Virtuti Militari za dokonanie masakry w polskiej wsi Koniuchy
29 stycznia 1944 r. sowieccy partyzanci bestialsko wymordowali polską wieś Koniuchy. Dowodzący masakrą Genrikas Zimanas po wojnie został uznany za bohatera, władze Polski ludowej przyznały mu Virtuti Militari. Odznaczenia nigdy mu nie odebrano.
Dzieje okupacji polskich ziem wschodnich, które Sowieci zabrali Polsce na mocy układu z III Rzeszą Niemiecką w 1939 r., a następnie utrwalili ten stan po 1944 r., są nadal bardzo mało znane. W dodatku historycy i publicyści skupiają się raczej na chwalebnych czynach poszczególnych oddziałów Armii Krajowej, akcji "Burza", powstaniach w Wilnie i we Lwowie, natomiast życie codzienne oraz gehenna miejscowej ludności nie są dokładnie opisane.
Dwie okupacje
To, co szczególnie wyróżniało te ziemie, to fakt, że w latach 1941-1944 nie było na nich jednej okupacji, ale dwie. Pierwsza była niemiecka. III Rzesza bardzo brutalnie zaprowadzała tam swe porządki, ale z uwagi na olbrzymie przestrzenie, ogromne kompleksy starodawnych puszcz i borów, bagna, znacznie mniejszą gęstość zaludnienia, niemiecka władza nie sięgała wszędzie tak głęboko jak w Generalnym Gubernatorstwie czy na ziemiach włączonych do Rzeszy.
Druga okupacja była dziełem rzesz "okrużeńców", czyli żołnierzy sowieckich, którzy - po szybkim rozbiciu ich jednostek w 1941 roku - nie poszli do niewoli, ale całymi gromadami ukryli się w w ostępach leśnych. Były to nie setki czy tysiące, ale dziesiątki tysięcy żołnierzy, którzy początkowo bez żadnego zaplecza chcieli po prostu przeżyć wojnę bez pójścia do niewoli. Tam przecież czekały ich głód, nawet śmierć, lub służba w kolaboracyjnych jednostkach przy niemieckim aparacie bezpieczeństwa, przeznaczonych do pacyfikacji ludności cywilnej, służby wartowniczej w gettach, obozach koncentracyjnych czy formacjach policyjnych.
Tereny te prawie całkowicie zostały pozbawione polskich elit, także lokalnych. Po rzeziach 17 września 1939 r. i w dniach następnych, po kilku wielkich deportacjach 1940 roku, po aresztowaniach i eksterminacji kilkudziesięciu tysięcy więźniów podczas pospiesznej ewakuacji na wschód w czerwcu i lipcu 1941 r., ludność polska została spacyfikowana.
Z czasem do luźnych grup żołnierzy sowieckich zaczęli docierać emisariusze polityczni (politrucy) oraz funkcjonariusze NKWD, którzy ujęli ich w swe ryzy, tworząc z nich sowieckie oddziały partyzanckie. W podziemiu odtwarzane były także sowieckie struktury władz administracyjnych oraz... partia komunistyczna. To wszystko było manifestacją sowieckiego stanu posiadania i miało trzymać w karbach miejscową ludność aż do jej przyszłego "wyzwolenia" przez Armię Czerwoną. Temu stanowi pośrednio sprzyjały ogólne warunki polityczne. Mimo nawiązania oficjalnych stosunków dyplomatycznych między Związkiem Sowieckim a Polską w lipcu 1941 r. sprawa granic nie została rozstrzygnięta, co było na rękę Sowietom - mogli manifestować, że są "u siebie" i mają prawo wprowadzać swoje porządki.
Czerwone bandy
Celem sowieckich brygad i "otriadów" nie była bezpośrednia walka z Niemcami. Byli na to za słabi i nie chcieli zbytnio narażać swych sił, które jednak by wystarczyły do utrzymywania stanu "drugiej", czyli komunistycznej, okupacji. Miejscowa ludność miała okazywać nie tylko posłuszeństwo, ale przede wszystkim żywić (i to jak!) dziesiątki tysięcy darmozjadów. Wszak byli oni uzbrojeni, a miejscowe oddziały ZWZ-AK były zbyt słabe, aby im się przeciwstawić. Od kwietnia 1943 r., gdy Sowieci po ujawnieniu sprawy Katynia poszli na całość i widząc swą przewagę na froncie, zerwali z Polską stosunki dyplomatyczne, dali przyzwolenie na represyjne działania. "Otriady" i brygady otrzymywały jednoznaczne rozkazy, aby manifestować swą siłę, zwalczać wszelkimi sposobami oddziały AK i ich cywilne zaplecze, rabować majątki ludności cywilnej, szczególnie okolice, które były zapleczem polskich niepodległościowców.
