W imię dobra przeciwko złu
Czy w nowo tworzącym się porządku światowym Europa odważy się przekuć pługi na lemiesze, zrzucić z siebie polor kaznodziejskiego mocarstwa wyłącznie cywilnego i forsować swoje interesy także siłą czołgów, dronów i bombowców, jak to praktykują USA, Chiny i Rosja? I czy transatlantycka wspólnota nie zapomni przez to o wartościach, które ją łączą?
Oto #HIT2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
PRZYKRA POBUDKA EUROPY
Chroniona przez siedem dekad amerykańskim wojskowym parasolem bezpieczeństwa wspólnota europejska w konfliktach używała dyplomacji a nie siły militarnej, za aksjomat uznawała nienaruszalność powojennych granic w Europie i wypracowała imponujący prawny dorobek obrony praw człowieka.
Za prezydentury Trumpa amerykańskie gwarancje zaczęły erodować, gdy więc lokatorem Białego Domu na cztery lata został Joe Biden, Stary Kontynent odetchnął z ulgą. Ponieważ póki co nadal to NATO i oparcie się o amerykańską siłę gwarantuje Europie bezpieczeństwo.
Owszem, Europejczycy nieraz zrywali z regułą nie angażowania się w konflikty zbrojne. Raz na własnym podwórku. To samoloty europejskich państw NATO bombardowały Serbię (1998), gdy ta – wciąż pod batutą kata Bośniaków Slobodana Miloševića - sprzeciwiała się stworzeniu z Kosowa niezależnego państwa.
Trwające 78 dni naloty odbywały się bez mandatu ONZ. Interwencja niby nielegalna, ale moim zdaniem moralnie uzasadniona – pamiętamy, co się stało w Srebrenicy, gdy siły pokojowe ONZ nie przeszkodziły Serbom w ludobójstwie na bośniackich Muzułmanach.
Część krajów europejskich – w tym Niemcy! – wsparła też koalicję przeciw terrorowi islamskiego fundamentalizmu, zmontowaną przez USA do uderzenia na talibów w Afganistanie po 11 września 2001 r.
Ale już w dalszej krucjacie USA rządy w Berlinie i Paryżu odmówiły udziału (2003). Także pod presją własnego społeczeństwa. Na ulice wchodziły masy i protestowały przeciwko wojnie w Iraku. Niemcy wstrzymali się od operacji w Libii, choć po puczu w Mali (2012), gdzie islamiści opanowali część kraju, wysłali tam żołnierzy Bundeswehry. A ci padli ofiarą m.in. ataku w Camp Castor.
Gdy zaś "zielone ludziki" Putina odrywały w 2014 roku od Ukrainy Donbas, zachodnia Europa odmieniała przez wszystkie przypadki słowo "deeskalacja" – nie troszcząc się o to, kto eskalował, a kto się przed eskalacją bronił. O wsparciu innym niż dyplomacja nie było mowy.
Wielkomocarstwowe aspiracje Władimira Putina, który łączył potencjał militarny Rosji z zapóźnieniem cywilizacyjno-technologicznym i autorytaryzmem rządów, kanclerz Merkel, w praktyce przewodząca Europie przez prawie dwie dekady, rozpoznała jako zagrożenie kontynentu, ale jego zażegnania szukała na drodze swoistego modus vivendi z kremlowskim satrapą.
Otruty przez killerów Putina Aleksiej Nawalny to w berlińskim szpitalu znalazł ratunek. Ale równocześnie nie zablokowała budowy na dnie Bałtyku rury Nord Stream 2 – zrobił to dopiero teraz, pod naciskiem Amerykanów i NATO, kanclerz Scholz.
W chwili ostrego kryzysu - czyli wojny w Donbasie, który prorosyjscy separatyści chcieli oderwać od Ukrainy - Merkel ostentacyjnie odstąpiła od opcji militarnych. To tak jakby "napastowanemu pasażerowi w metrze przyjść z pomocą, ale jednocześnie zapewnić chuligana, że telefonu na policję nie będzie", komentował doradca kanclerz ds. militarnych, gen. Erich Vad.
Kanclerz Niemiec postawiła wówczas - wraz z ówczesnym prezydentem Francji Francoisem Hollande’em - na klasyczną w arsenale UE strategię soft-power, najpierw negocjując w Mińsku, a potem montując unijny front sankcji na Moskwę. Kanclerz wolała po prostu mieć Rosjanina przy negocjacyjnym stole.
