, paleniem chat z magazynami broni. Rebelianci są chłopami - kiedy nie walczą, orzą.

Także nazywanie ich talibami jest mylące. Dwa tysiące radykalnych fundamentalistów pasztuńskich, którzy uniknęli pogromu w amerykańskiej inwazji, to tylko trzon 20-tysięcznych sił powstańczych. Resztę stanowią młodzi Pasztuni, którzy byli dziećmi, gdy upadał talibski reżim. Walczą nie dla idei, tylko dla żołdu, który u powstańców sięga pięciu dolarów dziennie i jest tym samym dwa razy wyższy niż w armii rządowej. Prócz Pasztunów są jeszcze skłóceni do niedawna z talibami byli mudżahedini, weterani wojny z ZSRR. Są w końcu zagraniczni ochotnicy, uważająca się za żołnierzy Dżihadu międzynarodówka islamskich desperatów, których ojczyzną jest wojna, a specjalnością szlifowanie ekstremalnych technik terrorystycznych w miejscach takich jak Irak, Czeczenia, Izrael, a teraz Afganistan. To dzięki nim rebelianci zaczęli zmieniać taktykę i doprowadzili do "irakizacji" konfliktu.

Jeszcze niedawno honorowi afgańscy bojownicy atakowali głównie oddziały wojskowe, ich bronią był karabin AK-47, wyrzutnia rakiet, granatnik i mina. Teraz główną bronią są samochody-pułapki i pasy szahidów, zaś celem ataków są organizacje charytatywne, firmy zaangażowane w odbudowę kraju i obiekty powstałe przy wsparciu Zachodu, nawet szkoły i szpitale. Takie uderzenia prowokują siły międzynarodowe do akcji pacyfikacyjnych, wkraczania do wiosek, poszukiwania partyzantów. I o to chodzi. Każda przypadkowa ofiara to gniew tubylców i kilku nowych ludzi w szeregach partyzantów.

Seth Jones z RAND Corporation, wojskowego think tanku działającego na zlecenie Pentagonu, tak szkicuje aktualny model afgańskiego ruchu oporu: To zdecentralizowana struktura, wiele powiązanych ze sobą komórek, z których każda składa się z czterech podstawowych elementów: regionalnego dowódcy ulokowanego najczęściej po pakistańskiej stronie granicy, partyzanckich bojowników, cywilnych pomocników i sympatyków zapewniających pomoc logistyczną, a także struktur odpowiedzialnych za finansowanie i wsparcie polityczne. Nie sposób pokonać partyzantki, likwidując jedną czy dwie komórki.

Skąd płyną pieniądze na żołd i broń? Głównie od narkomanów z bogatych krajów Zachodu. Z afgańskiego maku powstaje już ponad 90 procent światowej produkcji heroiny. Co roku areał upraw podwaja się lub nawet potraja. Dziś pola makowe zajmują 30 procent ziemi ornej Afganistanu (120 tysięcy hektarów), czyli ponad 60 razy więcej niż w 2001 roku, w przeddzień upadku reżimu talibów!

Amerykański Ośrodek Pokonfliktowych Operacji Pokojowych i Stabilizacyjnych zaleca zastosowanie w Afganistanie metod, które sprawdziły się w walce z narkobiznesem krajów Ameryki Łacińskiej. Mówiąc najogólniej, to połączenie bezkompromisowej ofensywy skierowanej przeciw handlarzom z szeroko zakrojoną pomocą dla rolników - tłumaczy Ylli Bajraktari, koordynator projektów przygotowywanych przez ośrodek z myślą o Afganistanie.

Na papierze strategia wygląda idealnie, ale trudno przystosować ją do afgańskich realiów. Opiumowe zyski to ponad 40 procent PKB Afganistanu. Ich zakładnikami stali się wszyscy, cała gospodarka i administracja, nie wyłączając prezydenta Karzaja i sił międzynarodowych. Większość organizatorów afgańskiego narkobiznesu pozostaje poza zasięgiem walczących z nim sił. Jedni dlatego, że urzędują w Pakistanie albo na terenach kontrolowanych przez rebeliantów, pozostali - ponieważ jako lokalni watażkowie i plemienni liderzy są sprzymierzeńcami rządu. Ich prywatne milicje tyleż zwalczają talibów, ile chronią makowe pola. W ubiegłym roku USA wydały 120 milionów dolarów na wyszkolenie funkcjonariuszy oddziałów do zwalczania upraw maku. Pod ogniem, wśród wybuchających min udało im się zlikwidować zaledwie trzy tysiące hektarów upraw. A efekt tych działań jest odwrotny do zamierzonego.