Takie wydarzenia jak w Nalibokach 8 maja 1943 r., gdzie banda sowiecka, w skład której wchodziło wielu uciekinierów z gett, spaliła polską miejscowość i wymordowała 132 mieszkańców (w tym wiele kobiet i dzieci, niektóre ofiary spalono żywcem), nie były wyjątkiem. Podobnie jak wciąganie oddziałów AK w zasadzki lub zapraszanie ich "na rozmowy", a później podstępne rozbrajanie i mordowanie opornych. Tak było nad jeziorem Narocz, gdzie 26 sierpnia 1943 r. sowiecka brygada Fiodora Markowa okrutnie wymordowała kilkudziesięciu żołnierzy AK wraz z dowódcą, ppor. Stanisławem Burzyńskim "Kmicicem".
Wyrok na polską wieś
Niemcy nie panowali nad rozległym terenem, zresztą o ile im te grupy nie zagrażały (a walk z Niemcami na ogół bardzo unikały), nie podejmowali przeciwko nim stałych, systematycznych działań. Nastawieni byli bardziej na ściąganie kontyngentów żywnościowych z ludności cywilnej. Ta zaś, ogołacana systematycznie przez Sowietów, nie była w stanie sprostać wymaganiom brunatnego okupanta. W związku z tym Niemcy nakazywali tworzenie miejscowych grup samoobrony, odpowiedzialnych za... porządek i dostawy żywności. Przydzielano im stare, jednorazowe karabiny i po kilka sztuk amunicji, co było dobrym straszakiem na drobne grupy rabusiów, ale Sowietów przecież powstrzymać nie mogło...
Tak było między innymi we wsi Koniuchy (gmina Bieniakonie, powiat Lida). W działających w okolicach sowieckich zgrupowaniach znajdowały się liczne "otriady" żydowskie oraz grupy o mieszanym składzie narodowościowym. Zajmowały się one głównie zaopatrzeniem, czyli rabowaniem chłopów z wszelkiego dobytku. Po wojnie wielu tych "partyzantów" wspominało, że nigdy nie jedli tak dobrze jak podczas okupacji, można więc sobie wyobrazić, jak wielkie zgromadzili w ten sposób zapasy. Powszechne były gwałty na kobietach, w tym nawet na małych dziewczynkach. Samoobrona nie była skuteczna, jej działania były raczej rozpaczliwym wołaniem o ratunek, którego przecież nie było. Mimo to Sowieci postanowili dokonać przykładowych aktów zemsty, aby zastraszyć innych. Wybór padł na Koniuchy, małą, leżącą na uboczu polską wieś.
I stało się. 29 stycznia 1944 r. grupy partyzantki sowieckiej dokonały zbrodniczej pacyfikacji. Wiemy o niej wyjątkowo dużo, znamy nawet imiona i nazwiska kilkudziesięciu uczestników zbrodni popełnionej na cywilach. W ciągu godziny wieś została prawie doszczętnie zniszczona. Jeden z uczestników - Chaim Lazar - wspominał po latach:
"Sztab Brygady zdecydował zrównać Koniuchy z ziemią, aby dać przykład innym. Pewnego wieczoru 120 najlepszych partyzantów ze wszystkich obozów, uzbrojonych w najlepszą broń, wyruszyło w stronę tej wsi. Między nimi było około 50 Żydów, którymi dowodził Jaakow (Jakub) Prenner. O północy dotarli w okolicę wioski i zajęli pozycje wyjściowe. Mieli rozkaz, aby nie darować nikomu życia. Nawet bydło i nierogacizna miały być wybite [...]. Sygnał dano tuż przed wschodem słońca. W ciągu kilku minut okrążono wieś z trzech stron. Z czwartej strony była rzeka, a jedyny most był w rękach partyzantów. Przygotowanymi zawczasu pochodniami partyzanci palili domy, stajnie, magazyny, gęsto ostrzeliwując siedliska ludzkie. [...] Słychać było huk eksplozji z wielu domów. [...] Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna i usiłowali uciekać. Ale zewsząd czekały ich śmiertelne pociski. Wielu z nich wskoczyło do rzeki, aby przepłynąć na drugą stronę, ale tam też spotkał ich taki sam los. Zadanie wykonano w krótkim czasie. Sześćdziesiąt
gospodarstw chłopskich, w których mieszkało około 300 osób, zniszczono. Nie uratował się nikt" (Chaim Lazar, "Destruction and Resistance", Nowy Jork 1985, s. 174-175). Liczba ofiar została kilkakrotnie zawyżona, cała wieś liczyła zaledwie kilkadziesiąt gospodarstw. W innych relacjach i wspomnieniach żydowskich podawane są dodatkowe, ale nieprawdziwe szczegóły, jakoby stacjonował tam silny niemiecki garnizon, wieś była zaś doskonale ufortyfikowana, a chłopi dysponowali bronią maszynową. Jednak z napastników nie zginął nikt...