NIEMIECKI KWIATEK DO LUFY
Po II wojnie światowej wahadło wskazujące stopień militaryzmu społeczeństwa wychyliło się w Niemczech w stronę pacyfizmu. Synowie, córki, wnuki i wnuczki żołnierzy Wermachtu, Kriegsmarine i Luftwaffe i potomkowie SS-manów zatroszczyli się o zdemilitaryzowanie społeczeństwa i całej kultury politycznej.
Do 24 lutego 2022 r. w Niemczech defiladę wojskową - w wersji mikro - można było obejrzeć jedynie, kiedy prezydent, kanclerz lub minister obrony żegnali się z urzędem. Oficerowie Bundeswehry drogę do jednostki pokonywali w cywilnych ubraniach, by nie narażać się na złośliwe komentarze. Z szyb tramwajowych znikały zdzierane przez "nieznanych sprawców" ogłoszenia reklamujące służbę w armii.
W kampaniach wyborczych czy rozmowach koalicyjnych kwestie militarne figurowały na szarym końcu. Posłowie wiedzieli, że nie wygrywa się mandatu, zanudzając o polityce bezpieczeństwa. Podczas gdy w Afganistanie na misji wojskowej, podjętej po zamachach terrorystycznych 11 września 2001 roku w USA, ginęli żołnierze Bundeswehry, w Bundestagu posłów pochłaniała dyskusja, czy misję wojskową można zaliczyć do kategorii wojny, czy jeszcze nie.
Jednocześnie w polityce zagranicznej konsekwentnie postawiono na dyplomację. Niemcy podali rękę francuskiemu arcywrogowi, pojednali się z Europą Zachodnią, a nawet wschodnią, rezygnując z siły wojskowej jako środka rozwiązywania konfliktów. Także w stosunku do nieuznawanych do 1970 roku utraconych na rzecz Polski wschodnich terenów. Co całkiem wymiernie się opłaciło.
Zjednoczenie Niemiec w 1990 roku, największa zmiana w powojennym ładzie światowym, było odcięciem kuponu od praktyki chowania miecza głęboko do pochwy.
Politykę odprężenia w stosunkach z Rosją – aksjomat ostatnich 50 lat - złożył do grobu socjaldemokratyczny kanclerz Olaf Scholz.
Przestawienie niemieckiego wahadła z pozycji "pokój" na pozycję "zbrojny pokój" i mające temu służyć setki milionów euro na budżet obronny i Bundeswehrę kanclerz i przebudzone ze snu Ostpolitik niemieckie elity będą dopiero musiały wytłumaczyć dwóm pokoleniom Niemców, wyrosłym w przekonaniu, że broń i militaryzm są tylko źródłem konfliktu, a nie jego rozwiązaniem.
Pokoleniom ludzi wyrosłych pod militarnym parasolem NATO, a jednak pewnych, że bezpieczny świat musi obyć się bez nie tylko bez wojen, ale nawet bez rozmów o wojnach, za to powinien zagwarantować spokojny wzrost gospodarczy, wakacje na Ibizie, a co sobotę Bundesligę.
To niekoniecznie oznacza dryfowanie niemieckiego silnika europejskiej machiny w świecie pozbawionym wartości, skoro w powojennym okresie nie było chyba takiej katastrofy na świecie, trzęsienia ziemi, powodzi czy rejonu dotkniętego humanitarną katastrofą, dokąd nawróceni na pacyfizm i prawa człowieka Niemcy nie wysłaliby pomocy humanitarnej.
Przed 40 laty niekończące się transporty znad Renu docierały do zastygłej w niebycie stanu wojennego Polski gen. Jaruzelskiego.
Także obrazy uciekających przed ostrzałem, wegetujących bez wody i prądu Ukraińców bulwersują naszych sąsiadów. I wywołują odruch serca. Dziesiątki organizacji pozarządowych rozpięły swoje żagle i włączyły się do pomocy dla Ukrainy. Na czele z charytatywnymi gigantami: Czerwonym Krzyżem i największym na świecie narodowym Caritasem.
POLSKI ODRUCH SERCA I NIEMIECKI ZWROT
Ale to nie zachodnia Europa, tylko my, Polacy, w ogólnonarodowym zrywie najszybciej i najskuteczniej ruszyliśmy sąsiadom ze wschodu z pomocą w takim stopniu, że liberalno-lewicowi postępowcy, którzy rok temu klęli na nieczułe społeczeństwo, co poza wyjątkami nie chciało pomagać idącym od Białorusi uchodźcom o innym kolorze skóry i innej religii, ze zdumienia przecierają oczy.