Na wysianie maku decydują się najbiedniejsi chłopi, najczęściej po to, by spłacić długi. Tak jak większość zwykłych rolników na całym świecie, by obsiać pola, zaciągają dług na poczet przyszłych zbiorów. I tak jak na całym świecie afgańskich rolników kredytują odbiorcy plonu. Tyle że jak sieje się mak, to odbiorcami są handlarze narkotyków. Gdy pole jest obsiane, przybywają afgańskie siły bezpieczeństwa i niszczą uprawy. Chłopi nie mają czym spłacić zaliczki, znów nie mają też grosza, by zainwestować w nasiona. Złapani w kredytową pułapkę chłopi w kolejnym sezonie nie mają już wyboru - muszą siać mak. Stają się niewolnikami handlarzy. Muszą posiać więcej - tam, gdzie do tej pory mieli proso i ryż, bo dług urósł.

Ani rząd w Kabulu, ani Amerykanie nie zaoferowali do tej pory przymierającym głodem i ubezwłasnowolnionym chłopom żadnej realnej alternatywy dla maku. Niczego, na czym mogliby legalnie zarobić. Ich gniew w naturalny sposób kieruje się przeciw tym, którzy niszczą uprawy, a nie tym, którzy dają na nie pieniądze. Nawet jeśli bandyci biorą lichwiarski procent, a spłaty egzekwują karabinami.

Pełen obaw jest były szef MON, profesor nauk wojskowych i dziekan Wydziału Strategiczno-Obronnego Akademii Obrony Narodowej generał Stanisław Koziej. To długotrwała misja. Możliwe, że cudzoziemskich wojsk nie będzie można wycofać z Afganistanu przez następne 10-20 lat. Istnieje niebezpieczeństwo powolnej degeneracji militarnej i politycznej NATO.

Dowódcy będą żądać jednostek takich, jakie są im potrzebne, a potrzebne będą antypartyzanckie, policyjne, wartownicze. Ich potrzeby będą, rzecz jasna, spełniane i to właśnie będzie psuć NATO jako siłę militarną, prowadzić do ewolucji sojuszu w niepożądanym dla Polski kierunku. Nam powinno zależeć, żeby NATO pozostało silnym sojuszem obronnym, mającym klasyczne zdolności militarne.

Drugie niebezpieczeństwo, degeneracji politycznej, polega na tym, że w przypadku Afganistanu akces do korpusu ekspedycyjnego jest dobrowolny. Dowództwo NATO kursuje więc od kraju do kraju, żebrząc o żołnierzy. Niektórzy obecni w Afganistanie, jak Francja, rozważają nawet wycofanie oddziałów. Taka praktyka może się utrwalić, a to byłby poważny regres w stosunku do artykułu piątego: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - tłumaczy generał Koziej.

Koziej nie rozumie, dlaczego polskie oddziały jako jedyne jadą do Afganistanu bez standardowych rules of engagement NATO, czyli ustalonych zasad użycia poszczególnych kontyngentów. Nie przysparzają one siłom sojuszu mobilności ani skuteczności, ale inni uczestnicy misji korzystają z nich bez skrupułów. Holendrzy nie zgodzili się na żadne operacje zaczepne, Niemcy - na wykorzystywanie ich helikopterów do transportu ani do wsparcia pozostałych sojuszników. Polaków będzie można posłać teoretycznie w dowolne miejsce, a w rejon walk przewiezie ich razem z ciężkim sprzętem amerykańskie lotnictwo.

Nie wszyscy polscy żołnierze wrócą z Afganistanu, a wśród tych, którym uda się przetrwać misję, będą ludzie ze złamaną psychiką, będą uzależnieni od narkotyków, będą inwalidzi tacy jak 30-letni starszy kapral rezerwy Krzysztof Sobór z Bielska-Białej. W czasie krwawego powstania rebeliantów w Iraku dowodził drużyną spadochroniarzy. Podczas walk w Karbali w kwietniu 2004 roku doznał zmiażdżenia dysku. Miesiąc później był już na rencie. Przed misją skakał ze spadochronem, teraz po sprzątaniu mieszkania musi się położyć, bo kręgosłup boli.

Sobór długo może wymieniać ludzi, którzy mu pomogli. Ma cywilny etat w jednostce, działająca przy MON fundacja Servi Pacis przyznała córce stypendium, kupiła komputer. Wojsko pomogło, ale i tak sytuacja materialna rodziny Soborów się pogorszyła. Gdyby nadal był dowódcą drużyny spadochroniarzy, zarabiałby na rękę 2,4 tysiąca złotych. Jako pracownik cywilny wojska dostaje 700, do tego 1400 renty. Ale czuję, że w lutym przyszłego roku ją stracę. Najpierw dostałem rentę na rok, ostatnio tylko na pół roku - przekonuje Sobór, który ma na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci.

Politycy wysyłają żołnierzy na wojnę, ale nie stworzyli systemu pomocy dla rannych i ich rodzin. Na komisjach lekarskich, w ZUS traktują mnie jak piąte koło u wozu - mówi ranny kapral. Nikt nie przewiduje, że jak oddziały walczą, to później są ranni. A tym razem może ich być więcej niż kiedykolwiek od zakończenia II wojny światowej.

Igor T. Miecik
Krzysztof Chrapek

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)