W środku atomowego grzyba
70 lat po nuklearnych atakach na Hiroszimę i Nagasaki nie ustaje dyskusja wokół kluczowego pytania: Czy to było konieczne?
Pamiętam, że często zastanawialiśmy się przed 6 sierpnia, czemu amerykańskie lotnictwo nas nie atakuje, czemu Amerykanie nie zrzucają na nasze miasto bomb zapalających - mówi "Do Rzeczy" Setsuko Thurlow, aktywistka antyatomowa, która przeżyła atak na Hiroszimę. Dzisiaj odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista: Amerykanie nie uwzględnili jej miasta - a także Nagasaki - w planie nalotów dywanowych na Japonię, ponieważ łatwiej im było ocenić siłę rażenia nowej broni na nietkniętym obszarze miejskim.
Samotny samolot
Setsuko Thurlow (z domu Nakamura) miała 13 lat, gdy bombowiec "Enola Gay" zrzucił bombę atomową na jej miasto. Tak jak inne japońskie nastolatki Thurlow została w tamte wakacje zaprzęgnięta do pracy na rzecz prowadzącego wojnę imperium japońskiego.
6 sierpnia rano centrum Hiroszimy pełne było uczniów podstawówek i szkół średnich, którzy wykonywali przeróżne zadania pomocnicze - między innymi szykowali drogi pożarowe na spodziewane naloty z użyciem konwencjonalnych bomb. Setsuko Thurlow pracowała w dowództwie 40 tys. wojsk japońskich zgrupowanych w Hiroszimie. Jej zadaniem była praca przy szyfrowaniu wiadomości. Drewniany budynek, w którym się znajdowała, był oddalony o niecałe 2 km od epicentrum wybuchu.
Kilka minut po godz. 8.00 mieszkańcy Hiroszimy mogli dostrzec zmierzający w ich kierunku samotny samolot. Był to bombowiec B-29 nazwany przez dowódcę na cześć swojej matki "Enola Gay". W jego luku bombowym podwieszona była ważąca 4,5 tony uranowa bomba atomowa "Little Boy". Wśród wielu napisów namalowanych na niej przez Amerykanów znalazło się zdanie dopisane przez marynarzy okrętu USS "Indianapolis", który przetransportował bombę z USA do bazy US Air Force na wyspie Tinian: "Pozdrowienia dla cesarza od załogi Indianapolis". Moc "Little Boya" odpowiadała wybuchowi około 15 tys. ton trotylu.
"Little Boy" zgodnie z planem eksplodował na wysokości około 600 metrów nad miastem. - W tym momencie błysk wypełnił wnętrze samolotu, jakby ktoś robił w środku zdjęcie przy użyciu potężnej lampy błyskowej. Na szczęście mieliśmy na oczach okulary ochronne - mówił nawigator "Enoli Gay".
- O godz. 8.15 rozpoczynaliśmy właśnie pracę. Major, który nas nadzorował, wygłaszał akurat przemówienie motywacyjne. Mówił, żebyśmy dali z siebie wszystko dla cesarza - wspomina tamten moment Setsuko Thurlow. - Nagle oślepił mnie błysk. Potężny podmuch poderwał mnie do góry. Straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, wokół mnie było ciemno i cicho. Nie mogłam się ruszać, byłam uwięziona w zgliszczach budynku. Zaczęłam myśleć o śmierci.
Słyszałam, jak moje koleżanki wzywały swoje matki na pomoc. Nagle poczułam, jak ktoś dotyka mojego ramienia. Usłyszałam męski głos: "Nie poddawaj się, ruszaj się, ile masz sił, staraj się wyswobodzić!". To był żołnierz. Udało mu się mnie wyciągnąć. Miałam wielkie szczęście, ponieważ większość moich kolegów i koleżanek z klasy, którzy byli ze mną w tym samym pokoju, została uwięziona tam na dobre i żywcem spłonęła.
Jak najdalej od centrum
- Ja nie widziałam atomowego grzyba, bo byłam w jego środku - mówi Setsuko Thurlow. W jej pamięci zachowały się obrazy kolumn ludzi uciekających jak najdalej od centrum w kierunku okalających miasto wzgórz. Ludzi, u których "kawałki skóry i mięśni zwisały z kości jak wstążeczki".