Choć podnoszą istotny argument – czym bowiem niby różni się uciekający przed wojną czarnoskóry muzułmanin od uciekającego przed wojną białego prawosławnego? - to ten oddolny zryw do pomocy potwierdza, że znaczna część Polaków porusza się na już tych samych frekwencjach, co społeczeństwa zachodnie, które argusowym okiem pilnują demokracji przed pokusą auto-deprawacji i wysyłają pomoc rozwojową do ubogich krajów Afryki i Azji.
Zryw narodowy wybuchł od dołu. Nie dekretuje go głosowanie w sejmie lub rozporządzenie rządowe. Przypomina bardzo odruch serca, który co roku ujawnia się w świątecznej orkiestrze Jurka Owsiaka. Jego inspiracją nie jest tylko moralna busola, ale po prostu naturalny instynkt społeczeństwa, pozwalający odróżnić dobro od zła i otworzyć serce przed poszkodowanymi niesprawiedliwym wyrokiem losu.
Tej busoli, tego instynktu, zabrakło Rosji. Nie pierwszy raz.
Kiedy Putin gotował się do najazdu na Ukrainę, nowy nieformalny lider EU - prezydent Emmanuel Macron – oraz świeżo upieczony kanclerz Niemiec Olaf Scholz podreptali do Moskwy wydeptaną ścieżką dyplomacji.
Mając za sobą podszyte strachem przed wojną własne społeczeństwa, w przypadku Niemców obarczone dodatkowo poczuciem winy za Hitlera i wdzięcznością Rosjanom za uwolnienie ich od niego. Obydwu unijnych liderów kremlowski autokrata wysłał do diabła, zapatrzony we własne marsowe rozwiązanie.
"Oszukał nas", skwitowała krótko po agresji na Ukrainę szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbock.
Kraje Europy Wschodniej pokiwały kpiąco głowami pytając: "pierwszy raz?"
Tym razem odpowiedź Berlina i całego Zachodu nie skończyła się na wyrażaniu "głębokiego zaniepokojenia" – dlatego, że Ukraina jeszcze nie umarła. Gdy rosyjski blitzkrieg ugrzązł, zaczęło się bombardowanie ukraińskich miast, a tego nie dało się ignorować.
Niemcy zamrozili Nord Stream 2, przyłączyli się do sankcji zachodnich, zapowiedzieli wysłanie na Ukrainę uzbrojenia i zwiększenie własnego budżetu wojskowego do 100 mld euro.
To w polityce Berlina istny przewrót kopernikański.
Odkąd Putin rozpoczął swoją krucjatę "denazyfikacji" Ukrainy, nad Renem, Szprewą i Łabą ludzie dowiadują się, jak rodzą się dzieci w podziemnych stacjach metra w Kijowie, lub jak tamtejsza lekarka przemierza opuszczone domy i wyciąga z nich zdezorientowane psy lub koty. (Powojennym Niemcom dobro zwierząt zawsze leżało na sercu. Kiedy ich rodak papież Benedykt XVI przybył do Kolonii, zabroniono mu odprawienia wielkiej mszy na błoniach w Koloni. W obronie traszki grzebieniastej, która tamtejsze łąki wybrała sobie na miejsce lęgowe).
Krew przelewana przez Ukraińców, ostrzał miast i dramat ludności cywilnej, deptanie konwencji międzynarodowych, poraziły niemieckie społeczeństwo. Już choćby przez pamięć o Holokauście. Memento o własnym wkładzie w mroczne karty ludobójstwa stanowi dziś organiczną część niemieckiego DNA.
Dlatego, kiedy w mediach społecznościowych pojawią się prorosyjskie komentarze, że wojna jest jakoby przez to, że "NATO rozszerza się na wschód", albo, że w separatystycznych republikach trzeba "ochraniać" Rosjan, są kwitowane odpowiedziami, że ta propaganda nakłada jedynie bielmo na oczy dla tych wszystkich, którzy notoryczne szukali wszelkich możliwych usprawiedliwień dla Putina.
A sam Putin, "którego myślenie nigdy nie wyszło poza horyzont człowieka bezpieki, wciela w życie ideę odbudowy sowieckiego imperium. I z tego tylko powodu giną ludzie na Ukrainie".