W podobny sposób opisał tę pacyfikację inny żydowski partyzant: "Koniuchy były wioską o zakurzonych drogach i osiadłych w ziemi, niepomalowanych domach. [...] Partyzanci - Rosjanie, Litwini i Żydzi - zaatakowali Koniuchy od strony pól, a słońce świeciło im w plecy. Odezwał się ogień z wież strażniczych. Partyzanci odpowiedzieli ogniem. Chłopi uciekli do swych domów. Partyzanci wrzucili granaty na dachy, a w domach wystrzeliły płomienie. Chłopi wybiegali drzwiami i biegli drogą. Partyzanci ich gonili, strzelając do mężczyzn, kobiet i dzieci. Większość chłopów biegła w stronę niemieckiego garnizonu, a więc przez cmentarz na skraju miasta. Komandir partyzantów przewidział to i dlatego nakazał kilku swoim ludziom schować się przy grobach. Gdy ci partyzanci otworzyli ogień, chłopi zawrócili i wpadli w ręce żołnierzy, którzy ścigali ich z drugiej strony. Setki chłopów zginęło złapanych w ogień krzyżowy" (Rich Cohen, "The Avengers", Nowy Jork 2000, s. 145).
Także "Dziennik operacyjny partyzantów żydowskich z Puszczy Rudnickiej" potwierdza popełnienie tej zbrodni. Jej uczestnicy chełpili się po wojnie, że "cała wieś została puszczona z dymem, a mieszkańcy wymordowani".
Ofiary
Pamięć o wymordowanej wsi trwała jedynie w środowiskach kresowych. Polskie instytucje po 1989 r. nie zajmowały się nią, bo była przecież "politycznie niepoprawna". Po licznych publikacjach oraz apelach Kongresu Polonii Kanadyjskiej sprawy nie można już było ukrywać. Pojawiły się wstrząsające relacje także w prasie polskiej, wychodzącej na Litwie, gdzie zamieszczano relacje naocznych świadków. Opublikowano także wstępną, imienną listę 38 ofiar:
"1. Bandalewicz Stanisław, około 45 lat; 2. Bandalewicz Józef, 54 lata; 3. Bandalewiczowa Stefania, około 48 lat; 4. Bandalewicz Mieczysław, dziewięć lat; 5. Bandalewicz Zygmunt, osiem lat; 6. Bobin Antoni, około 20 lat; 7. Bobinowa Wiktoria, około 45 lat; 8. Bobin Józef, około 50 lat; 9. Bobin Marian, 16 lat; 10. Bobinówna Jadwiga, około 10 lat; 11. Bogdan Edward, około 35 lat; 12. Jankowska Stanisława; 13. Jankowski Stanisław; 14. Łaszakiewicz Józefa; 15. Łaszakiewiczówna Genowefa; 16. Łaszakiewiczówna Janina; 17. Łaszakiewiczówna Anna; 18. Marcinkiewicz Wincenty, około 63 lat; 19. Marcinkiewiczowa N. (sparaliżowana, spaliła się); 20. Molis Stanisław, około 30 lat; 21. Molisowa N., około 30 lat; 22. Molisówna N., około 1,5 roku; 23. Pilżys Kazimierz; 24. Pilżysowa N.; 25. Pilżysówna Gienia; 26. Pilżysówna Teresa; 27. Parwicka Urszula, około 50 lat; 28. Parwicki Józef, lat 25; 29. Rouba Michał; 30. Tubin Iwaśka (?), około 45 lat; 31. Tubin Jan, około 30 lat; 32. Tubinówna Marysia, około czterech lat; 33.
