"W sprawie in vitro Kościół poniósł porażkę"
Rozbieżność postaw Polaków i nauczania Kościoła w sprawie metody zapłodnienia in vitro świadczy o tym, że Kościół poniósł porażkę, jako jeden z głównych wychowawców w Polsce - ocenił prof. UW, etyk z Instytutu Filozofii, Paweł Łuków w rozmowie z Mariuszem Wachowiczem.
W tym tygodniu Sejm zajmie się projektami ustaw, które regulują kwestię zapłodnienia in vitro. Jak ocenia Pan zaangażowanie Kościoła w tej sprawie? Czy forma, jaką Kościół zastosował, czyli wystosowanie listu m.in. do prezydenta, premiera i marszałków Sejmu i Senatu jest akceptowalna?
Prof. Paweł Łuków: Nie ma powodu, żeby się tym oburzać. Raczej chodzi o to, w jakim tonie tego typu apele są formułowane. Jeżeli są formułowane w kategoriach gróźb, na przykład ekskomuniką, oceniałbym to raczej jako dowód bezsilności i przekonania, że argumenty, którymi dysponuje Kościół, nie wystarczają. Uczestnictwo w dyskusji publicznej jest jak najbardziej wskazane, chodzi jednak o to, żeby robić to, nie przypisując sobie szczególnie wyróżnionych uprawnień.
Jak w tej sytuacji powinni zachować się posłowie?
- Powinni kierować się swoim przekonaniem na temat tego, co najlepiej służy obywatelom, a nie tej, czy innej wspólnocie religijnej, nawet jeśli jest ona niesłychanie wpływowa i ważna. Nie żyjemy w państwie wyznaniowym, nie sądzę więc, żeby właściwym było formułowanie przepisów prawnych, które są nieodpowiednie dla istotnej części społeczeństwa. Pamiętajmy, że mówimy o czymś, co nie jest przedmiotem powszechnej, czy prawie powszechnej zgody obywateli. Nie można dekretować kontrowersyjnych spraw, trzeba zostawić to odpowiedzialności obywateli.
Zgodziłby się Pan ze stwierdzeniem, które padło w liście biskupów, że zapłodnienie in vitro jest "młodszą siostrą eugeniki"?
- To nieodpowiedzialne porównanie. Wydaje mi się, że tego typu analogie są krzywdzące dla wszystkich. Jakieś podobieństwa być może są, ale pamiętajmy, że nie każde podobieństwa wystarczą. To porównanie ma ewidentny charakter perswazyjny. Nie służy przedstawianiu argumentów, tylko wpływaniu na emocje, a to nie jest dobry sposób argumentowania. Emocje przychodzą i odchodzą, argumenty muszą być bardziej stabilne.
Jakich więc argumentów Kościół mógłby lub powinien użyć, żeby były one lepiej odebrane?
- Po pierwsze, argumenty te nie powinny być formułowane w języku dostępnym tylko dla określonej grupy religijnej. Jeśli mają to być dobre argumenty, muszą przekonać muzułmanina, żyda, chrześcijanina i bezwyznaniowca. Oczekiwałbym również, że będą formułowane w sposób rzeczowy, bez podejrzeń, że druga strona jest zła, czy ma złe intencje. Jeśli sprawa nie jest przedmiotem powszechnej zgody, należy pozostawiać obywatelom swobodę w braniu na swoje sumienie tego, co jest wątpliwe lub wręcz grzeszne dla innych, zamiast decydować za nich.
Czymś zastanawiającym jest, że Kościół teraz odzywa się w tej sprawie - kiedy ma ona być wreszcie w jakiś sposób uregulowana. Od czasu, kiedy te zabiegi były robione w Polsce, czyli przez ponad 20 lat, Kościół odzywał się, ale nie tak energicznie - nie apelował do naukowców, polityków, prezydenta i premiera, tylko teraz, kiedy istnieje możliwość uregulowania tego rynku. Wygląda to tak, jakby sytuacja, w której jest bezprawie, była lepsza, niż sytuacja, w której jest jakieś prawo, nawet niedoskonałe z punktu widzenia Kościoła. Takie zachowanie chyba nie świadczy o szczególnym przywiązaniu do tej sprawy.
- To ewidentna porażka Kościoła, jako jednego z głównych wychowawców, który od wielu lat naucza również w szkołach, gdzie na lekcjach religii ma możliwość propagowania swojego światopoglądu, czy wyobrażenia o dobrym ludzkim życiu. Jeśli to wyobrażenie się nie zakorzeniło wśród Polaków, chyba świadczy to o porażce wychowawczej.