SANKCJE OD SERCA
Polityki nie robi się sercem, choć zaangażowanie odrobiny serca nie znaczy, że robi się złą politykę. Pytanie brzmi, czy w nowo tworzącym się porządku światowym Zachód, a zwłaszcza UE, przygotowane są, by przekuć pługi na lemiesze, zrzucić z siebie polor kaznodziejskiego mocarstwa cywilnego i forsować siłą czołgów, dronów i bombowców swoje interesy. Tak jak to praktykują USA, Chiny i Rosja.
W obliczu lejącej się na Ukrainie krwi Zachód stanął murem za bezprecedensowymi pakietami sankcji, uderzającymi w rosyjskiego agresora. Na cel wzięto strumień dolarów płynących do Rosji i jej oligarchów. Sankcje, jak wiadomo od czasów Napoleona, mają sens tylko wtedy, jeśli są szczelne i nie da się ich obejść.
Można tylko żałować, że Europy wciąż nie stać, by przestać płacić z Rosji za jej ropę i gaz, co pętlę na jej szyi zacisnęłoby jeszcze mocniej, skoro dochód z tej sprzedaży w 1/3 zasila kasę rosyjskiego państwa.
USA przeszły już od zapowiedzi do czynu, choć wolumen importu jest niewielki. W przypadku Niemiec jednak 55 procent gazu, 45 procent węgla kamiennego, 34 procent ropy płynie obecnie z Rosji.
W Europie nie tylko Niemcy stoją przed alternatywą: albo będą marznąć, albo za zakup kopalin z innych źródeł sięgną głębiej do kieszeni. Wicekanclerz Robert Habeck na wypadek wprowadzenia embarga na rosyjski gaz rozwiązania widzi w przedłużeniu wydobycia rodzimego węgla - do niedawna herezja w ustach przedstawiciela Partii Zielonych, która rządy przejęła pod hasłem ochrony klimatu.
Uniezależnienie energetyczne Europy od rosyjskich surowców trochę potrwa, ale już się dzieje. Zaś wszystkie już nałożone sankcje gospodarcze, zakręcenie kurka z pieniędzmi, rezolucja ONZ, w której ¾ wszystkich państw świata potępiło inwazję na Ukrainę, (wstrzymały się jednak m. in. Chiny, Indie i Pakistan), wykluczanie Rosjan z federacji i zawodów sportowych, wycofywanie się z Rosji prywatnych firm, od Coca Coli przez Netflixa po Nike czy McDonald’s, wypowiadanie umów partnerskich miastom rosyjskim - w Niemczech zrobiły to np. tak duże miasta jak Düsseldorf czy Ingolstadt, i wreszcie coraz większa pomoc wojskowa to kroki, którymi demokracje Zachodu wskazują autokracie z rękami zbrukanymi krwią, gdzie jest jego miejsce.
Poza nawiasem społeczności świata.
ANATEMA NA ROSJĘ
Anatemę w chrześcijańskiej Europie przez stulecia wypowiadał papież. Ekskomunika wykluczała rządzącą dynastię wraz z poddanymi ze wspólnoty. We współczesnym, zlaicyzowanym porządku międzynarodowym moralny wymiar sankcji przed dekadami najbardziej poczuła rasistowska Rodezja. Rosja Putina właśnie przejmuje po niej śmierdzącą pałeczkę, biegnąc w sztafecie z Koreą Płn. i Iranem.
Rosja, nie sam Putin. Bo skoro Putin, który w wyborach za nic ma demokratyczne zasady, cieszy się jednak poparciem społecznym, to oznacza, że cała Rosja, tak jak upokorzona po I wojnie światowej Republika Weimarska, wysupłuje się z sieci cywilizowanego świata. I niszczy ustalony porządek światowy.
Polakom skojarzenia z wrześniem 1939 roku nasuwają się mimowolnie. Zaatakowana przez III Rzeszę Polska usłyszała ciepłe słowa solidarności z Londynu i Paryża, ale mocarstwa nie wystąpiły zbrojnie przeciwko Hitlerowi. Nie minął rok, a dyktator z Wermachtem wkroczył do Paryża, a jego Luftwaffe bombardowało Londyn.
Dziś były szachowy champion Garri Kasparow, zaciekły antyputinista, uważa, że ześliznęliśmy się już nie tyle na krawędzi trzeciej wojny światowej, lecz trafiliśmy w jej objęcia.