Wojsznis Ignacy, około 35 lat; 34. Wojtkiewicz Zofia, około 40 lat; 35. Woronisowa Anna, 40 lat; 36. Woronis Marian, 15 lat; 37. Woronisówna Walentyna, 20 lat; 38. Ściepura N. - krawiec z miejscowości Mikonty" (Czesław Malewski, "Masakra w Koniuchach (II)", "Nasza Gazeta" (Wilno) 29 III-4 IV 2001 r.).
Zbrodnia w Koniuchach jest wyjątkowa przede wszystkim dlatego, że została doskonale udokumentowana. Dysponujemy zarówno materiałami niemieckimi, litewskimi, sowieckimi oraz żydowskimi z tamtego okresu, jak i licznymi relacjami oraz wspomnieniami samych uczestników, głównie partyzantów żydowskich, którzy uznawali ten czyn za chwalebny dowód walk z... okupantami.
Trupom między nogi
Zastanawiające jest wyjątkowe bestialstwo, do którego przyznają się sprawcy. Na przykład Pol Bagriansky zapamiętał: "Gdy dotarłem do oddziału, aby przekazać nowe rozkazy, zobaczyłem straszny, przerażający obraz. [...] Na małej polance w lesie leżały półkolem ciała sześciu kobiet w różnym wieku i dwóch mężczyzn. Ciała były rozebrane i położone na plecach. Padało na nie światło księżyca. Jeden po drugim partyzanci strzelali trupom między nogi. Gdy kule dosięgały nerwów, trupy reagowały jak żywe. Drgały i wykrzywiały się przez kilka sekund. Trupy kobiet reagowały w bardziej gwałtowny sposób niż mężczyzn. Wszyscy partyzanci z tego oddziału brali udział w tej okrutnej zabawie, śmiejąc się w dzikim szaleństwie. Najpierw przestraszyłem się tym przedstawieniem, ale potem zaczęło mnie ono w chory sposób interesować. [...] Im się nie spieszyło i dopiero jak trupy przestały reagować na kule, przemieścili się na nową pozycję".
Opis okrucieństw jest zbieżny z pamięcią świadków polskich. Na przykład Edward Tubin wspominał: "Nie było różnicy, kogo złapali, to wszystkich bili. Nawet kobietę jedną, uciekała tam w las ku cmentarzu, to nie strzelali, ale kamieniem zabili, kamieniem w głowę. Jak mamę zabili, to może z 8 kul po piersiach puścili [...]. Wojtkiewicza żona była w ciąży i chłopak był, nie miał nawet 2 latka. Zabili ją, a chłopak został żywy. Przynieśli słomę, na nią rzucili, zapalili. Temu chłopaczkowi nogi poopalało - paluszki jemu odpadły. Przeżył pod tą matką. Jak zapalili, to tylko nogi mu się spaliły. Było strasznie, było strasznie, nie przepuścili nikomu".
Dzisiaj już wiemy, że kilkunastoletnie śledztwo, prowadzone w Instytucie Pamięci Narodowej, praktycznie nie wyszło ponad to, co zgromadził i udostępnił Kongres Polonii Kanadyjskiej. To mrówcza praca jego działaczy pozwoliła ocalić od zapomnienia jedną z wielu okrutnych, kresowych zbrodni, która miała być wymazana z pamięci przyszłych pokoleń.
Zbrodniarzami dowodził Genrich (Heinrich) Ziman "Jurgis" (po wojnie zasłużony komunista "litewski" Genrikas Zimanas). Został on wyjątkowo doceniony w Polsce Ludowej: odznaczono go Orderem... Virtuti Militari. I - mimo że sprawa znana jest od ponad dekady - nasi decydenci jakoś nie spieszą się z wykluczeniem go z grona polskich bohaterów.
Czy naprawdę nic się nie da w tej sprawie zrobić? Po raz kolejny doraźne interesy polityczne przeważyły, czyli polityka wygrała z prawdą i moralnością. Należy zatem przypominać o losie ofiar i o okrucieństwie tych sprawców, którzy sami przyznawali się do uczestnictwa w masakrach w Koniuchach. To chyba wszystko, co jeszcze możemy w tej chwili zrobić.
Leszek Żebrowski, Historia do Rzeczy
Polecamy artykuł: Polscy partyzanci z NSZ wyzwolili obóz koncentracyjny w Czechach