Jej rodzice przeżyli atak (matka została w porę wyciągnięta ze zgliszczy ich domu; ojciec wczesnym rankiem wyjechał poza Hiroszimę), ale "Little Boy" śmiertelnie ranił siostrę Setsuko Thurlow i jej czteroletniego siostrzeńca. - Mieli napuchnięte ciała, byli cali popaleni. Przeżyli tylko kilka dni. Nie mogliśmy im pomóc. Po ciała przyszli żołnierze, wrzucili je do rowu, polali benzyną i rzucili na nie zapałkę. Przekręcali ciała bambusowymi kijami, komentując na naszych oczach: "Trzeba jeszcze dokładnie spalić głowę, korpus jeszcze nie jest wystarczająco spalony". To było dla mnie najbardziej bolesne przeżycie związane z eksplozją bomby atomowej.
Hiroszima liczyła wówczas około 330 tys. mieszkańców. W wyniku ataku śmierć poniosło ponad 100 tys. osób. Z około 90 tys. budynków wybuch przetrwała jedna trzecia. 9 sierpnia chmury uratowały miasto Kokura. W zbombardowanym w zastępstwie Nagasaki zginęło co najmniej 50 tys. ludzi.
Z sondażu przeprowadzonego tuż po tych atakach przez Instytut Gallupa wynika, że 85 proc. Amerykanów uważało zrzucenie bomb za uzasadnione. Z biegiem lat wiara Amerykanów w konieczność sięgnięcia po atom stopniowo malała. Obecnie - według sondażu Pew Research Center - już tylko 56 proc. uważa tamten atak za uzasadniony. Co trzeci Amerykanin jest przeciwnego zdania. To samo badanie pokazuje, że nawet wśród Japończyków nie brakuje takich, którzy przyznają w tej kwestii rację Harry'emu Trumanowi - 14 proc. Japończyków uznaje atak na Hiroszimę i Nagasaki za uzasadniony.
Członkowie załogi "Enoli Gay" (żaden z nich już dziś nie żyje, Theodore Van Kirk zmarł rok temu) od samego początku uważani byli w USA za bohaterów, którzy przyspieszyli zakończenie wojny na Pacyfiku. W ich wypowiedziach słychać argumenty przedstawiane przez ówczesną amerykańską administrację.
- To nie był jedyny sposób, żeby skończyć wojnę, lecz było to najmniej "kosztowne" rozwiązanie, jeżeli chodzi o liczbę ofiar. Oprócz zrzucenia bomby mogliśmy jeszcze opasać Wyspy Japońskie blokadą. Byłaby ona jednak nieskuteczna. Japończycy i bez blokady żyli na tysiącu kalorii dziennie, a i tak chcieli walczyć dalej. Drugą opcją była inwazja na Wyspy Japońskie, do której nasze dowództwo się przygotowywało. Inwazja pociągnęłaby prawdopodobnie milion zabitych po obu stronach. Dlatego właśnie użycie bomb atomowych uratowało mnóstwo ludzi - mówił nawigator "Enoli Gay". - Żałuję, że musieliśmy zabić tyle tysięcy osób, aby zakończyć wojnę. Jednak to było konieczne - twierdził. I przypominał, że jeszcze przed 6 sierpnia 1945 r. 85 proc. Japonii leżało w gruzach, a rząd w Tokio i tak upierał się, że trzeba kontynuować walkę.
Amerykanie szacowali, że planowana inwazja na Wyspy Japońskie pociągnęłaby co najmniej 250 tys. ofiar po ich stronie (wyliczenia przedstawione przez gen. George’a Marshalla). Z kolei spodziewane przez nich straty po stronie japońskiej były przeszło 20 razy wyższe. Japończycy pokazali wcześniej na Iwo Jimie i Okinawie, że są zdeterminowani walczyć do ostatniego żołnierza. W tym kontekście wizja 5 mln ofiar złożonych w obronie Wysp Japońskich nie brzmi więc jak fantastyka.
Ataki na Hiroszimę i Nagasaki przerażają opisami piekła, które atom rozpętał na ziemi, ale warto przy tym pamiętać, że ani jeden, ani drugi nie był najbardziej zabójczym nalotem bombowym II wojny światowej. W nocy z 9 na 10 marca 1945 r. ponad 300 amerykańskich bombowców B-29 za pomocą bomb zapalających zrównało z ziemią około 40 km kw. Tokio. W burzy ogniowej zginęło tamtej nocy ponad 120 tys. osób. Hiroszima i Nagasaki były więc tylko kolejnymi odsłonami (tyle że jądrowymi) tej samej wojny totalnej prowadzonej przez obie strony aż do ostatecznego zwycięstwa. Wojny totalnej, którą rozpętała sama Japonia, atakując Pearl Harbor i popełniając potworne zbrodnie na podbitych narodach.
Piotr Włoczyk
"Do Rzeczy"