Skoro bowiem Putin, pomimo niepowodzeń operacyjnych, skalą zniszczeń kraju i rozmiarem ofiar cywilnych się nie interesuje, a jego wojsko strzela do dzieci, bombarduje dziecięcy szpital onkologiczny i przygotowuje się do obrócenia w perzynę Kijowa, Charkowa czy Mariupolu, to co go zatrzyma?
Czy wystarczy potrójny, kleszczowy uścisk: totalna izolacja polityczna, gospodarczy kolaps kraju po tym jak na szyi pariasa zaciśnie się pakiet sankcji i wyschnie strumień pieniędzy na pretorianów z policji, wojska i służb oraz natowskie wsparcie Ukrainy, które przyjmie postać czy to zamknięcia nieba nad krajem, czy regularnych i niezakłóconych dostaw pieniędzy i broni?
Najświeższy pakiet amerykańskiej pomocy (po pierwszym wartym 350 mln USD) to warte 800 milionów dolarów 800 systemów antyrakietowych, 900 systemów przeciwpancernych, 7 tysięcy karabinów i granatników, drony i 20 milionów rund amunicji. Łącznie miliard dolarów w jeden tydzień.
Alternatywą jest jeszcze większa katastrofa. Ustępstwa Putin odbiera jako słabość i zachętę do dalszego marszu, a nie jako chęć kompromisu. Z kolei brzmiący jak political fiction wariant powstrzymania satrapy w drodze jego fizycznej eliminacji cierpi na organiczne słabości rozwiązania, które do dziejów polityki przeszło pod nazwą mordu tyrana.
Nim sankcje rozłożą na łopatki rosyjską gospodarkę, a Zachód odetnie się od rosyjskiej ropy i gazu, można założyć, że jako pierwsza dyskomfort odczuje boleśnie obłożona sankcjami kasta oligarchów.
Scenariusz, w którym któryś z bogaczy, wściekły za przerwanie idyllicznego życia, wynajmuje killera na Putina, musiałby jednak zakładać wyłonienie silnie umocowanego w wierchuszce władzy następcy, który zakończyłby wojnę.
Najbardziej klasyczny w dziejach mord polityczny, Juliusza Cezara, jak i wiele późniejszych, utracił swój sens zaraz po tym, jak okazało się, że usuniecie tyrana nie zapobiegło ziszczeniu się biegu wypadków, którego obawiali się spiskowcy.
A dodać trzeba, że kremlowski satrapa stanowi tylko frontowe ogniwo zdeprawowanego organizmu. Mniejsza część Rosjan, ci z wielkich miast, podróżujący na Zachód użytkownicy zachodnich mediów, została zastraszona.
Lwia część, z prowincji, wzdycha do sowieckiej przeszłości i przechodzi putinowskie pranie mózgów. Jak Niemcy w latach 30., którzy dali się uwieść Hitlerowi, tak oni pozwalają się omamić Putinowi. Miejsce moralności w Rosji zajęły szowinizm i nacjonalizm, a religia zaczęła służyć państwu.
Jak to wytłumaczyć?
W odległej przeszłości Rosja dźwigała jarzmo mongolskie. Spadła do rangi kolonii orientalnego chanatu. W konsekwencji przez pół tysiąca lat, aż do Piotra Wielkiego, państwo carów funkcjonowało jak orientalna despocja. Po dwóch kolejnych wiekach carskiego samodzierżawia Rosjanie ponownie wpadli w szpony jeszcze innej okrutnej dyktatury - bolszewickiej.
Dziś Rosja karmi się tradycją autorytaryzmu i politycznej ignorancji szerokich mas, którymi manipulować można jak dzieckiem.
Putin, kiedy objął władzę, stanął przed wyborem: modernizować kraj, zaprowadzić go do Europy, jak przed wiekami Piotr Wielki – albo zabetonować jak Stalin swoją władzę.
Po słynnym konfrontacyjnym przemówieniu na konferencji bezpieczeństwa w Monachium jasne się stało, że wybrał to drugie. Dziś kremlowskie tuby przy każdej sposobności szykują społeczeństwo na konfrontację z wyimaginowanym, potrójnym wrogiem: NATO, USA i UE.
