Rozstrzelane miasto. Żywi pomagają wynosić ciała, ale zabitych jest za dużo
Pod wysadzonym mostem sznur ludzi, bo drewniana kładka to jedyna droga, by wydostać się z miasteczka. Nikt nie nadąża z wynoszeniem ciał. Martwi leżą na ulicach i w parkach, kilkaset metrów dalej żywi gotują właśnie ryż z kurczakiem na obiad. Irpień pod Kijowem w obiektywie fotografa Macieja Stanika.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Idą po kolei.
Najpierw żołnierz z dwoma chłopcami na rękach.
Oni – skarpetki z misiem, kurtki w dinozaury i małe wierzchołki gór, kolorowe czapki.
On – magazynki zawieszone na klatce piersiowej, spuszczony wzrok, ciemny hełm.
Zaraz za nimi członek obrony terytorialnej niesie zdezorientowanego starca. Na silnych rękach wychudzone, pomarszczone ciało. Staruszek patrzy w dal pustymi oczami, jakby w ogóle nie wiedział, że jest wojna. Że uciekają. Kilka metrów za nimi pani około sześćdziesiątki dźwigającą ukochanego psa. Kobieta ciężko oddycha, idzie wolniej niż pozostali. Na twarzy wysiłek i rezygnacja.
Drewniana kładka jest bardzo wąska, więc trzeba uważać, żeby nie wpaść do wody.
Odkąd na samym początku wojny Ukraińcy wysadzili most, żeby utrudnić Rosjanom natarcie, to jedyna droga, aby wydostać się z Irpienia. Więc idą.
Kobiety. Starcy. Dzieci. Całe rodziny z życiem spakowanym w tobołek. Najpierw trzeba przejść kładkę pod mostem, potem idzie się po betonowym fragmencie zarwanego mostu. Kładka numer dwa i wreszcie ostatnia, prowadząca w górę. Jest jeszcze niewielka, lekko zardzewiała rura przewiązana sznurem. Po niej stąpa się równie trudno, jak po zbitych naprędce deskach.
Chłodny poranek. Cały czas słychać artyleryjski ostrzał. W oddali dymy unoszące się nad Buczą i Hostomelem, gdzie toczą się ciężkie walki. Ale bywało gorzej. Kilka dni temu ciszę przerwał wystrzał. Wybuchła panika. Ludzie ruszyli pod część mostu, która przetrwała, żeby nie stać się ofiarą rosyjskiego snajpera. Nikt nie wiedział, skąd lecą kule.
Tydzień temu, w niedzielę, był ostrzał po drugiej stronie mostu. Zdjęcia przykrytych ciał obiegły później cały świat.
43-letni Sierhiej zobaczył na nich znajomą walizkę na kółkach. I pojął, że pod kocami leżą jego żona Tatiana i dwójka dzieci, 18-letni Mykyta i 9-letnia Alisa.
Jest już po dwunastej, ruch na kładce trochę się zmniejszył. Pod betonowym filarem porzucone wózki dziecięce, których matki nie zdołają przenieść na drugą stronę. Obok taczki do przewożenia starszych i schorowanych.
Nagle podjeżdża biała terenówka, drzwi się rozsuwają. Na noszach nieżywy mężczyzna starannie owinięty w koce, firanki i prześcieradła. "Terytorialsi" znoszą go w kilku z nasypu pod most. Ustawiają się w kolejce między uciekającymi, wchodzą na kładkę. Cisza.
Niektórzy co chwilę wycierają oczy i wydmuchują nos. Szepczą do siebie: dlaczego oni nam to robią?
Niedługo później scena się powtarza. Biały samochód, żołnierze rzucają, żeby nie robić zdjęć. Po chwili jeden z nich pokazuje prawo jazdy zabitego. "Znacie go?". To Brent Renaud, znany amerykański dokumentalista. Najprawdopodobniej zginął od kul wystrzelonych z rosyjskich pozycji.
Dym, wybuchy, strzały – do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ale nie do widoku śmierci.
Żeby dotrzeć do miasteczka, trzeba skręcić za mostem w prawo. Mijasz okopy, idziesz ścieżką z rzędami drzew po obu stronach i po chwili jesteś już blisko centrum Irpienia. Pierwsze zniszczone budynki, ostrzelane przez artylerię. Ruiny lokali usługowych, w które uderzył pocisk. Dalej złota brama, a za nią coś, co kiedyś było ładnym, zadbanym osiedlem. Najwyższe kondygnacje domów całkowicie zniszczone. Martwi mieszkańcy leżą w gruzach. Minie trochę czasu, zanim ktoś ich wydobędzie.
Żywi pomagają wynosić ciała, ale jest ich za dużo.
W parku, przy powalonym drzewie, starsza kobieta leżąca twarzą do ziemi. Czerwone kozaki, z dziury w czarnej kurtce wypada biały puch. Zabił ją odłamek pocisku moździerzowego. Leży od kilku dni.
W zachodniej części przy wyjeździe z miasteczka trzy rozstrzelane samochody, jedno auto rozbite o drzewo. Na jezdni mężczyzna z kulą w głowie. A pod wielką stalową bramą starszy szczupły pan z zakrwawioną twarzą. Jemu też już nikt nie pomoże.
Kilkaset metrów dalej, w jednym z ostrzelanych budynków, żywi gotują właśnie pilaw z ryżem i kurczakiem. A na kładce znowu większy ruch. Kobiety. Dzieci. Starcy. Rodziny z życiem spakowanym do tobołka.
Idą po kolei.
Relację fotoreportera spisał Dariusz Faron.