Masy Rosjan jak zahipnotyzowane wierzą Putinowi, że są lepsi, weselsi i bardziej uduchowieni od wszystkich innych mieszkańców ziemi, a już na pewno od nudnych i zdeprawowanych Amerykanów i Europejczyków, bo przecież wyznają najprawdziwszą religię prawosławną.
Rosjanie autentycznie pojąć nie mogą, dlaczego Litwini, Łotysze i Estończycy, kiedyś bracia w imperium sowieckim, poszukali swojego szczęścia w UE. Oburzają się na Ukraińców, w ich przekonaniu braci mniejszych, którzy razem z Białorusinami stanowią jeden naród. Jak gąbka wchłaniają propagandę Kremla, że to Zachód uwodzi Ukraińców swoimi mirażami, gdyż Rosję zamierza rozerwać na strzępy.
Stąd każdy najmniejszy mini-triumf nad Zachodem propaganda obwieszcza z siłą tam-tamów. A subiektywne poczucie sprawiedliwości w polityce rosyjskiej dominuje nad prawem międzynarodowym. Jak przy zajęciu Krymu. I tak jak dziś przy "denazyfikacyjnej operacji pokojowej" w Ukrainie.
Uzbrojony jest bowiem Putin w spajającą Rosję misyjną ideę duchowej wyższości dawnego kraju carów nad dekadenckim Zachodem. Ideę zjednoczenia wszystkich ziem i ludów ruskich, które łączy wspólnota języka i wiary, w russkij mir, czyli ruski świat.
Dziś, po tym, jak przepoczwarzył ją Putin, można ją zamknąć w trzech słowach: "Prawosławie, autokracja, nacjonalizm".
Mikołaj I jako żandarm Europy tępił wolnościowe idee rewolucji francuskiej. Dziś nieprzypadkowo strażnik rosyjskiej moralności i najwyższy hierarcha prawosławia, patriarcha Cyryl, błogosławi ukraińską krucjatę, szowinistyczną politykę siły Putina, mającą zakreślić XXI-wieczny obszar strefy wpływów. Tak, narkotycznego kadzidła do mamienia społeczeństwa dostarcza moskiewska Cerkiew – patriarchat popiera Putina, powiększając imponującą hipotekę kolaboracji z bolszewikami o nowy sojusz prawosławnego ołtarza z krwawym moskiewskim tronem.
Tymczasem na Zachodzie do opinii publicznej nie przebił się zupełnie bezprecedensowy akt papieża.
Franciszek na piechotę udał się do rosyjskiej ambasady w Rzymie (tuż za bramami Watykanu), by ująć się za ofiarami wojny. Na próżno. Rosyjski prowokator próbuje na Ukrainie podrzucić zapaloną zapałkę na beczkę prochu i wywołać światowy pożar. Konsekwentnie od ponad dekady obnaża wrażliwe podbrzusze Zachodu, flirtując z ultraprawicowymi anty-Europejczykami od Salviniego i Le Pen po bardziej gładkiego od nich, ale równie umoczonego w ciemne interesy Orbana.
Czy aksjologia Zachodu: praworządność, pluralizm, prawa człowieka i demokracja w momencie tak krytycznym dla całego demokratycznego świata, okażą się zbyt rachityczne w starciu z religijnie wspartą autokracją, szowinizmem i modelem polityki wspartym o brutalną grę interesów, a nie o moralność?
Od trzech tygodni Zachód dostarcza dowodów, że jego wspólnota oparta jest na znacznie silniejszym fundamencie niż strach. Strumień pomocy dla Ukrainy płynie z bynajmniej nie wyświechtanych wartości współczucia i miłości bliźniego.
Na wynik tej aksjologicznej batalii i geopolitycznego showdownu czeka Xi Jinping.
Ogłoszone między Chinami a Rosją w przeddzień pekińskiej olimpiady "nieograniczone" partnerstwo to otwarte wyzwanie rzucone Zachodowi na polu eksploracji kosmosu, kontroli internetu czy terytorialnych stref wpływów.
Ów plan nowego porządku światowego mocno nadszarpuje kardynalną zasadę stosunków międzynarodowych, jaką jest poszanowanie suwerenności i integralności terytorialnej państw.
Cywilizacyjna batalia między autokracją a demokracją, jak słusznie przewidział w 2021 roku prezydent Biden, stoczy się między Chinami a Zachodem.
Ale najpierw trzeba jedną demokrację obronić przez chińskim akolitą z Moskwy. Zwycięzca będzie miał prawo nakładać kolejne anatemy.